Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieco. — Późno się robi, a ja mam jeszcze w domu zajęcie.
— Ale zobaczymy się znowu, prawda? — zapytała Izabella, otaczając ramionami nowe swe przyjaciółki. — Pozwolicie mi się z wami spotykać? Pragnę się z wami zaprzyjaźnić. Odrazu was polubiłam. Przypuszczam, że nie razi was ta moja wesoła paplanina?
— Ani trochę, — zaśmiała się Ania, ujęta tą serdecznością Izy.
— Bo ja nie jestem wcale taka głupia, na jaką wyglądam. Zresztą powinnyście pokochać Izabellę Gordon tak, jak ją Pan Bóg stworzył, ze wszystkiemi jej wadami. Nie uważacie, że ten cmentarz jest strasznie miły? Bardzobym chciała leżeć tutaj po śmierci. Dzisiaj dostrzegłam mogiłę, której dotychczas nie widziałam ani razu, ta, ogrodzona żelaznym parkanem. Spójrzcie. Sądząc z napisu, jest to mogiła młodego marynarza, który zginął podczas jednej z walk okrętów Shannon i Chesapeake.
Ania podeszła do żelaznego okratowania i zawisła wzrokiem na starej, popękanej już płycie nagrobka. Ogarnęło ją dziwne podniecenie. Zniknął jej z przed oczu stary cmentarz i wysokie, stuletnie drzewa o rozłożystych konarach. Oczami wyobraźni widziała port Kingsportski prawie przed stuleciem. Z dalekiej mgły, wiszącej nad bezmiarem morza wyłonił się w pewnej chwili kadłub okrętu z powiewającą na maszcie flagą Wielkiej Brytanji. Tuż za nim płynął inny okręt, mniejszy nieco z banderą, przewieszoną przez balustradę pokładu. Dłoń czasu odwróciła wstecz kilka kartek wielkiej księgi dzie-