Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się do Jana, aby poszedł z „kochaną Janeczką“ do ogrodu i zerwał dla niej kilka róż.
— Panna Shirley dotrzyma mi towarzystwa, prawda, proszę pani? — rzekła z ujmującym uśmiechem, poczem poprawiła się w swym fotelu, wzdychając głęboko.
— Jestem już staruszką, panno Shirley, — rzekła po chwili. — Od dwudziestu lat ciągle choruję, od dwudziestu lat coraz bardziej słabnę i chwilami nie mogę wytrzymać dokuczliwych bólów.
— Jakież to straszne! — zawołała Ania, siląc się na uprzejmość, lecz w gruncie rzeczy czując się bardzo nieswojo.
— Bywały takie noce, kiedy już przypuszczano, że nie doczekam świtu, — ciągnęła dalej uroczyście pani Douglas. — Nikt nie może wiedzieć, ile podczas tych nocy przecierpiałam. Pocieszam się tylko, że to wszystko tak długo trwać nie może. Skończy się wkrótce moja cierniowa pielgrzymka po tym świecie. Cieszy mnie bardzo, że Jan wybrał sobie taką poczciwą żonę, która na pewno potrafi zastąpić mu matkę.
— Istotnie, Janina jest bardzo miła, — zawołała Ania z zapałem.
— Miła! To anielski charakter! — przyznała pani Douglas. — Pierwszorzędna gospodyni, taką ja nigdy nie byłam. Zresztą moje zdrowie na to nie pozwalało. Jestem szczęśliwa, że Jan zrobił taki dobry wybór. Mam nadzieję, że będzie im dobrze razem. Jest on moim jedynym synem, panno Shirley, więc szczęście jego jest dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy w życiu.
— Oczywiście, — szepnęła Ania trochę obojęt-