Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łaś na Zielone Wzgórze, zaznaczając, żeś szalenie zmądrzała.
Ciotka Agata przez cały czas swej przemowy nie przestawała skrobać kartofli.
— Wolę was nie prosić, żebyście usiadły, — rzekła po chwili ze złośliwym uśmiechem, — bo przecież właściwie ja nie jestem dla was odpowiedniem towarzystwem, a oprócz mnie nikogo niema w domu.
— Mama przysyła cioci słoik konfitur, które sama dzisiaj usmażyła, — odezwała się Diana nieśmiało.
— O, uprzejmie dziękuję, — rzekła ciotka Agata z przekąsem. — Nie zachwycam się powidłami twojej matki, bo przeważnie są bardzo słodkie. Ale jeszcze tym razem spróbuję. Wogóle ostatnio nie mam jakoś apetytu, źle się czuję. Cóż robić, pracować trzeba. Chorych niktby tutaj nie trzymał. Moja droga, postaw te powidła na półce. Ja nie mam czasu, bo muszę zaraz wstawić kartofle. Wy na pewno takich rzeczy nie robicie, bo coby się stało z białemi rączkami.
— Przed wyjazdem bardzo często obierałam kartofle, — wtrąciła Ania.
— A ja i teraz często to robię, — dorzuciła Diana. — W zeszłym tygodniu codziennie pomagałam mamie. Oczywiście potem wyszorowałam porządnie ręce i natarłam je cytryną.
Ciotka Agata parsknęła śmiechem.
— Rady tej zaczerpnęłaś napewno z jakiegoś głupiego pisma, bo przecież całemi dniami czytasz te brednie. Bardzo się dziwię, że matka tak pobłażliwie na to patrzy. Ale trudno, ona zawsze była taka.