Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


WOJNA i POKÓJ.
ROMANS HISTORYCZNY
Lwa Hr. Tołstoja.
TOM VII.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1894.



I.

Przy końcu roku 1811, monarchowie Europy zachodniej, wypełniali luki w szeregach swoich armji, zbroili na gwałt żołnierzy, koncentrując ich nieopodal od granic państwa. W roku 1812, te masy nagromadzone, liczyły miljony ludzi, dorzuciwszy do liczby żołnierzy, tych, którzy mieli nimi dowodzić, jakoteż lud wiejski, mający ich przewozić z miejsca na miejsce, i dostarczać żywności dla ludzi, a furażu dla koni. Cały ten tłum posuwał się zwolna ku granicom Rosji, która nawzajem szła naprzeciw najeźdźców z całą swoją armią. W dniu 12 czerwca, armja Europy zachodniej, weszła na terytorjum rosyjskie i wojna wybuchła. To jest, że w tej chwili zaszedł wypadek kłócący się ze zdrowym rozsądkiem. Był on w dodatku w rażącej niezgodzie ze wszystkiemi prawami Boskiemi i ludzkiemi.
Te miljony istot, stworzonych na wzór i podobieństwo Boga, obdarzonych duszą nieśmiertelną, popełniały nawzajem zbrodnie najohydniejsze: Morderstwa, rabunki, defraudacje, szpiegostwa, zdrady, złodziejstwa, podpalania, tworzenia fałszywych banknotów. Wszystkie te czyny najszkaradniejsze, oburzające były wówczas na porządku dziennym. Dopuszczano się tych zbrodni, w tak straszliwej ilości, że roczniki sądowe jak świat długi i szeroki, nie dostarczyłby tylu spraw kryminalnych, przez ciąg całych stuleci. A jednak, co w tem było najciekawszego i godnego zastanowienia, to że ci, którzy te zbrodnie popełniali, uważali się za bohaterów, a nie za kryminalistów.
Gdzież mamy szukać powodów do tych faktów, o tyle dziwnych, o ile były potwornemi? Historycy ówcześni, zapewniają nas z całą naiwnością, że odkryli powód nader ważny, w zniewadze wyrządzonej księciu Oldenburgskiemu, w bezprawiach, których się dopuszczano w sprawie blokusu kontynentalnego, zaprowadzonego przez Napoleona; w tegoż dumie i ambicji niczem nie nasyconej, w mężnym oporze, stawianym przez cara Aleksandra, w błędach rażących ówczesnej dyplomacji... i tak dalej, i tem podobnie.
Gdybyśmy zatem uwierzyli na słowo panom historykom, wystarczyłoby było do zażegnania i unicestwienia wojny straszliwej, żeby Metternich, Rumianzow, lub Talleyrand, byli wystosowali notę dyplomatyczną zręcznie i dowcipnie zredagowaną, pomiędzy galowym obiadem a jakim wspaniałym balem dworskim, albo też, gdyby Napoleon był napisał liścik do cara, w tych słowach mniej więcej:
„Panie Bracie, przystaję na oddanie księstwa Oldenburgskiego“...
Łatwo zrozumieć, że ówcześni, tak, a nieinaczej zapatrywali się na ten wypadek niesłychany w dziejach świata. Odpowiedzialność spychali jedni na drugich. Napoleon jeszcze w swoich pamiętnikach, pisanych na wyspie św. Heleny, przypisywał wyłącznie ową wojnę, intrygom Anglji. Członkowie angielskiego parlamentu, rzucali całą odpowiedzialność na dumę szaloną Napoleona, książę Oldenburgski, na zniewagę jemu wyrządzoną; kupcy na zamknięcie handlu z Anglją, co niszczyło Europę kontynentalną i legitymiści powoływali się na świętość ich zasad i wierność zaprzysiężoną, prawym władcom, monarchom z Bożej łaski, sromotnie wypędzonych z Francji przez uzurpatora; dyplomaci uważali za główną przyczynę przymierze austryjacko-rosyjskie, którego nie dało się ukryć przed Tuillerami. My stanowiący potomność, patrzymy z innego stanowiska, na ten fakt olbrzymiej doniosłości. Wszystkie owe powody wyżej przytoczone, wydają nam się nie dość ważnemi i nadto drobiazgowemi. Nie pojmujemy co prawda, żeby miljony istot ludzkich, miały się zarzynać i mordować nawzajem, z tego powodu jedynie, że Napoleon był nadto ambitnym, Aleksander upierającym się i strzegącym zawzięcie praw swoich, że Anglja była zawsze chytrą i podstępną, a książę Oldenburgski czuł się znieważonym i pokrzywdzonym.
Musimy zatem przypuścić fatalizm w historji, który tłumaczy jedynie, wypadki najnielogiczniejsze. Tak nam przynajmniej wydaje się obecnie fakt dokonany, wojny z roku 1812, gdy staramy się zdać sobie z tego sprawę dokładną.
Każdy człowiek żyje dla siebie i używa wolnej woli niezbędnej, aby dojść do celu wytkniętego. Czuje w sobie i posiada możność zrobienia, lub nie zrobienia czynu tego lub owego. Skoro jednak raz go spełni, czyn przestaje być jego własnością i odtąd należy do historji. Tam zaś znajduje ocenę i miejsce stosowne, wyznaczone z góry, bez uwzględnienia trafu, który czyn po części sprowadził.
Życie człowieka jest podwójne. Jednem jest życie wewnętrzne, osobiste, tem bardziej nie zależne od spraw zewnętrznych, im ich cel będzie wyższym i szlachetniejszym. Drugiem jest życie ogólne, wmięszane mimowolnie w to olbrzymie mrowisko, nazywające się społeczeństwem. Tu traci człowiek wolność działania, pociągnięty w wir wypadków, kołem rozpędowem praw i obowiązków, którym oprzeć się nie jest w jego możności.
Choćby jak silnie był przekonany o istnieniu w nim wolnej woli, człowiek jednak staje się częstokroć narzędziem bezmyślnie, nieświadomie rządzącego nim fatalizmu. Im wyżej stoi na szczeblach drabiny społecznej, im rządzi większą ilością istot ludzkich, im potężniejszą na pozór jest jego władza, tem bardziej uderzają i tem są wybitniejszemi: przeznaczenie i konieczność w górze zapisana, zmuszające tego potentata, do pewnych czynów i aktów, po za jego własną wolą:
SERCA MONARCHÓW SĄ W RĘKACH OPATRZNOŚCI!
MONARCHOWIE SĄ NIEWOLNIKAMI HISTORJI.
Historja, czyli życie zbiorowe całej ludzkości, całego społeczeństwa, korzysta z każdej chwili w życiu monarchów, używając tychże do swego celu wyłącznego.
Chociaż Napoleon był przekonany bardziej niż kiedykolwiek indziej, w roku pańskim 1812, że wyłącznie od jego woli zawisło, wylewać lub nie wylewać potoków krwi jego poddanych; więcej niż kiedykolwiek podlegał on owej sile tajemniczej, owemu dziejowemu fatalizmowi, popychającemu go naprzód! wiecznie naprzód! Zostawiał on mu jednocześnie ułudę, że działa z własnej woli i z własnego popędu.
Tak więc idąc na rzeź nieuniknioną, te miljony istot myślących i czujących, ani przypuszczały, ani się domyślały, że pcha ich na Wschód fatalizm dziejowy...
Czemu spada jabłko dojrzałe z jabłoni? Czy pociągnięte własnym ciężarem? Czy że korzonek usechł od słońca promieni, który trzymał się głównej gałęzi? Czy spadło dla tego po prostu, że stoi dzieciak pod drzewem, ginący z chęci namiętnej schrupania pięknego, czerwonego jabłuszka?
Biorąc pojedynczo każdą z tych przyczyn, każda może wydać się dobrą i właściwą, lub złą i niewłaściwą. Botanik przypisujący spadnięcie jabłka wyschnięciu tkaniny komórkowej, będzie miał tak samo słuszność za sobą, jak i ów dzieciak, który widzi w tym wypadku li traf szczęśliwy, spowodowany jego żądzą zjedzenia jabłka z największym smakiem.
Tak samo miałby słuszność, i myliłby się jednocześnie ten, któryby utrzymywał, że Napoleon wkroczył do Moskwy, bo tak był postanowił, i że znalazł tam swoją zgubę, bo taką była wola cara Aleksandra. W tym samym stosunku, będzie i słusznem i fałszywem jednocześnie zdanie inżyniera dajmy na to, któryby zaręczał, że góra ważąca kilka miljonów cetnarów, wywróciła się li z powodu ostatniego uderzenia motyką, wykonanego przez ostatniego robotnika, który ją podkopywał wraz z innymi.
Tak nazwani wielcy ludzie, są po prostu etykietami Historji. Dają oni swoje nazwiska pewnym wypadkom, nie mając nawet na wzór etykiet na flaszkach z winem przylepianych, najmniejszej styczności częstokroć z faktami dokonanemi.
Żaden z czynów spełniony przez nich, na pozór dobrowolnie i z całem samopoznaniem, nie był właściwie od nich zależnym. Był on związany à priori z biegiem historji i społeczeństwa, a miejsce jego w dziejach świata, było oznaczone od wieków dłonią wszechwładną Opatrzności.





II.

