Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż w tem widzisz strasznego?
— Wszystko, — szeptała Ania. — Jestem skompromitowana na wieki. Czuję się tak, jak kochająca matka, która nagle ujrzała swe dziecko, roznoszące po mieście jakąś reklamę. Ja tę nowelę kochałam i przelałam w nią całą swoją duszę, tymczasem sprofanowano mi ją, używając jej jako reklamy proszku do pieczenia ciast. Pamiętasz słowa profesora Hamiltona podczas lekcji literatury? Twierdził, że powinniśmy się zawsze trzymać najszczytniejszych ideałów i że nie wolno nam pisać o niskich i niegodnych instynktach. Wyobraź sobie co profesor Hamilton o mnie pomyśli, gdy się dowie o tej nagrodzie? A co powiedzą studenci w Redmondzie? Wołałabym się wcale na oczy tym ludziom nie pokazywać.
— Przesadzasz trochę, Aniu, — odparł Gilbert. — Koledzy redmondscy to samo powiedzą, co ja ci przed chwilą powiedziałem. Każdy z nich dojdzie do wniosku, że ponieważ nie jesteś bogata, chciałaś poprostu podreparować swoje finanse. Uważam, że nic w tem niema hańbiącego ani śmiesznego. To prawda, że każdy chętnieby pisał same arcydzieła, ale niestety warunki życia zmuszają przedewszystkiem do myślenia o zarobku.
Dzięki tym zdrowym poglądom Ania uspokoiła się trochę. W każdym razie była już teraz pewna, że nikt jej nie wyśmieje, chociaż na samem dnie duszy dziewczęcej pozostała jeszcze niezabliźniona rana.