Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyznanie Karola poprzedziły dziwne oświadczyny Janki Andrews w imieniu jej brata, Ania tę drugą propozycję przyjęła już spokojniej i bez specjalnego niesmaku. Uważała jednak, że wystąpienie Karola Slone było całkiem nie na miejscu, bo mimo długich lat znajomości, postępowaniem swem nigdy, nawet mimowoli, nie dała mu ani cienia nadziei. Ale czego można było żądać od przysłowiowego Slone? Napewno takie pytanie zadałaby pani Małgorzata, uśmiechając się przytem ze złośliwą ironją. Najprawdopodobniej Karol w duszy był przeświadczony, że Ania powinna go przyjąć z otwartemi ramionami, bo przecież propozycją swą okazywał jej wielki zaszczyt. Wrodzona natura Slone‘ów wzięła i tym razem górę, bo gdy Ania na propozycję odpowiedziała całkiem kategoryczną odmową, Karol nie postąpił tak szlachetnie, jak to czynili owi konkurenci, wyśnieni w dziewczęcych marzeniach Ani. Rzucił kilka niemiłych słów, na które iskierka buntu zatliła w duszy dziewczyny, chwycił kapelusz i z posiniałą twarzą wybiegł bez pożegnania. Ania padła na łóżko i z gniewu poczęła płakać. Czemże zasłużyła na takie postępowanie jakiegoś tam Slone‘a? Czy Karol miał prawo uczynić jej taką przykrość? Z dwojga złego, przyjemniej już być rywalką takiej Naci Blewett!
— Pragnęłabym nie widzieć więcej tego nieprzyjemnego człowieka, — szlochała z twarzą ukrytą w poduszkach.
Niestety trudno było nie spotkać się z Karolem, chociaż on ostentacyjnie unikał wszelkiego zbliżenia. Tylko poduszki panny Ady odpoczęły nieco, bo Ania