Napoleon opuścił Drezno czwartego czerwca. Spędził on tam trzy tygodnie, wśród dworu złożonego z samych książąt udzielnych, królów, a nawet jednego cesarza. Uprzejmy z takimi książętami i królami, którzy byli mu się dobrze zasłużyli, nie szczędził ostrej nagany tym, z których nie był zupełnie zadowolonym. Cesarzowej austrjackiej ofiarował perły i djamenty zabrane z innych skarbców koronnych, i wycałowywał publicznie Marję-Ludwikę, która uważała się za jego prawowitą małżonkę. A jednak pod Paryżem mieszkała jego pierwsza żona, nie mogąca ile się zdaje utulić w żalu ciężkim, z powodu krzywdy jej wyrządzonej i rozłączenia z mężem. Udawał się z Drezna prosto, aby stanąć na czele armji, pomimo rozmaitych not dyplomatycznych, które łudziły się ciągle możnością utrzymania pokoju, i które w tym celu jedynie wysyłano; i pomimo listu jego własnoręcznego do cara Aleksandra. Zaczynał on się od słów sakramentalnych:
— „Mój Panie Bracie!“... — zawierał dalej — „zapewnienie najszczersze, że co do niego, wcale sobie wojny nie życzy“ — kończył się zaś mnóstwem czułych wylań i słówkami miodowemi. Na każdym popasie jednak nakazywał on pospiech jak największy w posuwaniu się wojsk sprzymierzonych z Zachodu na Wschód. Sam jechał w poszóstnej, zamkniętej karecie, otoczony paziami, adjutantami i liczną świtą dworską. Drogę miał wyznaczoną na Poznań, Toruń, Gdańsk i Królewiec. W każdem z tych miast tłumy wychodziły naprzeciw niego, witając z zapałem, ale i z trwogą tajemną.
Jadąc w tym samym kierunku, co jego wojska, nocował dziesiątego czerwca w domu pewnego magnata polskiego, który uprzedzony, zgotował mu iście cesarskie przyjęcie. Następnie zrównał się i wyprzedził armię, dotarł nazajutrz do brzegów Niemna, a przywdziawszy mundur wojsk polskich, wysiadł z karety podróżnej, aby przypatrzeć się dokładniej miejscowości przeznaczonej do przekroczenia granicy.
Na widok kozaków uwijających się na koniach po stronie przeciwległej i stepów, ciągnących się, jak okiem zasięgnął, aż do bram Moskwy, tego miasta poczytywanego za świętość w całem państwie rossyjskiem, które swoim ogromem przypominało mu zdobycze Aleksandra Wielkiego, rozkazał maszerować zaraz nazajutrz naprzód, wbrew wszelkim przewidywaniom dyplomacyi, i wszelkim prawom strategicznym... Wojska jego przeszły rzeczywiście przez Niemen w dniu na to przeznaczonym!
Dwudziestego czwartego czerwca wyszedł z pod namiotu, ustawionego na lewym brzegu rzeki, aby patrzeć przez lunetę, z dość stromego pagórka, na ruchy wojska maszerującego. I tu toczyły się niby rwące fale, ale złożone z ciał ludzkich. Wojsko przeprawiało się przez Niemen na drugą stronę po trzech mostach pontonowych, zbudowanych na prędce. Żołnierze wiedzieli, że cesarz jest tam. Wszyscy patrzali ku niemu, jak kwiat słonecznika zwraca się ku ożywczym słońca promieniom. Spostrzegli go w historycznym surducie szarym, i w małym stosowanym kapeluszu na głowie. Odbijał on od reszty otoczenia, błyszczącego od złota. Wtedy tłum cały zaczął krzyczeć: — „Niech żyje cesarz!“ — i wyrzucać w górę, co kto miał na głowie. Tak płynęły i płynęły żywe fale, wynurzając się zwolna z gąszczu leśnego, a następnie przechodząc po pontonach na brzeg przeciwny.
— No tym razem coś sobie mil upalimy! — gwarzyli żołnierze między sobą. — Oh! jak on sam się gdzie pojawi, tam się robi djabelnie gorąco... Do kroćset djabłów!... Jest tam!... tam!... na wzgórzu, nasz cesarz!... Phi! to są zatem owe sławne stepy azjatyckie?... Co prawda wielkie szkaradztwo!... Szkoda oczów, żeby na to patrzeć... Do widzenia kochany Bauchet, zarezerwuję dla ciebie najpiękniejszy pałac w Moskwie, i najładniejszą dziewczynę, jaka mi wpadnie pod rękę! Do widzenia! i daj ci Boże szczęście! widziałeś naszego cesarza?... To ci dopiero człowiek! co?... Jeżeli mnie zamianuje gubernatorem w Indjach, to ja zrobię ciebie Gierardzie ministrem w Kochinchinie!... Rzecz skończona!... jakbyś już miał nominację w kieszeni!... Niech żyje cesarz! niech żyje!... Widziałem go dwa razy, małego kaprala, ot tak blisko, jak ciebie mam teraz przy sobie... Widziałem jak przypinał order własnoręcznie, jednemu z naszych starych wiarusów. Niech żyje cesarz!... — I tysiące innych podobnych tym frazesów urywanych, krzyżowało się w powietrzu, pomiędzy „starymi“, a nowo zaciężnymi rekrutami. — Patrzaj no, patrzaj — jeden wykrzyknął rozweselony, wskazując na sotnię kozaków. — A to ci zmykają hultaje!... To ci dopiero tałatajstwo!...
Na wszystkich tych twarzach ciemnych, ogorzałych od słońca i wiatru, promieniała radość najwyższa, jak to zwykle bywa przy rozpoczęciu kampanji, tak niecierpliwie oczekiwanej. Ów mały człowiek, w surducie szarym na wzgórku stojący, rozpłomieniał wszystkie serca miłością do szału dochodzącą. Każdy w tym tłumie, gotów był oddać życie na skinienie swojego cesarza ubóstwionego.
Dnia dwudziestego piątego czerwca, Napoleon dosiadł wierzchowca, arabczyka czystej krwi i puścił się galopem ku jednemu z trzech mostów. Spotkały go znowu wiwaty ogłuszające, gdziekolwiek się ukazał. Tolerował je, raz że nie był w stanie przeszkodzić tym objawom czci i przywiązania, a zresztą pochlebiało to jego dumie i wygórowanej próżności. Było jednak widocznem, że go w końcu nużyły te wrzaski, odwracając uwagę od pochłaniających go całkowicie planów strategicznych, które naprzód w głowie układał. Przejechał jak wicher po moście uginającym się pod końskiemi kopytami, i popędził dalej w kierunku Kowna. Przed nim maszerowali strzelcy gwardyjscy, torując drogę cesarzowi pomiędzy zbitym tłumem wojska. Dojechawszy aż do brzegów Niemna, który w tem miejscu rozlewał się szeroko, zatrzymał się przed pułkiem polskich ułanów:
— Niech żyje cesarz! — krzyknęli żołnierze jak jeden mąż, z zapałem dorównywającym zupełnie Francuzom. Zaczęli występywać z szeregów, byle mu się z bliska przypatrzeć.
Napoleon zeskoczył z konia, usiadł na kłodzie drzewa nad brzegiem rzeki. Skinął ręką, a jeden z paziów, szczęściem promieniejący i dumny jak król z tego odznaczenia, podał mu lunetę. Napoleon oparł ją jednym końcem o ramię młodziutkiego pazia, aby zbadać dokładnie brzeg przeciwny. Następnie zaczął studjować mapę rozłożoną przed nim na drugiej kłodzie drzewa. Bąknął słów kilka jednemu z adjutantów, nie odrywając wzroku od mapy, i dwaj adjutanci pomknęli jak strzała ku polskim ułanom:
— Co rozkazał? Co powiedział? — zaszemrali żołnierze w szeregach, podczas gdy ich dowódzca, dostawał rozkaz poszukania brodu, i przejechania z ludźmi swoimi na drugi brzeg.
Pułkownik, człowiek niemłody, postawy atoli dziarskiej jeszcze, z twarzą nader sympatyczną i z wyrazem wyższej inteligencji, spytał adjutanta, rumieniąc się, i zająkując z nadmiaru wzruszenia, czy mu będzie wolno zamiast szukać brodu, przepłynąć Niemen wpław, na czele swego pułku? Można było domyśleć się z łatwością, że odpowiedź odmowna, byłaby go zmartwiła i dotknęła do żywego. Adjutant pospieszył więc z zapewnieniem, że cesarz nie mógłby wziąć za złe, takiego zbytku gorliwości, w spełnieniu jego rozkazu. Na te słowa, stary wiarus, z wzrokiem radością rozpłomienionym, wywinął w górę pałaszem krzycząc „wiwat“ — zakomenderował na podkomendnych: „Za mną! naprzód!“ — i puścił się galopem, spiąwszy konia ostrogą. Koń przed rzeką stanął dęba, nie mając ochoty skąpać się w jej nurtach. Pułkownik rozgniewany uderzył z całej siły biedne zwierzę, i rzucił się w prąd bystry. Wszyscy ułani poszli za wodza przykładem. Jedni, pospadawszy z siodeł, czepiali się bądź grzywy końskiej, bądź tych, którzy płynęli siedząc na koniach. Kilka koni utonęło i kilkudziesięciu ludzi. Reszta jeźdźców płynęła, unoszona wartkiemi falami, ile możności w linji prostej, trzymając się kurczowo siodła, lub grzywy końskiej. Tymczasem o pół wiorsty od tego miejsca, był bród zupełnie płytki, i jak najbezpieczniejszy. Oni jednak byli niesłychanie dumni z tego, że mogą tak płynąć, a choćby i umrzeć w danym razie, w oczach tego tam człowieka, siedzącego na pagórku, i który nie raczył nawet spojrzeć na nich!
Gdy adjutant powrócił i ośmielił się zwrócić uwagę cesarza, na poświęcenie Polaków dla jego osoby, mały człowiek w szarym surducie wstał, przywołał Berthier’go, i zaczął się z nim przechadzać nad brzegiem rzeki, wydając mu rozmaite polecenia. Kiedy niekiedy spozierał niechętnie i z brwiami gniewnie ściągniętemi, na tonących żołnierzy, którzy odrywali myśl jego najniepotrzebniej w świecie, od tak ważnych planów i zajęcia. Czyż to było dla niego czemś nowem? Czyż on nie wiedział z góry, że od puszcz piasczystych Afryki, aż do step moskiewskich, obecność jego wystarczała, aby wprawić w szał żołnierzy do tego stopnia, że byli gotowi bez zawahania, bez namysłu, poświęcić wszystko, nawet życie własne dla niego. Wsiadł nazad na konia i wrócił do obozu.
Czterdzieści ułanów utonęło, mimo że wysłano po nich łodzie ratunkowe. Prawie cały pułk, woda popchnęła wstecz do tego samego brzegu, który opuścili. Jedynie pułkownik z kilku oficerami dostali się szczęśliwie na drugą stronę, i wyszli z wody obmokli jak kaczki. Zaledwie znaleźli się na stałym gruncie wykrzyknęli na nowo: „Niech żyje!“ — szukając oczami Napoleona na wzgórzu. Wprawdzie jego tam już nie było, oni jednak czuli się i bez tego najszczęśliwszymi!
Tego samego wieczora, Napoleon wydawszy rozkaz, żeby przyspieszono ile możności wysyłkę fałszywych banknotów, przeznaczonych dla Rosji, po rozstrzelaniu jakiegoś Saksończyka, przy którym znaleziono papiery objaśniające położenie, ilość i tem podobnie... wojsk francuzkich; przypiął krzyż oficerski Legji Honorowej, pułkownikowi ułanów. I za co? Że bez żadnej potrzeby, rzucił się w nurty rzeki, w miejscu, w którem była najgłębszą!... Quos vult perdere, Jupiter dementat!





III.

Car Aleksander mieszkał w Wilnie przeszło od miesiąca. Spędzał czas na rewjach i manewrach. Nic dotąd nie było do wojny gotowem, mimo że spodziewano się jej od dawna. Chcąc wszystko przyspieszyć, car opuścił Petersburg. Nie istniał dotąd żaden plan ogólny. Co się tyczy wyboru wodza naczelnego, wahanie co do tej kwestji palącej, wzmagało się w miarę jak się przedłużał pobyt w głównym sztabie samego monarchy. Każda z trzech armji posiadała swego wodza oddzielnego, nie było jednak generalissymusa, car zaś sam nie chciał brać na siebie tak wielkiej odpowiedzialności. Im dłużej bawił car w Wilnie, tem bardziej przeciągały się w nieskończoność wszelkie przygotowywania. Zdawać się mogło, że całe carskie otoczenie, na to wysila się jedynie, ten ma tylko cel przed sobą, aby dać zapomnieć o wojnie młodemu monarsze, aby uprzyjemnić mu ile możności pobyt w stołecznem mieście Litwy.
Po całym szeregu uczt wspaniałych, wyprawianych na cześć cara, przez polskich magnatów, i przez najwyższych dworskich dostojników, a w końcu i przez samego monarchę; na podziękowanie, powziął myśl jeden z polskich adjutantów cara, żeby urządzić bal na cześć jego, w imieniu wszystkich kolegów wojskowych. Ta propozycja przyjęta z najwyższym zapałem, otrzymała cara przyzwolenie. Zebrano w drodze składki dobrowolnej potrzebne pieniądze, upraszając na gospodynię balu, damę, dla której car czuł największą sympatję. Wyznaczono na ów bal dzień 25 czerwca. Objad, przejażdżkę po wodzie i ognie sztuczne, urządzano nie opodal od Wilna, w majątku hrabiego Benigsena, który swój pałac z przyległościami, oddał najchętniej do rozporządzania nim dowolnego, tym, którzy układali cały program przyjęcia.
W dniu zatem, w którym Napoleon wydał rozkaz wojskom swoim, a właściwie swojej awangardzie, aby wkroczyła na terytorjum rosyjskie, rozpędzając na cztery wiatry kozaków pogranicznych, car znajdował się na balu wyprawianym na jego cześć, przez adjutantów i resztę oficerów z głównego sztabu.
Ta świetna uczta, zgromadziła była w jedne i to samo miejsce, według zdania ówczesnych znawców, tyle pięknych kobiet, jak nigdy i nigdzie dotąd nie widziano. Hrabina Bestużew, która przybyła była umyślnie na ten bal z kilkoma innemi damami z Petersburga przyćmiewała pyszną toaletą i bujną, lubieżną pięknością, właściwą moskiewkom, damy polskie, o rysach delikatniejszych, o kibiciach bardziej wiotkich, z ułożeniem więcej dystyngowanem. Car jednak zauważył tę jasnowłosą Junonę i raczył raz z nią przetańczyć.
Borys zostawiwszy w Moskwie swoją żonę, żył sobie w Wilnie — „po kawalersku“ — (jak się sam wyrażał). Chociaż nie był carskim adjutantem, wziął udział w balu, przyczyniwszy się do składki bardzo znaczną sumą. Posiadając obecnie wielki majątek, obrzucany na wsze strony rozmaitemi dostojeństwami, nie szukał już i nie starał się o niczyją protekcją. Utrzymywał się na równej stopie towarzyskiej i z najwyższemi ówczesnemi matadorami. Czuł, że ma do tego wszelkie prawo i że mu je każdy chętnie przyzna.
Tańczono jeszcze w najlepsze o północy. Helena nie znajdując w koło siebie godnego jej tancerza, poprosiła sama Borysa, żeby stanął z nią do mazura, do którego zabierano się właśnie. Oni byli trzecią parą. Borys patrzał najobojętniej w świecie, na wspaniałe i olśniewająco białe ramiona i biust Heleny, jak zawsze bezwstydnie obnażony, który odbijał jaskrawo, od sukni z gazy ciemno wiśniowej, przyozdobionej bogato, złotym haftem wypukłym. Rozmawiali o swoich dawniejszych znajomych, o tem i owem... Borys jednak nie spuszczał z oka cara, który stojąc w drzwiach parapetowych od ogrodu, zatrzymywał łaskawem skinieniem, to jednych, to drugich, obdarzając słówkami miodowemi, jak on to jedynie potrafił.
Uderzyło wkrótce Borysa, że Bałakow, jeden z carskich ulubieńców, zbliżył się poufale na dwa kroki, w chwili kiedy car rozmawiał w najlepsze, z jedną z najpiękniejszych dam polskich. Aleksander spojrzał na śmiałka pytająco, zrozumiawszy atoli, że musi mieć nader ważny powód do postępowania podobnego, wbrew wszelkiej dworskiej etykiecie. Skłonił się więc damie najuprzejmiej i zwrócił się do Bałakowa. Twarz cara pobladła, gdy mu Bałakow szepnął coś do ucha i można było wyczytać w jej wyrazie najwyższe zdumienie. Wziął go car pod ramię, pociągając żywo za sobą do ogrodu. Nie zwracał wcale uwagi na zaciekawienie tłumu, który jednak usuwał się przed carem z całem uszanowaniem. Borys spojrzał na Arakczejewa, ministra wojny. Zauważył jego pomięszanie, gdy zjawił się nagle Bałakow przy boku cara. Widział jak wysuwa się naprzód. Spodziewał się widocznie, że go car obdarzy jakiem słowem. Po tym ruchu ministra wojny, Borys zrozumiał, że zazdrosny o Bałakowa, że ma żal do niego, dla czego jemu pierwszemu szczęście posłużyło donieść carowi, o czemś bardzo ważnem? Gdy o nim zupełnie zapomniano, poszedł za tamtymi do ogrodu, trzymając się w odległości jakich dwudziestu kroków. Dysząc z gniewu bezsilnego, rzucał w około wściekłe spojrzenia.
Borys dręczony chęcią niepohamowaną dowiedzenia się najwcześniej z całego towarzystwa, jaką to ważną wiadomość przyniósł carowi Bałakow? szepnął na ucho Helenie, że idzie poprosić hrabinę Potocką na vis à vis, do figury mazurowej, która tylko co była wyszła na terasę. W chwili gdy i on stanął w drzwiach od ogrodu, zatrzymał się nagle jakby wrósł w posadzkę, wracali bowiem car z Bałakowem. Udał jakoby nie miał już czasu usunąć się na bok, tylko ile możności przytulił się do drzwi skłaniając głowę z najwyższem uszanowaniem. Usłyszał Aleksandra mówiącego z rozdrażnieniem, jak ktoś, komuby wyrządzono zniewagę osobistą.
— Wejść w granice Rosji wcale wojny nie wydawszy. Nie przyjmiemy i nie zawrzemy pokoju, póki jeden jedyny nieprzyjaciel, nie opuści państwa naszego. — Borysowi zdawało się, że car wymawia te słowa z pewnym naciskiem i z zadowoleniem wewnętrznem. Cieszyło go widocznie, że myśl swoją potrafił oddać tak patetycznie. Jednocześnie atoli irytowało cara, że go podsłuchano przedwcześnie. — Nikt o tem wiedzieć nie powinien — dodał marszcząc brwi groźnie. Borys pojął, że te słowa stosują się li do niego. Przymknął oczy i głowę spuścił jeszcze niżej. Car wrócił na salę balową, gdzie jeszcze zabawił z pół godziny.
Borys dowiedziawszy się pierwszy, dzięki szczególnemu trafowi o przejściu przez Niemen wojsk francuzkich, skorzystał z tego szczęśliwego zbiegu okoliczności, dając nie dwuznacznie do zrozumienia, kilku matadorom, stojącym najwyżej w hierarchji dworskiej, że tylko mówić mu o tem nie wolno, ale wie o wiele więcej od nich wszystkich. Tym sposobem urósł o drugie tyle w ich mniemaniu.
Ta wiadomość była istnem uderzeniem piorunu. Dostać coś podobnego wśród balu i po całym miesiącu nadaremnego czekania na wypowiedzenie urzędowe wojny, to nie dziw, że wydało się carowi czemś nie do uwierzenia. Car pod pierwszem wrażeniem piorunującem i w pierwszem gwałtownem oburzeniu znalazł i wypowiedział ów frazes, który później, stał się sławnym i przeszedł do historji. Chętnie go też potem powtarzał niejednokrotnie, ponieważ frazes ten oddawał i malował wiernie uczucia, które serce mu rozpierały. O drugiej po północy wróciwszy do siebie, posłał po swojego sekretarza Szyszkowa, dyktując mu rozkaz dzienny do armji i pismo do marszałka księcia Sołtykowa. W obu pismach wyrażał stałe postanowienie, w tych samych słowach, których użył był najpierw do Bałakowa — „nie zawrzeć i nie przyzwolić na pokój, póki ostatni Francuz nie opuści Rosji terytorjum“.
Następnie napisał własnoręcznie do Napoleona, list tej treści:
„Panie Bracie, dowiedziałem się wczoraj, że pomimo wierności, z jaką dotrzymywałam z mojej strony wszelkich zobowiązań w obec ciebie Sire, tyś przekroczył z wojskiem granice mojego państwa. W tej chwili odbieram z Petersburga uwiadomienie ze strony hrabiego Lauriston’a, który ma niby upozorować ten istny napad. Wasza Cesarska Mość uważałeś się w wojnie otwartej ze mną, w chwili gdy książę Kurakin zażądał paszportu i swoich listów wierzytelnych. Powody, na których książę Bassano opierał swoją odmowę w wydaniu mu tego, czego żądał, nie mogły nigdy wzniecić we mnie podejrzenia, że ten jego krok, może posłużyć za pretekst do napadu na moje państwo. W rzeczywistości, ten poseł nie był wcale przez nikogo upoważnionym do czegoś podobnego, do czego zresztą sam się przyznał. Dałem mu uczuć dotkliwie, jak tego nie pochwalam i rozkazałem, żeby nie ważył się opuszczać powierzonego mu stanowiska. Jeżeli Sire, nie chcesz wylewać krwi naszych poddanych, dla nieporozumienia (sic) w tym rodzaju i jeżeli przystaniesz na wyprowadzenie wojsk swoich z naszego terytorjum, nie zwrócę uwagi, na to co zaszło, i może jeszcze przyjść do zgody między nami. W przeciwnym razie, będę zmuszony odeprzeć całą siłą napad, który niczem z mojej strony nie wywołałem. Od Waszej Cesarskiej Mości zależy więc jedynie, oszczędzić ludzkości klęsk i niedoli straszliwej, wskutek nowej wojny.
„Jestem...

