Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Priscilla, a po jej wyjeździe zjawili się w Avonlea państwo Irving, Jasio i Karolina Czwarta.
W Chatce Ech poczęły rozbrzmiewać znowu wesołe śmiechy, które echo w ogrodzie powtarzało po kilka razy.
Panna Lawenda nie zmieniła się prawie zupełnie, a tylko może wypiękniała i częściej uśmiech gościł na jej twarzy. Jasio ją ubóstwiał i ten ich przyjacielski stosunek wprawiał obojętnych widzów w kompletny podziw.
— Ale nie mówię do niej „mamo“, — zwierzył się Jasio Ani. — Tak można mówić tylko do własnej mamusi, a do obcych ludzi nie wolno. Pani mnie rozumie, prawda? Nazywam ją „mamą Lawendą“ i z wyjątkiem ojca, ją najbardziej kocham na święcie. Nie wiem nawet, czy nie kocham jej więcej od pani.
— Tak właśnie powinno być, — odparła Ania poważnie. Jasio miał już lat trzynaście i natura nie poskąpiła mu wzrostu. Odznaczał się wyjątkowo pięknemi oczami i wybujałą wyobraźnią, która poddawała się elastycznie wrażeniu każdego nowego przejawu życia. Często z Anią urządzali dalsze wycieczki do lasu, w pole i na wybrzeże. Sam Jasio mówił, że Ania jest jego bratnią duszą.
Karolina Czwarta stała się teraz dorosłą dziewczyną. Włosy upinała w wielki węzeł, chociaż nie dodawało to specjalnego uroku jej piegowatej twarzy, spłaszczonemu nosowi i szerokim ustom, które wydawały się jeszcze szersze w wesołym uśmiechu.
— Ale nie nabrałam chyba amerykańskiego akcentu, panno Shirley? — Pytała Anię z niepokojem.