Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wreszcie nad ranem deszcz przestał padać. Dopiero wówczas Ania wstała z kolan i wyszedłszy na dziedziniec przemyła oczy świeżą, orzeźwiającą wodą. Na zakręcie drogi ukazał się służący sąsiada Blythów.
Siły odmówiły Ani posłuszeństwa. Lękała się najbardziej, żeby służący nie dostrzegł zaczerwienionych jej oczu i żeby tem samem nie domyślił się czegoś. Jednakże chłopak nawet jej nie zauważył i szedł dalej gościńcem gwiżdżąc wesoło. Ania nie mogła zdobyć się na wydobycie głosu. Wreszcie gdy już ją prawie minął przywołała go do siebie.
Chłopak podbiegł do niej wesoło.
— Idziesz z domu? — zapytała przyciszonym głosem.
— Tak, — odparł chłopak grzecznie. — Wczoraj się dowiedziałem, że ojciec mój zachorował, ale była taka ulewa, że wybrałem się w drogę dopiero dzisiaj. Pójdę naprzełaj lasem, będzie bliżej.
— Czy nie wiesz, jak się dzisiaj czuje pan Gilbert?
Ania wołała usłyszeć najstraszniejszą wiadomość, niż żyć dalej w tej niepewności.
— Lepiej, — odparł chłopak. — Wczoraj wieczorem było przesilenie. Lekarze mówią, że będzie zupełnie zdrów, ale wczoraj myśleli już, że umrze. Biedak, zamęczył się na tym uniwersytecie. Ale muszę już iść, bo mój staruszek na pewno tam na mnie niecierpliwie czeka.
To mówiąc ruszył dalej i po chwili Ania usłyszała wesołe jego gwizdanie; chociaż zniknął już dawno za zakrętem gościńca, ona jednak stała cią-