Aleksander“.






IV.

Car przywołał nazajutrz Bałakowa, odczytał list napisany po francusku, polecając mu, żeby go oddał do własnych rąk Napoleona. Powiedział mu raz jeszcze frazes z balu, nakazując, żeby powtórzył wszystko, słowo w słowo cesarzowi Francuzów. Pogróżki tej nie umieścił w liście, pojmując z taktem wrodzonym, że nie wypada jej przytaczać w chwili, kiedy próbuje po raz ostatni utrzymać pokój i zażegnać straszne widmo wojny. Bałakow wybrał się tedy z trębaczem i dwoma kozakami i stanął z pierwszym dnia brzaskiem we wsi Rykonty, zajęte przez forpoczty konnicy francuskiej, już na gruncie rosyjskim.
Podoficer od huzarów, w mundurze amarantowym, z kołpakiem na głowie, krzyknął, żeby się zatrzymał. Bałakow jednak szedł dalej zwolniwszy tylko cokolwiek kroku. Podoficer podszedł ku niemu mrucząc coś gniewnie pod nosem i zakląwszy najprzód siarczyście, wyciągnął pałasz, a wywijając nim groźnie spytał gburowato, czy jest głuchym? Bałakow wymienił swoje nazwisko. Wtedy Francuz posłał jednego ze swoich podkomendnych, po wyższego oficera, dowodzącego całym oddziałem. Sam zaś zaczął na nowo swobodną gawędkę z towarzyszami broni, nie troszcząc się wcale o rosyjskiego wysłannika. Bałakow doświadczał dziwnego uczucia, wystawiony osobiście na podobne zniewagi i lekceważenie w swoim własnym kraju. Był to objaw siły brutalnej, tak nowej dla niego, nie szanującej nic i nikogo. A on nawykł do oznak najwyższego poważania, jako dostojnik, mający przystęp w każdej chwili do cara, który niedawno temu konferował przez całe trzy godziny ze swoim ulubieńcem.
Słońce przezierało przez lekką chmur zasłonę. Powietrze było świeże, chłodne i przesiąkłe rosą. Trzody wiejskie szły na paszę, a skowronki unosiły się nad kwiecistemi, wonnemi łąkami, napełniając przestrzeń swoim słodkim świegotem. Unosiły się w powietrze, niby perełki tworzące się na wodzie zagotowanej. Bałakow czekając na oficera powodził wzrokiem roztargnionym, za owemi ptaszętami, ginącemi w przestrzeni, a jednocześnie jego eskorta patrzała z podełba na huzarów francuskich, w milczeniu, podejrzliwie i z nienawiścią.
Pułkownik francuzki, którego wyciągnięto dopiero z łóżka, o ile się zdawało, zjawił się nareszcie z dwoma huzarami, jadącemi za nim w tyle. Siedział na pięknym siwku, tak gładkim i wykarmionym, że kropla wody nie byłaby się utrzymała na jego tłustych i połyskujących bokach. Tak rumaki, jak i jeźdźcy, wyglądali doskonale, w pełni zdrowia i animuszu.
Był to dopiero pierwszy okres wojny, okres występów w całej paradzie, w porządku wzorowym, jakby w czasie pokoju, podczas manewrów; z przymieszką atoli min junackich, zaczepnych, usposobienia bardziej wojowniczego, i owego uniesienia, owego nadmiaru wesołości, która zwykła ożywiać wojsko w samym początku wyprawy wojennej.
Pułkownik tłumił z wysiłkiem chęć nieprzezwyciężoną do ziewania, był jednak grzecznym w obec Bałakowa, zrozumiawszy nakoniec ważność powierzonej mu misji. Pozwolił mu przejść po za forpoczty i zapewnił uprzejmie, że z powodu bliskości miejsca, w którem znajduje się cesarz ze swoim głównym sztabem, życzenie posła, aby mu być przedstawionym osobiście, może spełnić się niebawem i nie natrafi prawdopodobnie na trudności nieprzełamane.
Przeszli następnie wzdłuż wsi pomiędzy pikietami huzarów, jak też i innych żołnierzy, garstkami oficerów tu i owdzie stojących, którzy salutując ich grzecznie, przypatrywali się z wielką ciekawością mundurom rosyjskim. Wyszli na pole stroną przeciwną. O dwie wiorsty dalej, stał kwaterą jenerał dywizji, który miał się podjąć przeprowadzenia posła carskiego, aż na miejsce, gdzie się znajdował Napoleon.
Słońce pozbywszy się wszelkich obsłon, oświetlało i siało w koło złote, ożywcze promienie, na pola i lasy okoliczne.
Zaledwie minęli karczemkę, zbudowaną na jednym z niewielkich pagórków, spostrzegli zbliżających się ku nim kilku wojskowych, na czele których jechał mężczyzna na pięknym, wysokim karym koniu, z czaprakiem i rzędem kapiącym od złota i błyszczącym zdaleka w blaskach słonecznych. Był on postaci wyniosłej, płaszcz purpurowy zarzucił był od niechcenia na ramiona, nogi trzymał w strzemionach, zwyczajem francuzkim na przód wyciągnięte. Na głowie miał olbrzymi kapelusz, z pod którego wymykały się kosmyki długich włosów, barwy kruczej. Lekki wietrzyk poruszał jego pióropuszem na kapeluszu, złożonym z piór różnobarwnych. I on tak samo jak rząd na koniu lśnił od złota, brylantów i rozmaitych innych drogich kamieni, niby okno z wystawą u złotnika.
Bałakow znajdował się już tuż blisko garstki jeźdźców i owego rycerza iście teatralnego, poobwieszanego łańcuszkami, dewizkami, szpinkami i kosztownemi bransoletami na obu rękach, gdy pułkownik Julner szepnął mu do ucha.
— Król Neapolitański!
Był to rzeczywiście Murat, którego tak tytułowano, chociaż trudno było pojąć, dlaczego on w tej chwili, miał być „królem Neapolu?“ — Sam zresztą brał tak na serjo ową maszkaradę, że gdy w wilją swego odjazdu z Neapolu, przechadzał się po ulicach miasta pod ramię z żoną, rzekł smutno usłyszawszy kilku Lazaronów wrzeszczących: — „Viva il Re!“ — Nieszczęśni! ani przeczuwają, że ich monarcha ukochany już jutro stąd odjeżdża!
Mimo najsilniejszego przekonania, że nie przestał być królem Neapolu z Bożej łaski i że poddani opłakują jego nieobecność, wziął się wesoło, na pierwsze skinienie swego szwagra do rzemiosła wojennego, w czem był o wiele bieglejszym, niż w rządzeniu państwem neapolitańskim.
— Zrobiłem cię królem, abyś rządził na moją modłę, nie zaś według twojego własnego widzimisię! — zapowiedział mu Napoleon w Gdańsku. I natychmiast, niby młody tabun, skaczący i dokazujący wesoło, mimo cugli i wędzidła, pogalopował po drogach Polski, ustrojony w barwy najjaskrawsze, obwieszony klejnotami, niby obraz cudowny, nie troszcząc się wcale o cel i doniosłość wyprawy.
Skoro spostrzegł o kilka kroków przed sobą jenerała rosyjskiego, odrzucił w tył głowę pełną pukli misternie ułożonych, ruchem dumnym, iście królewskim, i spojrzał pytająco na pułkownika francuskiego. Ten wytłumaczył z całem uszanowaniem, jego królewskiej mości, czego pragnie carski wysłannik, którego nazwiska nie był wstanie wymówić jak się należy.
De Balmachere? — powtórzył król bez zająknienia, z wrodzoną mu rezolutnością, w pokonywaniu wszelkich przeszkód i trudności, przerobiwszy na włoskie sławiańskie nazwisko, nie troszcząc się tak jak Julner i nie siląc na tegoż poprawne wymówienie. — Uradowany, z poznania pana jenerała — dodał z giestem pełnym miękkości. — Jak tylko atoli król raczył się ożywiać rozmową, głos stawał się donośnym, prawie wrzaskliwym, tracąc wszelką cechę powagi królewskiej. Przechodził natychmiast w ton jemu właściwy, serdecznej poufałej gawędy. Oparł rękę na łopatce wierzchowca Bałakowa, pytając dobrodusznie:
— Cóż o tem sądzisz jenerale?... Zdaje się ze wszystkiego, że mimo chęci najlepszych, wojny nie unikniemy — mówił tak jakby ubolewał nad faktem spełnionym, którego nie śmiał jednak roztrząsać, ani ganić.
Sire, mój pan najmiłościwszy, nie życzy sobie wojny i jak wasza królewska mość raczy sama osądzić... — mówił dalej Bałakow w tym sensie, nie szczędząc z widoczną przesadą tytułu królewskiego, słuchającemu go Muratowi, którego to tytułowanie musiało nader miło łechtać po sercu, skoro twarz jego rozpromieniała się najwyższą radością, po każdem takiem wyrażeniu się posła carskiego. Ale nie na darmo przecie dźwiga się na ramionach godność królewską... Murat też czuł się obowiązanym gwarzyć ni w pięć ni w dziewięć z panem de Balmacheve, wysłannikiem cara, o sprawach państwa. Zsiadł z konia, co też uczynił i Bałakow. Wziął go następnie pod ramię i zaczął się z nim przechadzać tam i nazad, starając się nadać wielkie znaczenie każdemu wyrazowi, który z ust jego wychodził. Powiedział mu między innemi, że Napoleon czuł się obrażony żądaniem, żeby wycofał z Prus swoje wojsko. Dotknęło go szczególniej ogłoszenie publiczne tego żądania. Ten fakt ubliżał godności i powadze Francji. Bałakow odpowiedział mu na to, że to żądanie nie miało w sobie nic, czemby mogła Francja czuć się dotkniętą, ponieważ... Murat jednak nie pozwolił mu dokończyć.
— Zatem według ciebie jenerale, car Aleksander nie jest podżegaczem w sprawie wojny przygotowującej się obecnie? — spytał nagle, z bezmyślnym uśmiechem.
Bałakow starał się mu wytłumaczyć powody najsłuszniejsze, które każą mu uważać Napoleona, za jedynie winnego w tej sprawie.
— Ah! kochany jenerale, radbym z całego serca, żeby obaj monarchowie mogli jakoś porozumieć się z sobą i aby nie przyszło do tej wojny, rozpoczętej wbrew mojemu życzeniu. — Mówił dalej Murat tonem sługusów, którzy radziby zostać w przyjaźni i serdecznej zażyłości, mimo że ich panowie wodzą się za łby nawzajem.
Dowiadywał się następnie o zdrowie wielkiego księcia, wspominając o tych dniach rozkosznych, które spędzali razem w Neapolu. Nagle przypomniała mu się jego wielka godność królewska. Wyprostował się dumnie, przybierając tę samą pozę teatralną, jaką miał podczas swojej koronacji. Skinął ręką protekcjonalnie.
— Nie będziemy cię dłużej zatrzymywali, panie de Balmacheve... życząc wszelkich pomyślności, w spełnieniu misji powierzonej! — Cofnął się ku swojej świcie, która czekała na niego z uszanowaniem, o kilka kroków w tyle. Wkrótce płaszcz purpurowy, takiż czaprak na koniu i mnóstwo świecideł w słońcu połyskujących, wszystko to z oczu zniknęło w kurzu tumanach.
Bałakow jechał dalej, przekonany że zastanie Napoleona zaraz w drugiej wsi. Tu tymczasem zatrzymały go straże od piechoty, pod dowództwom Davoust’a. Adjutant pułkowy zaprowadził go do pomieszkania pana marszałka.





V.

