Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy wreszcie Robert zjawił się wieczorem i zaproponował Ani spacer po parku, mieszkanki Ustronia Patty były pewne, że dzisiaj wreszcie kwestja się wyjaśni. Odpowiedź Ani dokładnie była wszystkim znana.
— Ma szczęście ta dziewczyna, — rzekła ciotka Jakóbina z uśmiechem.
— Istotnie, — odparła Stella, wzruszając ramionami. — Coprawda Robert jest bardzo sympatyczny, ale nic takiego szczególnego w nim nie widzę.
— Czyżby to była zazdrość, Stello, — zdziwiła się ciotka Jakóbina.
— Może to tak wygląda, ale naprawdę nie jestem zazdrosna, — odparła Stella spokojnie. — Bardzo kocham Anię i lubię Roberta. Wszyscy twierdzą, że Ania robi świetną partję, a nawet pani Gardner już także się do niej przekonała. Chociaż powiadają, że losami ludzi rządzi Opatrzność, to jednak ja w tym wypadku mam dziwne wątpliwości.
W owym małym pawilonie w pobliżu portu, gdzie prowadzili po raz pierwszy z sobą ożywioną pogawędkę, Robert zaproponował Ani, aby została jego żoną. Oświadczyny te ze względu na owe pamiętne miejsce i na piękne słowa, jakiemi były wypowiedziane, wydały się Ani niezwykle romantyczne. Efekt był pierwszorzędny, chociaż naogół Robert był bardzo szczerym chłopcem i na pewno w danej chwili mówił to, co czuł. Ania dziwiła się samej sobie, że słowa Roberta nie wywołały w niej ani cienia dreszczu. Robert siedział przez chwilę w milczeniu, oczekując doniosłej odpowiedzi swej wybranki. Czerwone wargi Ani rozchyliły się automatycznie i miała już wy-