Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

godziną. Po koleżeńsku uścisnęli sobie dłonie. Ania zauważyła, że Gilbert bardzo dobrze wyglądał, chociaż nieco zeszczuplał i twarz miał bledszą niż zazwyczaj. Dopiero na widok Ani nabrał dawnych rumieńców i spoglądał na dawną swą przyjaciółkę z prawdziwym zachwytem. Gdy obydwoje weszli do przepełnionego salonu rozległ się cichy szmer podziwu wśród zebranych gości.
— Jakaż to dobrana para, — szepnęła pani Małgorzata do Maryli.
Alfred z rumieńcem na twarzy wszedł sam, a za nim Diana wsunęła się, trzymając ojca pod ramię. Mimo przewidywań, nie zemdlała i wogóle żadne przykre zdarzenie nie przerwało uroczystej ceremonji. Po skończonym ślubie nastąpiły powinszowania, a z końcem wieczoru Alfred i Diana odjechali do nowego gniazdka, Gilbert zaś odprowadził Anię na Zielone Wzgórze.
Wśród atmosfery uroczystego wieczoru obydwoje odnieśli wrażenie, że dawna ich przyjaźń powróciła wzmożoną falą. O, jakże było przyjemnie iść tak dobrze znaną aleją przy boku Gilberta!
Noc była tak cicha, że prawie słychać było delikatny szept rozkwitających róż, srebrzysty śmiech stokrotek, szmer trawy i rozmaite inne głosy przyrody, których za dnia nikt by nie dosłyszał. Srebrzyste promienie księżyca zdawały się otaczać świat cały pieszczotą swych ramion.
— Może przejdziemy się Aleją Zakochanych, nim wrócisz do domu? — zaproponował Gilbert, gdy minęli most na Jeziorze Lśniących Wód, w którem tarcza księżyca przeglądała się kokieteryjnie.