Davoust, drugi Arakczejew cesarza Napoleona, nie był wprawdzie takim tchórzem jak tamten, ale tak samo był surowości nieubłaganej na punkcie służby.
Ludzie w tym rodzaju i z takiem dzikiem usposobieniem, są o ile się zdaje tak samo potrzebni w układzie państwa, jak wilcy w przyrodzie. Istnieją w każdym rządzie, okazują swoje instynkta drapieżne i utrzymują się pomimo tego na stanowisku, z tej nader błahej przyczyny, że stykają się bezustannie z głową tegoż państwa. Jakże inaczej wytłumaczyć, jeżeli nie potrzebą konieczną dla utrzymania pewnej równowagi w społeczeństwie, którą w przyrodzie reprezentują zwierzęta drapieżne, jak wytłumaczyć obecność w rządzie i wpływ takiego drapieżnika, okrutnika, gbura, nawet bodaj od siekiery nie ociosanego, jakim był Arakczejew? Podczas przeglądu wojska wyrywał własnoręcznie wąsy grenadjerom w przystępie szału wściekłego, niknął jak kamfora, skoro groziło skądkolwiek niebezpieczeństwo, a jednak stał jako minister wojny, przy boku Aleksandra, w którego duszy i charakterze było tyle uczuć wzniosłych i tyle cech prawdziwej rycerskości.
Bałakow zastał marszałka Davoust’a z adjutentem przy boku, w chłopskiej stodole siedzącego na beczółce i zajętego przeglądaniem i sprawdzaniem rachunków. Byłby mógł najniezawodniej kazać się wystarać swoim podkomendnym o wygodniejsze siedzenie. Należał on atoli do tej kategorji ludzi, którzy z umysłu utrudniają sobie wszelkie warunki życiowe, aby mieć powód do usposobienia ponurego i nieprzystępnego. Lubią oni udawać na każdym kroku ogromny pospiech, jako obarczeni pracą nad siły.
— Czy podobna, pytam się, patrzeć na życie przez szkła różowe, gdy jest się tak przygniecionym i zafrasowanym wiecznie, jak ja i gdy siedzi się na beczce, w lichej stodole? — zdawała się przemawiać twarz ponura i skrzywiona pana marszałka.
Tego rodzaju osobistościom, sprawia największą przyjemność, jeżeli spotkają na swojej drodze kogoś drugiego, równego im, ale obecnie w odmiennych i mniej szczęśliwych warunkach życiowych i mogą popisać się przed nim, ze swoją niesłychaną pracowitością kwaśną i tetryczną. To samo uczucie ogarnęło Davoust’a na widok carskiego wysłannika. Bałakow wyglądał czerstwo i miał minę dziarską i wesołą. Ożywił go świeży i pogodny poranek, ubawiła rozmowa z Muratem. Spojrzał na niego z pod okularów, uśmiechnął się zjadliwie, prawie z pogardą i nawet mu głową nieskinąwszy, zagłębił się na nowo w stosie rachunków, marszcząc gniewnie czoło.
Nie uszło uwagi pana marszałka, niecierpliwe ruszenie ramionami Bałakowa, widząc się przyjętym w sposób tak niegrzeczny. Podniósł głowę po chwili pytając tonem lodowatym, czego żąda?
Nie mogąc przypisać czemu innemu przyjęcie tak impertynenckie i pełne lekceważenia, jak tylko nieświadomości Davoust’a, że ma przed sobą jenerała adjutanta samego cara, a chwilowo posła jego carskiej mości, z misją poufną do Napoleona, Bałakow nie omieszkał uwiadomić o tem wszystkiem pana marszałka. Jakże się jednak zdziwił, gdy po tem oznajmieniu Davoust stał się jeszcze sztywniejszym i bardziej gburowatym.
— Gdzie paczka? — spytał szorstko. — Proszę mi ją oddać, a odeszlę cesarzowi.
Bałakow odpowiedział, że odebrał rozkaz, oddać list własnoręcznie Napoleonowi.
— Rozkazy waszego cara, wypełniają się w waszem wojsku. Tu trzeba się poddać naszemu regulaminowi! — Aby jenerał rosyjski zrozumiał dobitniej, jak jest zależnym w tej chwili od siły brutalnej, która odbiera mu wszelką własną wolę, posłał po oficera ordynansa.
Bałakow złożył list cara opieczętowany starannie na stole, zaimprowizowanym na razie z połowy jakichś drzwi, położonych na drugiej beczce, przy których wisiały dotąd z jednej strony kawałki zawias wyłamanych. Davoust rzucił okiem na adres na kopercie przez cara napisany.
— Przysłużą panu wszelkie prawo obchodzić się ze mną osobiście grzecznie, lub nie — przemówił Bałakow. — Pozwól pan jednak, żebym zwrócił twoją uwagę, iż mam zaszczyt być zaliczonym do najbliższego otoczenia jego carskiej mości, jako jego przyboczny jenerał adjutant i że...
Davoust spojrzał na niego, słowa nie wymówiwszy. Rozdrażnienie malujące się w twarzy carskiego wysłannika, cieszyło najwidoczniej pana marszałka.
— Oddamy panu honory, które ci się należą — odburknął Davoust, chowając pakiet do bocznej kieszeni. Wstał następnie i odszedł, zostawiając Bałakowa samego w stodole.
W chwilę później pan de Castries, adjutant Davoust’a, przyszedł zaprosić jenerała rosyjskiego do przygotowanego dlań pomieszkania. Objad jadł z Davoust’em w owej stodole.
W czasie obiadu zapowiedział mu pan marszałek, że sam odjeżdża nazajutrz w dalszą drogę. Jemu zaś polecił zostać na miejscu. Pojedzie dalej i on wtedy dopiero, jeżeli cesarz Napoleon wyda po temu rozkaz. Polecił mu również, żeby nie przestawał z nikim więcej, prócz z jego adjutantem de Castries.
Po czterech dniach samotności i nudów śmiertelnych, w czasie których był zmuszony zdać sobie sprawę dokładną, jakiem stał się obecnie zerem i jak odjęto mu wszelką możność działania, co było dla niego tem dotkliwszem, że tak niedawno obracał się w sferach najwyższych i wszechwładnych. Po kilku przystankach, w tej lub owej miejscowości, dokąd jechał razem z furgonami Davoust’a i wśród wojsk francuskich, zalewających całą okolicę, Bałakow został nareszcie przywieziony nazad do Wilna, i powrócił przez tę samą rogatkę, którą wyjeżdżał przed czterema dniami.
Nazajutrz z rana szambelan cesarza Napoleona, hrabia de Turenne, przyszedł oznajmić mu ze strony swego pana, że ten raczy mu udzielić posłuchania.
Kilka dni temu zaledwie, przed tym samym domem w Wilnie, do którego prowadzono go teraz, zaciągał wartę pułk Preobrażeński. Obecnie stało przed nim na warcie dwóch grenadjerów w bermicach na głowie i w mundurach szafirowych z białemi wyłogami. Czekał przed domem na wyjście Napoleona cały tłum huzarów, ułanów i liczna eskorta błyszcząca złotemi szlifami i galonami, adjutantów cesarskich. Skupili się byli u stopni ganku, przed którym trzymał za uzdę mameluk Rustan wierzchowca cesarskiego. W tym samym domu zatem przyjmował Napoleon Bałakowa, w którym Aleksander oddał mu był ów list napisany własnoręcznie.





VI.

Chociaż Bałakow był nawykł do pomp i przepychów dworu, zdziwiła go nie mniej wytworność niezwykła, która otaczała cesarza Francuzów.
Hrabia de Turenne wprowadził go do wspaniałej sali, gdzie zebrała się była tłumnie cala jeneralicja, szambelani i polscy magnaci, ci sami po większej części, których widział tak niedawno, otaczających i nadskakujących carowi Aleksandrowi. Duroc przyszedł mu oznajmić, iż otrzyma posłuchanie, przed przejażdżką konną jego cesarskiej mości.
W chwilę później, szambelan będący dnia tego na służbie, ukłoniwszy mu się z wszelką kurtuazją, poprosił go do gabinetu przyległego, tego samego, w którym odbierał ostatnie rozkazy Aleksandra, gdy odjeżdżał z Wilna, z listem do Napoleona.
Czekał ze dwie minuty, gdy naraz dały się słyszeć za drzwiami kroki przyspieszone, stawiane śmiało i żywo. Drzwi roztworzono na oścież tym razem... Stał przed nim Napoleon! Był ubrany stosownie do konnej przejażdżki, cały zlany wódką kolońską, nie znosił bowiem odoru potu końskiego. Wyglądał świeżo, z brzuszkiem cokolwiek nadto zaokrąglonym i odstającym. W jego fizjognomji był wyraz powagi i łaskawości iście monarszej. Malował się w całej jego postawie dobrobyt człowieka, któremu nie zbywa na niczem, co stanowi rozkosz i wygódki życia. Zdawał się też być w humorze wyśmienitym.
Skłonił szybko głowę, w której przebiegało kiedy niekiedy drganie nerwowe, odpowiadając na ukłon Bałakowa pełen uszanowania. Zaczął mówić natychmiast, jak ktoś przeświadczony o wartości każdej chwili w życiu, i który nie układa nigdy naprzód tego, co ma powiedzieć, wiedząc z góry, że wszystko co powie będzie zawsze uznanem za najlepsze i najsprawiedliwsze.
— Dzieńdobry ci jenerale. Odebrałem list, który ci był powierzył car Aleksander i rad jestem niezmiernie, cię widzę!
Wlepił w niego na chwilę swoje wielkie oczy, na wskroś przenikające. Odwrócił od niego wzrok niebawem. Bałakow osobiście wcale go nie zajął. Cały jego interes był skupiony jak zwykle, około wielkich idei i planów olbrzymich, które rozpierały mu umysł potężny. Do świata zewnętrznego, przywiązywał nader małą wartość i prawie nań uwagi nie zwracał. Wszak był najmocniej przekonany, że ten świat cały, zależy wyłącznie od jego woli wszechwładnej!
— Nie pragnąłem i nie pragnę wojny — mówił szybko dalej — ale mnie do niej zmuszono. Jestem gotów jeszcze i teraz — (położył nacisk na te słowa) — przyjąć wszelkie tłumaczenia i wyjaśnienia, które mi zechcesz dać jenerale.
Tu zaczął przedkładać Bałakowowi, w słowach krótkich i węzłowatych niezadowolenie, którego doświadczył, z niestosownego postępowania z nim rządu rosyjskiego.
Ton umiarkowany i przyjacielski, w jakim się dotąd cesarz wyrażał, przekonywał i wlewał otuchę w serce Bałakowa, że może i szczerze życzy sobie utrzymać pokój i wejść z Rosją w układy.
Sire, mój pan... — zaczął jąkać się pomieszany wzrokiem badawczym Napoleona, którym zdawał się przenikać go do głębi. — „Wahasz się, jesteś niepewny i zażenowany, uspokój się!“ — zdawały się przemawiać te usta wąskie, na których igrał uśmiech lekko drwiący. Bałakow po chwili mówił dalej, odzyskawszy równowagę, tłumacząc jasno i dobitnie, że car nie mógł uważać za casus belli, prośby prywatnej, o wydanie mu paszportu i listów wierzytelnych ze strony Kurakina... że car nie chce wojny i nie istnieje ani cień porozumienia sekretnego między Rosją a Anglją...
— Niema dotąd, ale... — urwał w pół Napoleon, jakby się bał zdradzić zawcześnie ze swojemi tajnemi poglądami na tę sprawę. Skinął głową na znak, żeby wysłannik carski mówił do końca, co mu powiedzieć nakazano.
Bałakow ułatwiwszy się z tłumaczeniami, powtórzył znowu z trwożliwem wahaniem, że car przystałby na układy, tylko pod pewnemi warunkami. Zatrzymał się nagle w połowie frazesu, przypomniawszy sobie słowa carskie, umieszczone w piśmie odnośnem do Sołtykowa, a które przypolecono mu powtórzyć co do joty Napoleonowi. Pamiętał je najdoskonalej, ale uczucie trudne do określenia, zatrzymywało mu te słowa na ustach. Bąknął z cicha i nieśmiało.
— Pod warunkiem że wojska waszej cesarskiej mości przejdą nazad przez Niemen...
Napoleon zauważył jego pomieszanie. Nie tylko muszkuły w twarzy drgać mu poczęły, ale i lewa łydka zadrgała kurczowo. Stojąc na miejscu, zaczął mówić coraz głośniej i coraz prędzej. Mimowolnie Bałakow spojrzał na drgającą łydkę, uważając z najwyższem zdziwieniem, że drganie powiększało się w miarę jak cesarz głos gniewnie podnosił:
— Jestem tak samo żądny pokoju, jak i car Aleksander. Czyż nie uczyniłem wszystkiego, co tylko było w mojej mocy, aby doprowadzić do niego przed półtora rokiem? I oto przez ten cały długi przeciąg czasu czekam na wyjaśnienia! Czegóż więc żądają odemnie aby wejść w układy? — dodał robiąc ruch energiczny, swoją ręką małą, białą i pulchną.
— Przejścia nazad przez Niemen, Sire, wojsk waszej cesarskiej mości — powtórzył Bałakow.
— Za Niemen, tylko takiej drobnostki? — Napoleon zmierzył go wzrokiem piorunującym od głowy aż do stóp.
Tym razem Bałakow spuścił tylko głowę potwierdzająco.
— Powtarzasz jenerale — Napoleon zaczął teraz niecierpliwym krokiem przemierzać salon — że aby zacząć zemną jakiekolwiek rokowania, żądają abym wojska moje za Niemen wyprowadził? Przed dwoma miesiącami, czyż nie zażądano tak samo, abym przeszedł nazad po za Odrę i po za Wisłę? I pan chcesz jeszcze po czemś takiem marzyć o pokoju?!
Przechadzał się chwilę w milczeniu; nareszcie zatrzymał się przed Bałakowem. Twarz zdawała się z kamienia, tak srogi wyraz w niej się malował. A łydka lewa drgała teraz konwulsyjnie. — „Drganie mojej lewej łydki, ma u mnie wielkie znaczenie“ — wspominał o tem nieraz później Napoleon.
— Podobne propozycje, jak opuszczenie Odry i Wisły, można robić księciu Badeńskiemu naprzykład; ale nie mnie! — krzyknął nagle nie zdolny więcej do panowania nad sobą. — Gdybyście mi dawali Petersburg z Moskwą razem, jeszczebym waszych warunków nie przyjął! Mnie oskarżacie żem wojnę rozpoczął, a któż pierwszy podążył do obozu? Car Aleksander, nie ja! Przychodzicie teraz prawić mi o układach, kiedym wydał miljony, kiedy sami konszachtujecie z Angją po za mojemi plecami, i kiedy wasze położenie staje się z każdym dniem trudniejsze, prawie bez wyjścia! W jakim celu zawarliście sojusz z Anglją? Co wam przyszło dotąd z niego? — mówił z coraz większem uniesieniem, usiłując dowieść swoich praw, swojej siły niepokonanej i błędów popełnionych przez cara Aleksandra. O to mu jedynie chodziło, aby przekonać Bałakowa, że on jest jak zawsze, tak i teraz nieomylnym, a nie o roztrząsanie pod jakiemi warunkami dałoby się w danym razie pokój utrzymać.
W pierwszej chwili, dość jeszcze oględnie dowodził wszelkich korzyści swojego obecnego położenia, dając do zrozumienia, że mimo tej wielkiej przewagi z jego strony, raczyłby może jeszcze nawiązać z Rosją układy pokojowe. W miarę jednak, jak go gniew opanowywał, tracił prawie przytomność, i wyrzucał gwałtownie słowa bez związku. W końcu było aż nadto widocznem, że zmierza li do jednego celu, aby siebie wywyższyć do granic niemożliwych, poniżając i upokarzając Aleksandra. W samym początku rozmowy zdawał się atoli chcieć czegoś wręcz przeciwnego.
— Mówią żeście również zawarli sojusz z Turcją?
Bałakow skinął głową potwierdzająco:
— Tak Sire, sojusz jest... — Napoleon nie pozwolił dokończyć. Musiał mówić, i to sam jeden tylko!
— Wiem o tem — wszczął rozmowę na nowo, z tą niewstrzemięźliwością i rozdrażnieniem, które bywa częstokroć cechą losu pieszczochów. — Tak, zawarliście sojusz z Turcją, nie dostawszy za to ani Mołdawji ani Wołoszczyzny. A ja byłbym oddał te prowincje w ręce waszego monarchy, tak samo, jak mu oddałem Finlandją! Tak, byłbym mu je wywalczył, bom to był święcie obiecał, teraz zaś ich nie zobaczy! A byłby się czuł nader szczęśliwy, gdyby tak był mógł połączyć je ze swojem państwem, i rozciągnąć granice Rosji od zatoki bośniackiej, aż do ujścia Dunaju. Wielka Katarzyna, nie mogłaby już była dokazać niczego lepszego! — perorował z coraz większym zapałem, powtarzając prawie te same frazesa, które był już raz wypowiedział podczas zjazdu w Tylży: — Wszystko to byłby zawdzięczał mojej przyjaźni!... — szybkim ruchem wyjął z kieszonki od kamizelki małą, złotą tabakierkę, otworzył i zażył sporą szczyptę tabaki. — Co by to mogło było być za wspaniałe panowanie! — spojrzał z politowaniem na Bałakowa, i natychmiast zaczął mówić na nowo, skoro ten usta otwierał, aby ze swojej strony wtrącić słów kilka. — Czy mógł sobie wasz car życzyć czegoś lepszego nad moją przyjaźń? — wzruszył miłosiernie ramionami. — Nie! On tymczasem wolał otoczyć się moimi wrogami, jak Stein, Armfeldt’y, Bennigseny, Wintzingerody! Stein, zdrajca wypędzony ze swojej ojczyzny; Armfeldt intrygant zgangrenowany do szpiku i kości; Wintzingerode dezerter z francuzkich szeregów; Bennigsen, niby to znający się trochę więcej niż inni na sztuce wojennej, ale również zupełnie nie wystarczający. Bennigsen, który nie zdołał zdziałać niczego w roku 1807, i którego sama obecność powinnaby wywoływać tak przykre i straszne wspomnienia!... Przypuśćmy zresztą, że są i najbardziej uzdolnieni — szedł dalej w swoich wywodach Napoleon, sam niejako oszołomiony argumentami, które tłoczyły się jedne na drugie w jego umyśle, na dowód jego siły niepokonanej i praw jego nienaruszalnych, co w jego oczach wychodziło na jedno i to samo. — Ale nie, nie! oni są wszyscy do niczego, tak w czasie wojny, jak i w czasie pokoju. Barclay ma być jeszcze najtęższy z nich wszystkich, jak niektórzy utrzymują, ja atoli nie mogę podzielać ich zdania, sądząc o tem po jego pierwszych marszach... I cóż robi ten tłum dworaków? Pful wiecznie coś proponuje; Armfeldt to zbija, Bennigsen bada, Barclay zaś, wezwany aby działać, nie wie czego ma się jąć najprzód! Bagration to jeszcze jeden człowiek rozumiejący się cokolwiek na wojnie: Głupi co prawda, ale ma doświadczenie, rzut oka, szybkie orjentowanie się w położeniu i stanowczość w działaniu!... Jakąż rolę, chciej mi powiedzieć jenerale, odgrywa wasz młody monarcha, wśród tych zer bez żadnego znaczenia, które go tylko kompromitują w najwyższym stopniu, i czynią odpowiedzialnym za fakty dokonane, z łaski ich niezdarności? Monarcha wtedy tylko powinien stawać na czele armji jeżeli jest wodzem znakomitym! — Wyrzucił te słowa, niby kamień z procy, niby rękawicę w twarz Aleksandrowi, wiedząc doskonale, jak tenby rad uchodzić za wodza doskonałego. — Od tygodnia dopiero kampania rozpoczęta, a wyście nie skusili się nawet próbować obrony Wilna! Jesteście w pół przecięci, wypędzeni z prowincji polskich, a wasza armja pomrukuje i słusznie!
— Wasza cesarska mość raczy darować — Bałakow potrafił przecież uchwycić chwilę sposobną i umieścić słów kilka, wśród tej powodzi niewstrzymanej — nasze wojsko pała żądzą właśnie...
— Wiem o wszystkiem — Napoleon przerwał mu znowu. — Wszystko!... Zrozumiałeś doniosłość tego słowa jenerale? Znam tak samo ilość ludzi w waszych oddziałach, jak w mojem własnem wojsku. Nie macie pod bronią ani dwukróć stu tysięcy żołnierzów, ja zaś zgromadziłem ich trzy razy tyle! Daję na to słowo honoru! — dodał zapominając, że jego słowo honoru, nie może wzbudzać zbyt wielkiego zaufania. — Mam za Wisłą pięćkroć trzydzieści tysięcy żołnierzów... Turcy nie pomogą wam w niczem, są do niczego, czego wam dowiedli, zawierając sojusz z wami! Co do Szwedów, tych przeznaczeniem było, jest i będzie, mieć zawsze monarchów warjatów. Skoro ich król stracił zdrowe zmysły, obrali sobie drugiego, jeszcze lepszego szaleńca niż tamten... Bernadotte! Jeżeli jest się Szwedem, trzeba skończonego warjata, żeby łączyć się z Rosją!... — Napoleon uśmiechając się zjadliwie, zażył znowu sporą szczyptę tabaki.
Bałakow miał odpowiedzi na końcu języka i mimowolnie okazywał ruchami najwyższą niecierpliwość. Ale prędzej by zatrzymał młyńskie koło w rozpędzie, niż ten rwący i szumiący słów potok. Co się tyczy domniemanego szaleństwa Szwedów, mógłby był zarzucić, że po sojuszu z Rosją, Szwecja przemieniała się w wyspę. Napoleon znajdywał się atoli w takim stanie podniecenia chorobliwego, w którym ma się chęć nieprzezwyciężoną mówienia, łajania i hałasowania, aby przekonać samego siebie, że się ma słuszność. Położenie Bałakowa stawało się coraz przykrzejszem i drażliwszem. Bał się, żeby go nie dotknięto w godności poselskiej, jeżeli nic nie odpowie. Jako człowiek prywatny natomiast, cofał się i truchlał mimowolnie, w obec bezmyślności tego gniewu wściekłego, do którego nie było ani cieniu przyczyny. Pojmował, że w tem wszystkiem co usłyszał, nie było ładu ni składu, nie można było zatem brać tego na serjo, i że pierwszy Napoleon, ochłonąwszy cokolwiek, będzie się wstydził, że tak nie umie panować nad własnem rozdrażnieniem. Stał też przez cały czas z oczami spuszczonemi, aby uniknąć spojrzeń piorunujących małego człowieka. Widział jedynie jego tęgie, grube łydki, drgające i tańcujące na wszystkie strony.
— Cóż mnie zresztą obchodzą wasi sprzymierzeńcy? I mnie ich nie brak... Mam Polaków, ośmdziesiąt tysięcy, którzy walczą jak lwy... a wkrótce stanie ich dwakroć.
Podniecony coraz bardziej własnemi kłamstwami i milczeniem Bałakowa, który zachowywał się dalej najspokojniej, zbliżył się na pół kroku, wlepił w niego wzrok piorunujący i wymachując obiema pulchnemi rękami, krzyknął głosem urywanym, pozieleniały z gniewu:
— Dowiedz się pan, że jeżelibyście zbuntowali Prusy przeciw mnie, wymażę takowe z mapy państw Europejskich... a was zepchnę po za Dźwinę i Dniepr... Zbuduję nazad przeciw wam zaporę, którą zaślepiona i zbrodnicza Europa, pozwoliła obalić... Postawię Polskę silną i potężną... Tak, oto co was czeka i co zyskacie zrywając ze mną...
Zaczął na nowo przechadzać się po pokoju, zażył tabaki po kilka razy, nakoniec zatrzymał się przed jenerałem rosyjskim, mierząc go wzrokiem szyderskim.
— A jednak — mruknął pół głosem — jakie to wspaniałe panowanie mógł był mieć wasz monarcha.
Bałakow nie wytrzymał w tym razie i odpowiedział kategorycznie, że Rosja nie widzi obecnego położenia w tak czarnych kolorach i że liczy przeciwnie na jak najlepsze powodzenie. Napoleon raczył skinąć drwiąco głową, chcąc tem wyrazić: — „Rozumiem, twoją powinnością jest mówić w ten sposób, ale pierwszy w to nie wierzysz, bo przekonałem cię przecie, że jest wręcz przeciwnie.“
Pozwolił mu nakoniec dopowiedzieć swoje zdanie, a zażywszy po raz trzeci tabaki, uderzył nogą o posadzkę. To było sygnałem. Natychmiast otworzyły się drzwi na oścież i wszedł szambelan podając cesarzowi z niskim ukłonem kapelusz i rękawiczki. Inny niósł chustkę do nosa. Nie zwrócił na nich wcale uwagi.
— Zapewnij jenerale w mojem imieniu twego monarchę — mówił dalej — że jestem mu tak samo oddany jak i przedtem. Znam go i umiem cenić nader wysoko jego przymioty niezrównane... Nie zatrzymuję cię dłużej jenerale... odbierzesz niebawem moją odpowiedź, na list cara... — Wyrwał kapelusz z rąk szambelana, i rzucił się ku drzwiom gwałtownie. Świta dworska popędziła czemprędzej po schodach na złamanie karku, aby oczekiwać na cesarza u stopni ganku.





