Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wił się znowu i zasiadł uroczyście na ławce przed gankiem. Nosił zwykłe swe robocze ubranie, złożone z łatanych spodni i niebieskiej koszuli, a na głowie miał stary, słomkowy kapelusz. Spoglądając uroczyście na Anię, nie przestawał gryźć długiej słomki, którą trzymał w ręku. Ania z westchnieniem odłożyła książkę i zabrała się do wyszywania serwetki. Rozmowa z Szymonem była nad wyraz trudna.
Wreszcie on pierwszy zaczął mówić po dłuższej chwili milczenia.
— Mieszkam tuż obok, — wskazał słomą sąsiedni dom na lewo.
— Istotnie? — wtrąciła Ania z grzecznym uśmiechem.
— Tak.
— A co pan dalej zamierza robić?
— Myślę ciągle o tem, żeby założyć sobie własny dom. Nawet jeden w Millersville bardzo mi się podoba, ale nim go wynajmę, muszę się ożenić.
— No pewno, — odparła Ania, tłumiąc uśmiech.
— Prawda?
Znowu zapadła cisza, a Szymon gryzł dalej swoją słomę.
— Czy pani by mnie chciała? — zagadnął po chwili.
— Co takiego? — zawołała Ania z rosnącem zdziwieniem.
— Czy pani by mnie chciała?
— Myśli pan o małżeństwie ze mną? — wyszeptała Ania drżącym głosem.
— Właśnie.