Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W takim razie, — zawołał Tadzio z radością, — wcale mi nie zależy na przebaczeniu Pana Boga.
— Tadziu, co ty mówisz!
— Będę Go prosił, — zawołał Tadzio pośpiesznie, domyślając się z głosu Ani, że powiedział znowu coś bardzo brzydkiego. — Oczywiście, będę Go prosił. Panie Boże, bardzo mi przykro, że byłem dzisiaj niegrzeczny i odtąd zawsze w niedzielę będę spełniał tylko dobre uczynki. Przebacz mi, Panie Boże. No, Aniu, zadowolona jesteś?
— Tak, idź teraz do łóżka i bądź grzeczny.
— Dobrze. Już teraz czuję się lepiej. Dobranoc.
— Dobranoc, — odrzekła Ania, kładąc się znowu z westchnieniem ulgi. Była szalenie senna, ale już po chwili usłyszała przyciszony szept Tadzia:
— Aniu...
Chłopiec stał jeszcze przy jej łóżku. Ania z niechęcią otworzyła oczy.
— Cóż to znowu, Tadziu? — zapytała, tłumiąc zniecierpliwienie.
— Czy widziałaś, jak pan Harrison pluje? Jak myślisz, czy długo musiałbym się ćwiczyć, żeby się tego nauczyć?
Ania usiadła na łóżku.
— Tadziu, — rzekła surowo, — ruszaj natychmiast do swego pokoju i staraj się zasnąć!
Tadzio onieśmielony, wysunął się cichutko z sypialni swej opiekunki.