VII.

Po owym gwałtownym wybuchu i ostatnich słowach niesłychanie suchych i szorstkich, Bałakow był przekonany najmocniej, że Napoleon więcej go nie przywoła, będzie nawet unikał starannie jego widoku. Czyż on, cara wysłannik, nie był już dość upokorzonym? Z drugiej zaś strony czyż nie był świadkiem uniesienia, zupełnie niestosownego, dla cesarza Francuzów? Jakże się zdziwił, gdy mu Duroc przysłał tego samego dnia zaproszenie na objad do stołu cesarskiego. Byli również na objedzie Bessieres, Caulaicourt i Berthier.
Napoleon przyjął Bałakowa z całą uprzejmością, nie zdradzając ani cieniu zażenowania, lub zakłopotania w obec niego. Był w humorze wyśmienitym, starając się tak samo rozbawić i ośmielić swego gościa. Był tak przeświadczony o swojej nieomylności, że wszystko co czynił, czy było zgodne lub nie z prawami odwiecznemi, według których rozpoznajemy co jest dobrem i sprawiedliwem, a co złem i przewrotnem, musiało być doskonałem, skoro on to popełnił.
Usposobiła go była jak najlepiej przejażdżka po ulicach Wilna, gdzie tłumy nieprzeliczone zastępywały mu drogę, witając z najwyższym zapałem. Wszędzie, którędy przejeżdżał, okna były obwieszone kobiercami, chorągwiami, o barwach polskich, litewskich i francuzkich, a damy polskie powiewały chustkami, kłaniając mu się i witając radośnemi okrzykami.
Rozmawiał z Bałakowem tak swobodnie, jak gdyby ten należał do jego najbliższego otoczenia; pochwalał jego plany i zamiary, ciesząc się całem sercem jego powodzeniem. Między innemi zaczepił i o Moskwę w rozmowie. Wypytywał się szczegółowo o to miasto wspaniałe, niby zagorzały turysta, który chce zasięgnąć dokładnych wiadomości o kraju dotąd mu nieznanym. Był znowu najmocniej przekonany, że Bałakowowi słuchającemu go, powinno to pochlebić niesłychanie jako Moskalowi, że tak wielki człowiek, raczy interesować się jego krajem barbarzyńskim.
— Ile w Moskwie jest mieszkańców? Ile posiada domów, a ile cerkwi? Czy na prawdę nazywają gród ten „Miastem świętem?“ — badał i badał nieustannie. Gdy mu Bałakow odpowiedział, że jest w Moskwie przeszło dwieście cerkwi, wykrzyknął:
— Na cóż aż tyle?
— Rosjanie są bardzo nabożni — odrzucił Bałakow.
— Jest to jednak cechą niezawodną — zauważył Napoleon zwracając się do Caulaicourt’a — cywilizacji zacofanej i w kolebce zaledwie, jeżeli w jakiem mieście budują tak wielką liczbę kościołów.
Bałakow ośmielił się, mimo całego uszanowania, wystąpić z zdaniem przeciwnem:
— Co kraj, to obyczaj — rzekł w końcu.
— Być może, przyznaj atoli jenerale, że nic podobnego nie spotyka się w całej Europie — Napoleon nie dał za wygranę.
— Wasza cesarska mość raczy mi przebaczyć, ale po za Rosją, mamy jeszcze Hiszpanją, gdzie ilość kościołów i klasztorów jest tak samo niezliczoną.
Ta odpowiedź, która wywołała wielkie wrażenie na dworze cara, o czem Bałakow dowiedział się później, przypominając świeżą porażkę Francuzów w Hiszpanji, przeszła niepostrzeżenie u stołu Napoleona.
Twarze z wyrazem najzupełniej obojętnym panów marszałków, dowodziły jasno i dobitnie, że nie zrozumieli ani trafności, ani ukrytej intencji, w tej odpowiedzi — „Gdyby to było czemś na prawdę dowcipnem — zdawały się mówić te bezmyślne fizjognomje — bylibyśmy to przecież odgadli. A więc nie ma w tem niczego!“ — Napoleon również nie uchwycił ile się zdawać mogło całej doniosłości tego powiedzenia, bo zwrócił się natychmiast do Bałakowa, z prośbą naiwną, żeby mu wymienił wszystkie większe miasta i miasteczka, na drodze jak najprostszej, wiodącej z Wilna do Moskwy? Wysłannik cara ważący każde słowo, odpowiedział żartobliwie, że jak wszystkiemi drogami można dojechać do Rzymu, tak samo można trafić i do Moskwy; że jest zresztą dróg kilka, między innemi na Połtawę, którą był sobie wybrał Karol XII! Zaledwie miał czas, sam sobie powinszować w głębi serca, że tak mu się świetnie udało, a już Caulaincourt zwrócił rozmowę na co innego, wyliczając wszelkie zapory i trudności prawie nie do przezwyciężenia na linji łączącej Petersburg z Moskwą.
Przeszli po objedzie na czarną kawę do gabinetu Napoleona. Cesarz usiadł, wskazując krzesło Bałakowowi.
W każdym prawie człowieku, chwila poobiednia ma ten szczególny przywilej, że czyni go zadowolonym tak z siebie, jak i z reszty świata. Wtedy radby znaleść wszędzie w koło samych przyjaciół! Napoleon poddawał się mimowolnie owej słabostce, razem z ogółem przeciętnych śmiertelników. Zdawało mu się, że jest otoczonym samymi wielbicielami, w stopniu najwyższym, nie wyłączając i Bałakowa.
— Ten gabinet — zwrócił się ku niemu z uśmiechem uprzejmym, choć cokolwiek drwiącym — był o ile się zdaje zajmowanym przed kilkoma dniami, przez cara Aleksandra. Przyznaj jenerale, że to bądź co bądź, zdumiewający zbieg okoliczności. — Był przekonany że ta uwaga, dowodząca jak na talerzu, jego przewagi nad carem, musi sprawić nie lada przyjemność, tegoż cara wysłannikowi.
Bałakow zadowolnił się potwierdzającem skinieniem głowy.
— Tak w tem samem miejscu przed czterema dniami naradzali się Stein i Wintzingerode — Napoleon prowadził rzecz dalej tonem drwiącym. — Nie pojmuję rzeczywiście, jak car Aleksander mógł otoczyć się moimi wrogami osobistymi... Nie mogę tego zrozumieć!... Jakże mógł nie zastanowić się, że i jam gotów to samo uczynić? — Te słowa ostatnie obudziły w nim na nowo gniew i rozdrażnienie, zaledwie cokolwiek uśpione:
— Niechaj wie, że tak zrobię! — krzyknął gromko, zrywając się od stolika i odtrącając z brzękiem filiżankę wypróżnioną. — Wypędzę z Niemiec wszystkich jego krewnych, z Würtenbergji, z Badenii, z Weimaru!... Tak, porozpędzam na cztery wiatry! Niechże im przygotuje zawczasu schronisko u siebie, w świętej Rosji!
Bałakow zrobił ruch wyrażający i chęć oddalenia się, i jednocześnie przykrość, że musi słuchać mowy podobnej, nie mogąc nawet odciąć się należycie. Napoleon atoli wcale tego nie zauważył. Mówił z nim dalej, nie jak z wysłannikiem swojego wroga i przeciwnika, ale jak z człowiekiem, który musiał powziąć dla niego najwyższe uwielbienie. Powinien zatem cieszyć się upokorzeniem tamtego, który był jego panem i władcą.
— Po co było carowi Aleksandrowi stawać na czele armji? Pytam się po co?... Wojna jest mojem rzemiosłem, a jego zadaniem, rządy sprawować w swojem państwie rozległem! Dla czego wziął na siebie tak wielką odpowiedzialność? — Napoleon otworzył tabakierkę, zażył tabaki, przeszedł się po pokoju, i nagle stanął jak wryty przed Bałakowem:
— I cóż, nic nie odpowiadasz, wielbicielu i dworaku carski? — spytał tonem szyderskim, jakby chciał wykazać jasno i dobitnie, że ani przypuszcza, aby mógł ktoś w jego obecności uwielbiać kogokolwiek, a nie jego... — Przygotowano konie dla pana jenerała? — dodał skinąwszy głową nieznacznie w odpowiedzi na ukłon Bałakowa pełen uszanowania. — Dajcie mu moje, i to najlepsze... ma daleką drogę przed sobą!
Bałakow wróciwszy z listem Napoleona, ostatnim, jaki napisał był do Aleksandra, zdał carowi raport dokładny z przyjęcia, które go spotkało i... wojna wybuchła!





