Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ku, pragnie się wyzyskać każdą okazję, bo zawsze człowiek pamięta, że mu zostało już niewiele czasu. Lękam się, że Marja nigdy nie odzyska swego dawnego humoru.
— Trzeba zostawić tutaj wszystkie nasze młode marzenia, które będą błogosławić późniejszych mieszkańców, — szepnęła Ania, rozglądając się po swym niebieskim pokoiku, w którym przeżyła trzy długie, szczęśliwe lata. Przy okienku tem klęczała, odmawiając wieczorny pacierz i wyglądała przez nie na kępkę pobliskich sosen. Między temi czterema ścianami wsłuchiwała się w plusk kropel jesiennego deszczu, a wiosną witała na parapecie okna przylatujące pliszki. Myślała teraz o tem, czy w pokoju, w którym się mieszkało dłużej, może pozostać duch marzeń i czy w takim, w którym się wiele cierpiało, pozostaje po mieszkańcu smutek.
— Sądzę, — szepnęła Iza, że pokój, w którym się marzyło i cierpiało zachowuje w swych ścianach na zawsze indywidualność danego człowieka. Jestem pewna, że gdybym nawet za pięćdziesiąt lat weszła do tego pokoju, od ścian powiałoby ku mnie cichym szeptem: Iza, Iza... Cudne chwile przeżywałyśmy tutaj, prawda, kochanie? Ileż tu było wrzawy i śmiechu! W czerwcu odbędzie się mój ślub z Jurkiem i przekonana jestem, że będę się czuła ogromnie szczęśliwa. W tej chwili jednak zdaje mi się, że wołałabym raczej wieść nadal takie życie, jakie wiodłam dotychczas.
— I ja podświadomie pragnę tego samego, — przyznała Ania. — Choćby przeznaczeniem naszem były wielkie radości, to jednak nigdy nam już nie