Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głe wizyty Ani u Gillis‘ów i usiłowała wytłumaczyć dziewczynie, że gotowa jeszcze sama wpaść w suchoty. Maryla także okazywała ostatnio swe niezadowolenie.
— Po każdej takiej wizycie wracasz do domu znużona, — twierdziła.
— Bo to wszystko ogromnie mnie smuci, — tłumaczyła Ania łagodnie. — Wiem jednak, że Ruby potrzebny jest teraz jakiś życzliwy człowiek, nie mogę jej więc odmówić. Ruby zdaje się walczyć z jakąś nieprzezwyciężoną, wrogą siłą. Patrząc na to wszystko, uczuwam po każdej wizycie szalone znużenie.
Ale tego wieczora, gdy Ania siedziała z Ruby w ogrodzie, atmosfera wydała jej się inną. Ruby była dziwnie spokojna, nie mówiła nawet o swoich miłosnych sukcesach. Otulona ciepłym wełnianym szalem, leżała w hamaku i patrzyła jasnym wzrokiem przed siebie.
Tuż za domem Gillis‘ów wznosił się kościół parafjalny, okolony starym cmentarzyskiem. Srebrzyste promienie księżyca odbijały się zimnym blaskiem na gładkim kamieniu płyt mogilnych.
— Jak poważnie wygląda cmentarz w poświacie księżyca, — odezwała się nagle Ruby. — Jak upiornie! — wzdrygnęła się — niedługo będę tam leżała, ty i Diana i wszyscy inni będą żyli dalej, a mnie pogrzebią na starym cmentarzu...
Anię zaskoczyły te słowa. Nie potrafiła teraz znaleźć żadnej odpowiedzi.
— Ty zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? — szepnęła Ruby po chwili.