VIII.

Książę Andrzej Bołkoński wkrótce po owej rozmowie z Piotrem udał się do Petersburga. Utrzymywał, że ma pilne sprawy do załatwienia. Właściwie zaś pragnął namiętnie odszukać tam Anatola, i wyzwać pod pierwszym lepszym pozorem. Anatol przestrzeżony przez szwagra, pospieszył oddalić się z tamtąd, i otrzymał od ministra wojny miejsce w armji, stojącej w Mołdawji na kwaterze. Kutuzow uszczęśliwiony widokiem Andrzeja, którego był szczerze ukochał, zaproponował mu, żeby znowu został jego przybocznym adjutantem, wcielonym do głównego sztabu. Dostał był właśnie nominacją na głównodowodzącego armją mołdawską, i miał niebawem udać się na miejsce. Andrzej zgodził się na to, i odjechał do Mołdawji razem z Kutuzowem.
Pożądał gwałtownie pojedynku z Anatolem. Do tego jednak trzeba było wymyślić pozór jakikolwiek, aby nie narazić na szwank dobrej sławy hrabianki Rostow. Starał się o spotkanie z nim, ale to mu się jakoś nie udawało. Anatol wrócił czemprędzej do Rosji, skoro zwietrzył przybycie do Mołdawji księcia Andrzeja. Bołkońskiemu życie wydało się o wiele znośniejsze w nowym kraju i w zupełnie odmiennych warunkach, niż były dawniejsze. Zdrada jego narzeczonej, była dla niego ciosem tym boleśniejszym, że usiłował ukryć ile możności, jak został tem dotknięty do żywego. Miejsca i otoczenia, które było świadkiem jego szczęścia minionego bezpowrotnie, nie znieść po prostu! Jeszcze przykrzejszemi były dla niego obecnie, wolność i zupełna niezależność, którą niegdyś cenił tak wysoko. Nie rozmyślał więcej nad czystym lazurem nieba spostrzeżonym pod Austerlitz, i nad temi wszystkiemi rzewnemi uczuciami, które ten widok był obudził w jego duszy. Nie lubił również przypominać sobie rozmów z Piotrem, i tych myśli błogich które zapełniały jego samotność w Boguczarewie, w Szwajcarji i w Rzymie. Lękał się nawet pomyśleć o tych widnokręgach pełnych blasku, i pełnych uroku nadziemskiego w swojej nieskończoności, oprawy codzienne, natury czysto ziemskiej, zajmowały go teraz wyłącznie, odrywając najzupełniej od przeszłości. Zdawać się mogło, że to niebo lazurowe, bezdenne i bezgraniczne, które niegdyś rozciągało się po nad jego głową, zmieniło w sklepienie ciężkie, ponure, szare, nader ścieśnione i ściśle ograniczone w swoich zarysach; że już w tem niebie nie istniało dla niego nic tajemniczego, i nic wiecznego!
Ze wszystkich zajęć, które miał na myśli, nie było prozaiczniejszego i bardziej pochłaniającego każdą wolną chwilę, nad czynną służbę w wojsku. Zamianowany przez Kutuzowa majorem w głównym sztabie, wprawiał w podziw tego ostatniego, niesłychaną punktualnością i gorliwością w pełnieniu powierzonych mu obowiązków. Skoro nie mógł spotkać się tutaj z Anatolem, uznał Andrzej, że nie powinien gonić za nim do Rosji. Czuł jednak, że nicby go nie wstrzymało od walki z tym łotrem na śmierć czy życie, gdziekolwiek by się z nim spotkał, ani przeciąg czasu, choćby trwał jak długo, ani pogarda najgłębsza dla nikczemnika, ani to, że sam sobie perswaduje i pyta się w duchu, czy nie byłoby to poniżeniem z jego strony, wyzywać na pojedynek tak podłego człowieka? Czuł że tak samo rzuciłby się na niego, jak się rzuca zgłodniały na jadło, choćby najwstrętniejsze i najbrudniejsze. Zatruwała mu każdą chwile, mimo że pełnił służbę na pozór z lodowatym spokojem, zatruwała mu myśl, że został znieważonym, a nie pomścił się za krzywdę mu wyrządzoną. Gniew wściekły porywał go, skoro usłyszał nazwisko Kurakina.
Gdy w roku 1812, odebrano w Bukareszcie pierwszą wiadomość o wojnie z Napoleonem (Kutuzow żył tam rozkosznie od dwóch miesięcy, spędzając dni i noce u swojej ukochanej Wołoszki), książę Andrzej poprosił o pozwolenie przeniesienia się do armji zachodniej. Kutuzow mając poniekąd żal do niego, i biorąc nadmiar jego służbistości, za przytyk dany jemu osobiście za niesłychane lenistwo, udzielił mu najchętniej żądanego pozwolenia, i polecił Bołkońskiemu ważną posyłkę do Barclay’a de Tolly.
Zanim zdążył do armji, która w miesiącu maju obozowała nad Drysą, zatrzymał się Andrzej po drodze w Łysych-Górach. W ostatnich trzech latach, tyle myślał, nad takiem mnóstwem kwestji palących zastanawiał się głęboko, tyle przecierpiał, i tyle widział rzeczy nowych w podróży po szerokim świecie, że doznał dziwnego uczucia, zastając w Łysych-Górach ten sam tryb życia, ani na włos niezmieniony, aż do najdrobniejszych szczegółów. Zaledwie przejechał po za ciężką i olbrzymią bramę z kamienia ciosowego, i znalazł się w aleji do pałacu prowadzącej, zdało mu się, że jest w państwie zaczarowanem, gdzie panuje wieczny sen. Wewnątrz był ten sam spokój niczem na pozór nie zamącony, te same meble, te same zapachy, i te same twarze, z tym samym wyrazem, tylko bardziej zwiędłe i postarzałe. Księżniczka Marja, zawsze jak pod obuchem nieśmiała i brzydka, patrzała jak w tym straszliwym ucisku ulatują bezpowrotnie jej lata najpiękniejsze, bez jednego promyka jaśniejszego, bez słowa otuchy, pociechy, któreby uśmierzyło jej ból, uspokoiło cokolwiek jej duszę wiecznie strwożoną. Panna Bourrienne przeciwnie, umiała sobie uprzyjemnić każdą chwilę w życiu, i oddawała się wiecznie najsłodszym marzeniom na przyszłość. Była to zawsze ta sama fertyczna osóbka, pełna zalotności, zadowolona z siebie, z lekkim odcieniem zuchwałości i arogancji, co wpierw u niej tak nie uderzało. Mentor przywieziony ze Szwajcarji dla małego księcia Mikołaja, pan Dessalles ubierał się teraz najchętniej w sukno krajowe, kaleczył najhaniebniej język rosyjski, ale jednak już się jakoś nim ze służbą porozumiewał. Był zawsze człowiekiem cichym, bez pretensji, najpoczciwszym w świecie, tylko trochę zanadto wielkim nudziarzem i dość ograniczonym co prawda. Staremu księciu wypadł był jeden jedyny ząb. Taką jednak wielką próżnię po sobie zostawił, że to Andrzeja ogromnie raziło. Moralnie starzec nie zmienił się ani na jotę. Rozdrażnienie i niewiara we wszystko, wzmogły się jeszcze z latami. Jeden Mikołuszka wyrósł i wyładniał. On też jeden ożywiał ów dom ponury i smutny jak grób. Ten bawił się wybornie i nie bał się nikogo, nawet dziadka starego. Ze zwojami ciemnych włosów, spadających na długą cienką szyjkę, z buzią pulchną, okrągłą i różową, z wierzchnią wargą cokolwiek podniesioną, był podobny do matki jak dwie krople wody! On jeden umiał zrzucić jarzmo z karku i dokazywał po całym pałacu, niby młody źrebak. Chociaż na pozór wszystko zostało w Łysych-Górach niezmienione, stosunki wzajemne między mieszkańcami były teraz o wiele gorsze. W pałacu utworzyły się były dwa obozy, wrogie sobie nawzajem. Obecność Andrzeja, spowodowała była jedynie chwilowe „zawieszenie broni“, w tej ciągłej wojnie podjazdowej. Jeden obóz stanowił stary książę, Francuzka i budowniczy; w drugim zaś bronili się jak mogli, przed napastliwością pierwszych, księżniczka Marja, Mikołuszka, jego mentor pan Dessalles, stara niania Marji, i cały tejże fraucymer, nienawidzący aroganckiej Francuzicy.
Podczas gdy Andrzej bawił w Łysych-Górach, siadano razem do objadu. Widział on jednak doskonale, jak wszyscy są zażenowani, i że obchodzą się z nim, jakby z kimś zupełnie obcym, na cześć którego robią to ustępstwo wyjątkowe. Odczuł to tak boleśnie, i tak był tem dotknięty do żywego, że i on nie swój, zakłopotany, nie pewny o czem mówić, a czego unikać, zamknął się w zupełnem milczeniu, nie otwierając ust wcale w czasie owych wspólnych zasiadów. To całe jego zachowanie, zbyt nienaturalne, aby mogło przejść niepostrzeżenie, oddziałało najfatalniej na jego ojca. I on stał się milczącym i ponurym jak gradowa chmura. Zaraz po obiedzie starzec odszedł do swego pokoju i już się więcej nie pokazał. Gdy wieczorem syn udał się do niego i próbował zająć starca opowiadaniem kampanji przeprowadzonej przez młodego Kameńskiego, ojciec zamiast go słuchać, zaczął wygadywać przed nim na księżniczkę Marję rzeczy niestworzone, jak jest coraz bardziej nieznośną ze swojemi zabobonami, do jakiego stopnia w głowie się jej przewróciło, jak się przyczepiła znienawidziwszy bez powodu pannę Bourrienne, jedyną istotę, jak zapewniał najsolenniej, która jemu, starcowi nad grobem, życie uprzyjemnia, swoją szczerą przychylnością i przywiązaniem...
Córka zatruwa mu tylko każdą chwilę, z tego powodu musi wiecznie chorować... a w dodatku psuje i dziecko najhaniebniej, napychając do jego małej główki najgłupsze wyobrażenia!
W głębi serca czuł że ona wartą była lepszego losu, i że był jej katem po prostu. Wiedział jednak i o tem, że nie przestanie nigdy nim być, i znęcać się nad swoją ofiarą nieszczęśliwą. — Dla czego Andrzej, który dostrzegł wszystkiego, nie mówi mi ani słowa o swojej siostrze? — pomyślał. — Przypuszcza widocznie że jestem jakimś potworem, starym niedołęgą, który aby pozyskać względy Francuzki, prześladuje bez powodu własną córkę?... Skoro nie rozumie, trzeba mu tę rzecz wytłumaczyć... Musi zrozumieć moje powody!
— Nie byłbym zaczął o tem mówić, gdyby ojciec nie był wspomniał o mojej siostrze — odrzucił Andrzej na to zwierzenie niespodziewane, z wzrokiem wlepionym w posadzkę, nie śmiejąc spojrzeć na starca, którego miał potępić raz pierwszy w życiu, i sąd ostry wypowiedzieć otwarcie w jego przytomności. — Skoro jednak ojciec życzy sobie tego, będę mówił szczerze: Jeżeli powstało jakie nieporozumienie między ojcem a Marją, nie ją o to oskarżam, wiem bowiem jak ojca czci i kocha... Jeżeli jest powód — mówił dalej, unosząc się coraz bardziej i zapalając własnemi słowami, co mu wydarzało się teraz coraz częściej — muszę jedynie przypisać winę kobiecie, wybranej najniestosowniej na towarzyszkę dla mojej siostry, i zupełnie niegodnej tego stanowiska!
Stary książę słuchał go z razu w milczeniu, przeszywając na wskroś oczami, a uśmiech wymuszony igrał mu po zwiędłych ustach, odkrywając ową dziurę w szczęce, do której syn nie mógł przywyknąć.
— O kim mówisz, mój drogi?... Już ci więc opowiadano?... Ah!...
— Mój ojcze, nie miałem i nie mam chęci sądzić ciebie — Andrzej wypowiedział te słowa sucho i szorstko. — Sam mnie zmusiłeś do tego. Powiedziałem, i będę zawsze utrzymywał, że Marja niczem tu nie zawiniła. Wina cała spada na tych, którzy... koniec końców winna wszystkiemu ta Francuzka!
— Ah! ty mnie osądzasz! osądzasz! — starzec mówił zrazu spokojnie głosem zwykłym, a nawet synowi zdawało się, że jest jakby zażenowany i zakłopotany, co ma na ten zarzut odpowiedzieć? Nagle zerwał się na równe nogi, i krzyknął pieniąc się z gniewu:
— Precz mi z oczu! Precz! Nie chcę dłużej patrzeć na ciebie! Precz!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Książę Andrzej chciał opuścić natychmiast Łyse-Góry, siostra uprosiła go jednak, żeby jej darował choćby dzień jeden. Stary książę nie pokazał się więcej i nie przypuścił do siebie nikogo, prócz Francuzki i Tykona. Pytał co chwila czy syn już odjechał? Przed odjazdem Andrzej poszedł do pokoju swego jedynaka, a dzieciak swywolny, rozkoszny, wyskoczył mu natychmiast na kolana. Prosił usilnie, żeby mu „tatuś kochany“ opowiedział historyjkę o „Rycerzu Sinobrodym“. Słuchał opowiadania z uwagą wytężoną. Ojciec urwał nagle wątek powieści, i nie kończąc tejże zapadł w głęboką zadumę, z której Mikołuszka był najzupełniej wykluczony. Myślał tylko o sobie w tej chwili. Odczuwał z przestrachem, że kłótnia z ojcem nie zostawiła mu w duszy ani cieniu wyrzutów sumienia, i że odjeżdża raz pierwszy, w poróżnieniu ze starcem, którego dni, godziny prawie są policzone. Co go również dziwiło i bolało, to że widok dziecka, nie budził w jego sercu dawnej czułości, pełnej rzewności i przywiązania ojcowskiego.
— Co dalej tatusiu, co dalej?... — niecierpliwił się chłopczyna. — Kończ że już raz tatku kochany!
Ojciec jednak zsadził go z kolan, zostawiając bez odpowiedzi, postawił na posadzce i wyszedł z pokoju.
Skoro Andrzej znajdował się w miejscu i otoczeniu w którem czuł się niegdyś najszczęśliwszym, budził się w nim taki niesmak, taki wstręt do życia, że radby był czemprędzej uciec od tych wspomnień trujących, i stworzyć sobie nowe zatrudnienie, pochłaniające każdą chwilę. To była cała tajemnica jego pozornej obojętności i sztucznego spokoju.
— Odjeżdżasz zatem, opuszczasz nas na prawdę, Jędrusiu? — spytała siostra tłumiąc łzy.
— Dzięki Bogu! Jestem wolny, mogę to uczynić. Ubolewam jedynie nad tobą biedaczko, że nie możesz tak samo postąpić!
— Po co mówić takie rzeczy, teraz szczególniej, kiedy idziesz na wojnę, na tę straszną wojnę? — wtrąciła Marja nieśmiało. — Stoi nad grobem! Mówiła mi panna Bourrienne, że pytał się o ciebie kilkakrotnie... — usta jej drżały kurczowo, a łzy grube toczyły się jedna za drugą po zwiędłych policzkach. Andrzej odwrócił się od niej w milczeniu.
— Boże wielki! — wykrzyknął nagle, chodząc szybko po pokoju. — I powiedzieć, że tacy nędznicy, mogą być przyczyną nieszczęścia istot najszlachetniejszych! — Siostra struchlała, odczuwszy w tych słowach ból gwałtowny, serce rozrywający. Zrozumiała, że to odnosi się nietylko do jednej panny Bourrienne, ale również i do człowieka, który dla podłej igraszki, zabił jego własne szczęście bezpowrotnie!
— Jędrusiu, błagam cię — dotknęła się pieszczotliwie jego ramienia, z oczami promieniejącemi słodko przez łzy — nie myśl że ból mogą sprawić ludzie... oni są jedynie narzędziem w ręce Boskiej. — Wzrok jej, utonął w jakąś dal, wysoko po nad głową brata, jakby tam szukała postaci znanej dobrze i nad wszystko ukochanej. — Cierpienie On nam zsyła... wierz mi... nie powinniśmy zatem kazać ludziom za to odpowiadać. Jeżeli ci się zdaje, że ktoś cię skrzywdził i ból sprawił, przebacz mu i zapomnij o tem. Nie mamy prawa karać. I ty zrozumiesz kiedyś, jakiem szczęściem jest przebaczenie.
— Gdybym był się urodził kobietą, zrobiłbym tak niezawodnie. Przebaczać, to główna wasza cnota. Wręcz przeciwnie dzieje się z mężczyzną. Ten nie może i nie powinien, ani przebaczać, ani zapominać... „Skoro siostra prosi mnie abym zapomniał“ — pomyślał — znaczy to, mówiąc wyraźniej, że powinienbym był pomścić oddawna zniewagę wyrządzoną.
I nie słysząc wcale kazania, które mu księżniczka Marja dalej prawiła, wyobraził sobie z namiętnem zadowoleniem ową chwilę radosną, w której spotka się oko w oko z nienawidzonym Kurakinem. Wiedział na pewno, że i on jest obecnie w armji idącej na Francuzów.
Księżniczka Marja błagała raz jeszcze brata najusilniej, żeby został bodaj przez jeden dzień jeszcze. Była najmocniej przekonana, że ojciec będzie tem wielce zasmucony, gdy Andrzej odjedzie, nie pożegnawszy się z nim wcale. Brat atoli był wręcz przeciwnego zdania. Zapewniał siostrę, że nieporozumienie, zaostrzyłoby się tylko, gdyby opóźniał się z odjazdem. Obiecywał zresztą powrócić niebawem, a tymczasem miał napisać do ojca z przeprosinami.
— Zegnaj mi zatem, najdroższy Jędrusiu — rzuciła mu się na szyję z płaczem rzewnym — i pamiętaj, że wszelkie nasze nieszczęścia pochodzą od Boga. Ludzie nigdy nie mogą i nie powinni odpowiadać za nie.
Temi słowy, pożegnała brata księżniczka Marja.
— Ha, któż wie zresztą, czy tak nie jest? — dumał Andrzej wyjeżdżając z alei prowadzącej do pałacu. — Biedna, niewinna ofiara, przeznaczona aby ją męczył i dręczył starzec przez pół oszalały, który czuje w końcu że źle czyni, a nie jest w stanie odmienić swego nieznośnego usposobienia... Rośnie mój syn, uśmiecha się do życia, a kiedyś, tak samo jak każdego z nas, będą go ludzie oszukiwali, albo on ich będzie oszukiwał nawzajem... A ja... po cóż jadę na wojnę? Sam nie wiem właściwie... Po to prawdopodobnie, aby bić się z człowiekiem, którym pogardzam w najwyższym stopniu. Podam mu jedynie sposobność zgładzić mnie ze świata i drwić sobie potem ze mnie w najlepsze.
Mimo że pozornie życie jego układało się tak samo jak dawniej, obecnie książę Andrzej, odczuwał li wrażenia bez związku, z których częstokroć sam sobie sprawy zdać nie umiał.





