Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziwnego rozrzewnienia. Pokoik ten wydał jej się teraz świątynią, bo wszakże matka jej tutaj właśnie przeżyła pierwsze swe chwile macierzyństwa. Tu, w chwili narodzin zajrzało purpurowe światło wschodzącego słońca, wreszcie tu matka umarła. Ania rozejrzała się po pokoju z oczyma pełnemi łez.
— I pomyśleć tylko, że w dniu moich urodzin matka moja młodsza była, niż ja jestem teraz, — wyszeptała.
Schodząc z góry, spotkała w sieni panią domu, która podała jej mały pakiecik, przewiązany wyblakłą, błękitną wstążeczką.
— To są listy, które znalazłam, gdy się wprowadziłam do tego domku. Treści ich nie znam, ale jeden jest zaadresowany do panny Berty Willis, a zdaje się, że tak brzmiało panieńskie nazwisko pani matki. Uważam, że pakiecik ten pani słusznie się należy.
— O, serdecznie pani dziękuję, — zawołała Ania z radością.
— To było wszystko, co tutaj znalazłam, — rzekła po chwili gospodyni. — Meble sprzedano, aby zapłacić lekarzowi, suknie zaś i drobiazgi, należące do pani matki, zabrała pani Thomas.
— Po matce mojej nie pozostała mi żadna pamiątka, — szepnęła Ania, tłumiąc łzy. — Nie wiem jak się pani odwdzięczę za te listy.
— Powiedziałam już, że słusznie się pani należą. Boże święty, ale oczy ma pani zupełnie podobne do oczu matki. Ojciec także był bardzo miłym człowiekiem. Ogólnie mówiono, że są w sobie szalenie zakochani. Ale niezbyt długo cieszyli się tem