Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sam koniec wieczoru zepsuł miłe wrażenie. Była to wina Gilbert‘a, który znowu przez nieuwagę ośmielił się wyszeptać kilka czułych słów w stronę Ani w chwili, gdy spożywano wieczerzę na werandzie oświetlonej promieniami księżyca. Ażeby go ukarać, Ania stała się nagle uprzejma dla Karolka Slone i pozwoliła mu nawet odprowadzić się do domu. Potem jednak zorjentowała się, że właściwie ta straszna zemsta ją samą najbardziej dotknęła. Gilbert wyszedł od Payówien w towarzystwie Ruby Gillis i Ania słyszała zdaleka ich wesoły śmiech, dźwięczący w czystem powietrzu jesiennego wieczoru. Widocznie dobrze im było razem, gdy tymczasem ona nudziła się śmiertelnie w towarzystwie Karolka Slone, który mówił bezustanku i nikomu nigdy nie pozwalał dojść do słowa. Tylko w króciutkich przerwach, kiedy mimowoli musiał zaczerpnąć powietrza, udawało się Ani wtrącić jakieś nieznaczne „tak“ lub „nie“, podczas gdy przychodziło jej na myśl, że Ruby dzisiaj wyglądała wyjątkowo ładnie, że oczy Karolka wieczorem, przy świetle księżyca zdawały się być jeszcze bardziej wyłupiaste, niż we dnie i że właściwie świat nie jest dzisiaj wcale taki piękny, jakim jej się jeszcze wczoraj wydawał.
— Jestem tylko zmęczona i dlatego na wszystko patrzę w ten sposób, — rzekła do siebie, znalazłszy się wreszcie w swym pokoiku. Istotnie wierzyła, że zmęczenie było w danym wypadku jedynym powodem, tego niezwykłego u niej pesymizmu. Lecz następnego wieczoru odczuła dziwną radość i jakby tchnienie wiosny odezwało się w jej serduszku, gdy ujrzała Gilberta, idącego od strony Lasu Duchów