IX.

Przy końcu czerwca Andrzej dotarł nareszcie do głównej kwatery. Czoło armji, na której cżele stanął nam car Aleksander, stanęło obozem po za okopami nad Dryssą. Druga armja, która jak utrzymywano, była oddzielona od pierwszej znacznemi siłami nieprzyjacielskiemi, cofała się ostrożnie, aby połączyć się z pierwszą. Z obu stron panowało najwyższe niezadowolenie i rozstrój ogólny, spowodowany nieładem i nieporadnością panującą w obu obozach. Nikomu jednak przez myśl nawet nie przeszło, lękać się wkroczenia wojsk obcych w głąb Rosji. Nikt nie przypuścił ani na chwilę, żeby wojna mogła była przenieść się do prowincji czysto rosyjskich, z zachodnich ziem polskich.
Andrzej zastał Barclay’a de Tolly, nad brzegiem samej Dryssy, o cztery wiorsty od miejsca, gdzie stał kwaterą sam car. Ponieważ nie było w bliskości ani wsi ani miasteczek, liczny sztab przyboczny i dworskie matadory pozajmowały byli najlepsze domki po dwóch brzegach rzeki, w długości co najmniej dziesięciu wiorst. Barclay de Tolly przyjął Andrzeja nader sztywnie i w suchym tonie urzędowym. Zapowiedział mu z góry, że musi odnieść się z tem do cara, zanim znajdzie dla nowego przybysza zajęcie odpowiednie. Poprosił go, żeby tymczasowo zajął miejsce w jego głównym sztabie. Anatola nie było wcale w armji. Był znowu odjechał do Petersburga. Ta wiadomość ucieszyła wielce Bołkońskiego. Był uszczęśliwiony, że mógł uwolnić się na czas jakiś od myśli dręczących, które samo to nazwisko wywoływało w jego duszy. Teraz mógł oddać się z całym spokojem ducha i umysłu, badaniom i rozmyślaniom nad wielką wojną, którą rozpoczynano. Bez zajęcia chwilowo, poświęcił cztery pierwsze dni na oglądanie szczegółowe obozu. W końcu, mimo chaosu, który w nim panował, potrafił się zorjentować, pomagając sobie po trochę własnemi wiadomościami, a po trochę kierując się według udzielonych mu wskazówek. Korzyści w rozłożeniu się obozem nad Dryssą, nie pojmował wcale. Doświadczeniem nauczony, wiedział z góry, że i najmędrsze plany na papierze wymyślone, na nic się zazwyczaj nie przydają... Miał tego próbkę nader dla Rosjan bolesną i upokarzającą pod Austerlitz. Odtąd zrozumiał doskonale, że zwycięztwo zależy jedynie od trafnego rzutu oka i od zręczności, z jaką przewiduje się ruchy najmniej spodziewane nieprzyjaciela. Według tych obrotów, trzeba umieć zmieniać plan z biegłością i gienjalną intuicją dobrego wodza. Aby przeniknąć te wszystkie kwestje i wątpliwości, nie zaniedbał niczego, byle poznać dokładnie i obznajomić się ze szczegółami administracyjnemi, jak też wglądnąć w manipulację rozmaitych dowódzców, których głos był w radzie wojennej decydującym.
W chwili przybycia do armji księcia Andrzeja, z mnóstwa partji i partyjek, otaczających cara, niby rój trzmieli brzęczących i dzwoniących na alarm, z których każda miała kogoś jednego na czele i na oku, pragnąc podstawić stołka drugiemu... otóż z pomiędzy wszystkich brała górę widocznie partja świeżo wyrosła, jak z pod ziemi. Była ona złożoną przeważnie z mężów stanu, w starszym wieku, doświadczonych, sprytnych, którzy szli swoim torem, nie pytając się o zdanie niczyje. Trzymali się oni niejako po środku, pomiędzy partją warchołów, wrzeszczącą „Naprzód, naprzód!“ a zacofańców, szepcących z cicha, ale dobitnie i demoralizująco: „Zmykajmy, póki nie będzie na to za późno!“ Ci oceniali sprawiedliwie obecne położenie, oddawali każdemu słuszność, należącemu do głównego sztabu cara, i szukali sposobu, aby uporządkować jako tako ów chaos i skończyć nareszcie z tem wiecznem wahaniem i niepewnością, w jaki sposób działać, czy zaczepnie, czy odpornie i od czego zacząć właściwie?
Utrzymywali oni zawzięcie, że głównem złem, była obecność samego cara w obozie i tegoż licznej świty. Ci to fircyki, zakręcali głowę drugim, doskonali na woskowanej posadzce dworskich sal, ale niemożliwi i fatalni po prostu w obozie. Car powinien rządzić, a nie dowodzić armją. Jedynem wyjściem tedy, z obecnego najnieszczęśliwszego położenia, był odjazd cara z obozu i całego jego głównego sztabu. Obecność monarchy, pochłaniała i czyniła nieużytecznemi co najmniej pięćdziesiąt tysięcy ludzi, potrzebnych, aby w razie niebezpieczeństwa bronić i zasłaniać uświęconą cara osobę. Według ich zdania i najmniej zdolny dowódzca, będzie lepszym, gdy zostanie zupełnie niezawisłym, niż najbieglejszy w sztuce generalissimus, ubezwładniony i pozbawiony wolnej woli przez obecność i widzimisię wszechwładnego monarchy.
Szyszkow, cara sekretarz przyboczny i członek najbardziej czynny owej partji „umiarkowanej“, zredagował najuniżeńszą prośbę do cara, wspólnie z Bałakowem i Arakczejewem. W tej prośbie powoływali się najprzód na udzielone im łaskawie pozwolenie, roztrząsać i rozmyślać, jakim sposobem możnaby złemu zapobiedz. Następnie błagali go najusilniej, aby raczył wrócić do Moskwy, aby tam swoją obecnością rozpłomieniał umysły, rozgrzewał serca ludu słowy wymownemi, aby ten lud bronił jak jeden mąż ojczyzny zagrożonej. Cara zadaniem miało być tedy, doprowadzić mieszkańców Moskwy do szału niejako, co też się i stało i co później przyczyniło się przeważnie do tryumfu Rosji i do wytępienia jej najeźdźców. Rada podana w ten sposób, pełna najgłębszej czci, została łaskawie przyjętą przez cara i jego odjazd z obozu postanowiono nieodwołalnie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zanim jeszcze ów list doszedł rąk cara, uprzedził Barcley de Tolly Andrzeja dnia pewnego podczas objadu, że ma udać się tegoż wieczora o szóstej do Bennigsena car bowiem pragnie wypytać się go osobiście o przebieg wojny tureckiej.
Z rana tego dnia samego, rozeszła się była pogłoska zupełnie bezpodstawna, jak się później dowiedziano, o zaczepieniu wojsk rosyjskich przez Napoleona. W tym dniu również, pułkownik Michaud, zwiedzając z carem okopy nad Dryssą, wykazał jasno jak na dłoni, że całe to oszańcowanie, wykonane według planu Pfubla i uważane zrazu za arcydzieło, jest po prostu niedorzecznem, i może spowodować zgubę armji rosyjskiej.
Andrzej stawił się o godzinie oznaczonej u Bennigsena. Mieszkał on w dość obszernym domu prywatnym nad brzegiem Dryssy. Na razie zastał tam jedynie Czerniszewa, adjutanta cara. Ten mu opowiedział, że car wybrał się powtórnie, tym razem w towarzystwie Bennigsena i Włocha, margrabiego Paulucci’ego, aby oglądnąć szańce, nad któremi im głębiej się zastanawiano, tem mniej upatrywano w nich stron dodatnich. Zaczynały one wzbudzać ogólne powątpiewanie i najwyższą nieufność.
Czerniszew czytał jakiś romans francuzki, siedząc pod oknem. To miejsce musiało służyć niegdyś za salę balową. W kącie stał stary klawikord, na który złożono na prędce cały stos kobierców i rozmaitych innych rupieci niepotrzebnych. W jednym kącie najciemniejszym leżał na sofce drzemiąc adjutant Bennigsena, na sali były dwa wyjścia: jednem szło się do gabinetu, a na przeciw były drzwi do dość obszernego salonu. Z tamtąd dochodził gwar kilku głosów, mówiących różnemi językami. Do tej sali zwołano nie radę wojenną, (car bowiem niecierpiał podobnych określeń, nadto dobitnych) tylko proste zebranie się kilku wojskowych, z którymi car chciał się porozumieć w tej chwili krytycznej, aby wyjaśnić niektóre kwestje sporne. Znajdował się tam Szwed Armfeld, jenerał adjutant Woltzogen, Wintzingerode, nazywany przez Napoleona „zbiegiem francuzkim“, Michaud, Toll, baron Stein, który nie znał się wcale na sztuce wojskowej, nareszcie Pfuhl, ta główna sprężyna w obozie.
Andrzej mógł mu się przypatrzeć najdokładniej, przyszedł bowiem wcześniej, widział go więc wchodzącego i rozmawiającego przez chwilę z Czerniszewem.
Mimo że spotkał Pfuhla raz pierwszy w życiu, zdało mu się skoro rzucił nań okiem, że zna go na wylot i to od dawna. Nosił mundur rosyjski najniezgrabniej w świecie. Cała jego postać przedstawiała uderzające podobieństwo z Weirother’ami, Mack’ami, Schmidtami i mnóstwem innych niemieckich jenerałów, na których czynności niefortunne, patrzał Andrzej w roku 1805. Pfuhl jednak posiadał ten dar szczególny, że łączył niejako w swojej jednej osobie, wszelkie cechy, tamtych odznaczające. Andrzej miał przed sobą typ skończony niemca czystej krwi. Małego wzrostu, chudy, kwadratowy w ramionach, był jednak silnie zbudowany. Łopatki miał szerokie i kościste. Twarz była cała poorana szerokiemi i głębokiemi bruzdami, oczy świdrowate i zapadłe. Włosy rzadkie, wylizane starannie na skroniach spadały na kark kosmykami. Miał wiecznie minę niespokojną i gniewną, jakby lękał się wszystkiego i wszystkich, których spotykał po drodze. Przytrzymując jedną ręką pałasz ruchem niezgrabnym, spytał po niemiecku Czerniszewa, gdzie jest car? Było widocznem, że radby pozbyć się jak najprędzej wszelkich powitań, ukłonów i ceregieli, aby zasiąść spokojnie przed mapami rozłożonemi na stole, bo tam dopiero czuł się w swoim żywiołe. Słuchał uśmiechając się ironicznie, opowiadania o zwidzaniu szańców przez cara, które były wyłącznie jego dziełem. Nie mógł wytrzymać, żeby nie mruknąć przez zęby zaciśnięte, swoim niskim basem: — „Głupiec, wszystko może pójść na marne... toby była dopiero piękna historja!“ Czerniszew przedstawił mu księcia Andrzeja, dodając, że przybywa prosto z nad granicy tureckiej, gdzie wojnę ukończono najpomyślniej. Pfuhl raczył zaledwie zaszczycić go przelotnem spojrzeniem i lekkiem skinieniem głową: — „Ta wojna, musiała się wam przedstawiać jako wzór taktyki, co?“ — bąknął jedynie tonem pogardy przygniatającej, poczem skierował się ku głównej sali.
Zawsze dość drażliwy, tego dnia Pfuhl był iście w psim humorze. Irytował się najokropniej owem zwidzeniem szańców i krytycznem poglądem ze strony wielu, na fortyfikacje będące jego dziełem. Ta krótka chwila wystarczyła najzupełniej Andrzejowi, dodając do niej wspomnienia i wrażenia z pod Austerlitz, aby przeniknąć do gruntu ten charakter. Pfuhl posiadał jedną z tych natur wyjątkowych, które posuwają do męczeństwa częstokroć pewność i wiarę w nieomylność jakiejś zasady. Takie usposobienia spotyka się często pomiędzy niemcami. Oni jedni są zdolni tak święcie zawierzyć i tak zaufać idei metafizycznej, nauce czysto abstrakcyjnej, w której widzą pierwiastek prawdy absolutnej.
Pfuhl był rzeczywiście zwolennikiem teorji szyku skośnego, którego nauczył się z opisów kampanji prowadzonych z powodzeniem przez Wielkiego Fryderyka. Co tylko w wojnach tegoczesnych nie licowało i nie zgadzało się z ową teorją, stanowiło w jego oczach błędy rażące i niedorzeczności potworne. Coś podobnego według jego zdania, nie zasługiwało wcale na nazwę wojny i nie przedstawiało pola do studjów w dziedzinie sztuki wojskowej.
W roku 1806 był on głównym organizatorem i wykonawcą planu kampanji, która miała skończyć się pod Jeną i Astaedt’em. Mimo tego fatalnego niepowodzenia, nie uwierzył w niedokładność swojego systemu. Przeciwnie, zapewniał on najuroczyściej, że tylko pogwałcenie praw międzynarodowych spowodowały klęskę tak straszliwą. Powtarzał chętnie z sarkazmem zjadliwym i prawie z zadowoleniem: — „Wiedziałem z góry, że wszystko pójdzie do stu djabłów!“ — Pfuhl posuwał tak daleko rozmiłowanie w teorji, że tracił z oczu najzupełniej cel praktyczny tejże. Wprowadzenie teorji w życie i zastosowanie w chwili bieżącej, sprawiało mu wstręt nieprzezwyciężony i wprost odmawiał zajmowania się czemś podobnem.
Słów kilka, które zamienił z Andrzejem i Czerniszewem, co do wojny mającej rozpocząć się obecnie, były wypowiedziane tonem człowieka zwątpiałego. Zdawał się przewidywać i teraz rezultat najfatalniejszy, martwiąc się tem zawczasu. Kosmyki włosów rozburzonych, zwieszających się mu na kark i te przylepione do skroni fiksatorem, licowały najzupełniej z jego usposobieniem rozpaczliwem. Skoro przeszedł do sali obok, usłyszano tam natychmiast głos jego mocno podniesiony i gniewny.





