Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w którym mieszkam, pomalowany na biało, stoi w prześlicznej dolince, do której schodzi się prosto z drogi. Między drogą i domem ciągnie się sad i ogród kwiatowy, ściślej mówiąc, obydwa są pomieszane razem. Ścieżka do drzwi wejściowych okolona jest z obu stron małemi muszelkami, które połyskują prześlicznie w jasnem słońcu. Mój pokoik jest tak maleńki, że oprócz mnie mieści się w nim tylko łóżko. Nad łóżkiem wiszą obrazki, przystrojone zielonemi gałązkami wierzby. Zaraz pierwszej nocy po przybyciu, śniło mi się, że nigdy nie będę się mogła śmiać.
— Naprzeciw mego pokoiku znajduje się maleńki, przytulny salonik. Jedyne jego okno osłaniają rozłożyste gałęzie wierzby, na podłodze leży wzorzysta makata, a na małym stoliku i kominku — niezliczone ilości książek, pocztówek i zasuszona trawa w wysokich wazonach.
— Powiedziałam pannie Janinie, że ogromnie jest u niej miło, a ona polubiła mnie za to, choć Elżuni nie darzyła specjalną sympatją. Elżunia twierdziła podobno, że ten półmrok, panujący w saloniku, jest niehigjeniczny i nie chciała przez cały rok sypiać na piernacie. Pozatem panna Janina twierdzi, że ogromnie lubi patrzeć, jak ja jem. Lękała się ogromnie, że będę taka sama, jak panna Haythorne, która nie jadła nic, oprócz owoców i gorącej wody na śniadanie i namawiała nawet Janinę, aby zaprzestała gotować. Elżunia jest bardzo miła, ale ma swoje dziwactwa. Najgorsze to, że posiada wybujałą imaginację i organizm jej źle trawi pokarmy.