X.

Zaledwie miał czas książę Andrzej zwrócić oczy w inną stronę, gdy wpadł jak kula hrabia Bennigsen, skinął mu li głową przelotnie, spiesząc do przyległego gabinetu. Chciał tam zaprowadzić ład jakikolwiek na przyjęcie cara. Czerniszew z Bołkońskim wybiegli na ganek. Monarcha zsiadał właśnie z konia. Wyglądał mocno zmęczony z głową na przód pochyloną. Było widocznem, że słuchał niecierpliwie i z najwyższem znudzeniem, uwag czynionych mu przez Paulucci’ego z gwałtownością nadzwyczajną. Postąpił naprzód, aby uwolnić się od natrętnika i przerwać mu słów potok. Włoch jednak cały zaperzony, zapominając o wszelkiej przyzwoitości, szedł krok w krok za carem, wrzeszcząc dalej na całe gardło.
— Co się tyczy tego, który poradził założyć obóz i oszańcować po nad Dryssą — wołał jeszcze, kiedy car zaczął wstępować na stopnie ganku, fiksując wzrokiem Andrzeja, którego nie poznawał wcale o ile się zdawać mogło. — Co do tego Sire — powtórzył Paulucci tonem iście rozpaczliwym, niewstrzymany niczem w swoim rozpędzie — nie widzę dla niego innego wyboru, tylko zamknięcie w domu warjatów, lub szubienicę.
Nie zważając więcej na te słowa wypowiadane z włoską namiętnością, car poznawszy nareszcie Andrzeja, powitał go najuprzejmiej.
— Jesteśmy ci radzi niewymownie książę kochany — rzekł car łaskawie. — Chciej udać się tam, gdzie oni wszyscy zgromadzili się, i czekaj naszych rozkazów.
Razem z carem weszli do gabinetu baron Stein i książę Wołkoński. Drzwi zamknęły się za nimi. Andrzej skorzystał z carskiego pozwolenia udając się z Pauluccim do sali radnej. Paulucci’ego znał już dawniej, z pobytu swego w Turcji.
Po chwili zjawił się w sali książę Wołkoński, pierwszy carski adjutant, z planami i mapami rozmaitemi. Rozłożył to wszystko na stole, zadając kolejno pytania w kwestjach, w których car pragnął zasięgnąć rady zebranych jenerałów. Dostano bowiem wiadomość, (która okazała się później fałszywą), że Francuzi gotują się zająć tyły obozowi nad Dryssą.
Pierwszy zabrał głos hrabia Armfeld. Zaproponował, aby zapobiedz trudnościom położenia, zebrać armję na jakimś punkcie nieznacznym, pomiędzy głównemi gościńcami, między Moskwą i Petersburgiem, czekając tam na nieprzyjaciela. Ta propozycja, nie odpowiadająca zupełnie na kwestję przedstawioną radzie, miała cel jedyny, dowieść, że i on plan z góry obmyślał. Korzysta też z nadarzającej się sposobności aby się z nim popisać. Popierany przez jednych, potępiany przez innych, plan ten był z liczby tych niedorzeczności, które wypowiada się na wiatr, nie zastanowiwszy się ani chwili, jakiby mogły mieć one wpływ najzgubniejszy, na przebieg wojny. Młody pułkownik Toll, skrytykował ów plan zawzięcie, a wyciągnąwszy manuskrypt z kieszeni, prosił o pozwolenie przeczytania tegoż. W tym memorjale, proponował kombinację wręcz przeciwną planowi kampanji osnutemu przez jenerała szwedzkiego i przez Pfuhla. Paulucci napadł na niego gwałtownie, radząc ruch zaczepny, któryby położył raz koniec nieznośnemu wahaniu się i niepewności, i wyprowadził wojsko rosyjskie z tej istnej „pułapki“, jak nazywał bez ogródek obóz oszańcowany nad Dryssą. Pfuhl i jego tłumacz Woltzogen, milczeli w ciągu tych wszystkich dyskusji burzliwych; pierwszy, kiedy niekiedy mruknął tylko coś pod nosem zupełnie niezrozumiałego i odwracał się nawet od mówiących, z miną pogardliwą, jakby chciał tym ruchem złożyć dowód oczywisty, że nie myśli poniżać się do tego stopnia, żeby zbijać bzdurstwa podobne. Książę Wołkoński przewodniczący rozprawie, zainterpelował w końcu Pfuhla osobiście, prosząc o wygłoszenie jego zdania. Odrzucił mu jedynie, że pytanie uważa za zbyteczne, bo przecież wiedza z pewnością lepiej od niego, jak należy postąpić w tym wypadku.
— Macie panowie — rzekł zgryźliwie — wybór między pozycją wymyśloną tak gienjalnie przez jenerała Armfelda, z nieprzyjacielem w tyle armji, lub zaczepką, którą doradza margrabia włoski... najlepsząby zaś była, porządna i jak najspieszniejsza rejterada! — Wołkoński zmarszczył brwi groźnie na ten żart niewczesny, przypominając tonem surowym, że przemawia w imieniu samego monarchy. Pfuhl zerwał się na równe nogi, mówiąc dalej z coraz większem uniesieniem:
— Wszystko popsuto, pogmatwano, chciano zrobić lepiej niż ja, a teraz udajecie się do mnie napowrót!... Jakie jest na to lekarstwo, pytasz się książę? Ja już teraz nic nie wiem!... Powtarzam, że trzeba wszystko wykonać dokładnie podług planu, na podstawach, które wam podałem, dość, spodziewam się, jasno i wyraźnie! — uderzył po stole swojemi kościstemi palcami. — Gdzież tu jest jaka trudność nie do pokonania? — Nie istnieje wcale!... Takie bzdurstwa! dzieciństwa!... — Zbliżył się do mapy rozłożonej, pokazując szybko palcem punkta rozmaite, wykazując w miarę jak posuwał się dalej, że nic w świecie, żaden traf niespodziewany, nie byłby w stanie zniweczyć jego planu, ani unicestwić pożyteczności szańców nad Dryssą. Wszystko bowiem było z góry obmyślane, obrachowane najdokładniej. Choćby nawet nieprzyjaciel zajął tył armji rosyjskiej, zgubiłby tem siebie jedynie.
Paulucci nie mówiąc wcale po niemiecku, zadał mu kilka pytań w języku francuzkim. Ponieważ Pfuhlowi było nader trudno wyrażać się po francuzku, Woltzogen pospieszył mu na pomoc, i zaczął tłumaczyć mówiąc z niesłychaną szybkością, Pfuhla zapatrywania, że wszelkie trudności, z któremi obecnie nie wiedzą jak sobie radzić, pochodzą z tego jedynie, że nie wykonano dokładnie jego planu. Pfuhl zamilkł zupełnie, niby matematyk, który nie raczy zastanawiać się dłużej nad problematem rozwiązanym raz nieomylnie. Zostawił wolne pole Woltzogenowi, który przedkładając myśli wielkie swojego przełożonego, zwracał się kiedy niekiedy ku niemu z pytaniem pełnem uszanowania:
— Wszak jest tak, a nie inaczej Ekscellencjo, nieprawdaż?
Pfuhl walką podniecony gorączkowo, odpowiadał wiecznie jedno i to samo z gniewem coraz wzrastającym: — Ależ ma się rozumieć! Tu nie ma nad czem dysputować!
Paulucci i Michaud atakowali Woltzogena po francuzku, Armfeld po niemiecku, a Toll znowu przedkładał to wszystko księciu Wołkońskiemu w języku rosyjskim, Andrzej patrzał, słuchał i milczał.
Z tych wszystkich matador, Pfuhl wzbudzał jeszcze w Andrzeju najwięcej sympatji. Ten człowiek posuwający aż do śmieszności wiarę niezachwianą w samego siebie, drażliwy ale stanowczy, był jedynym pomiędzy tymi wszystkimi, który nie pragnął niczego dla siebie, nikogo nie prześladował nienawiścią, i radby był tylko przeprowadzić i wykonać aż do szczegółów najdrobniejszych, plan zbudowany mozolnie, a opierający się o teorję nad którą prześlęczał długie lata, wertując całe stosy dzieł. Był śmiesznym niewątpliwie, jego przedrwiwanie było częstokroć nieznośnem i dokuczliwem w najwyższym stopniu, trzeba jednak było uznać w nim i uszanować poświęcenie się i oddanie duszą i ciałem idei, którą uważał za wielką i zbawienną. Nie czuło się również w Pfuhla rozmowie, tej trwogi, tego popłochu, z którym zdradzali się mimowolnie jego przeciwnicy. Ten nastrój umysłów, pełen strachu zabobonnego, nie istniał wcale podczas rady wojennej w roku 1805. Obecnie nie mogli otrząść się z uczucia trwogi śmiertelnej, którą natchnął ich gienjusz Napoleona, uznany już przez świat cały. Można było domyśleć się tego w każdym z ich argumentów. Wierzono, że temu gienjuszowi wszystko się udać musi. Przypuszczano nawet, że gotówby był zaatakować ich naraz ze wszystkich stron. Jego imię wymówione, wystarczało, aby zapędzić w kąt od razu ich najmędrsze rezonowania. Pfuhl jeden jedyny, mówił o Napoleonie jako o barbarzyńcy z przekąsem pogardliwym, tak samo jak o tych wszystkich, którzy byli przeciwni jego teorji ulubionej. Do szacunku, jaki wzbudzał w księciu Andrzeju, mieszało się i uczucie politowania. Wnosząc z tonu lekceważącego ogółu dworaków, a szczególniej ze słów Paulucci’ego do cara, jak też i z rozdrażnienia i rozgoryczenia, którem tchnęło każde przemówienie wielce uczonego teoretyka, było nader łatwem do przewidzenia, i on sam to przeczuwał, że niełaska carska spadnie nań niebawem, niby piorun z jasnego nieba. Ukrywał biedak pod płaszczykiem zjadliwej i pogardliwej ironji, rozpacz ogarniającą go na myśl, że wymknie mu się jedyna sposobność, zastosowania i sprawdzenia na szeroką skalę, doskonałości jego systemu, i wykazania światu całemu, że jego teorja jest nieomylną.
Narada trwała jeszcze bardzo długo; stawała się coraz burzliwszą, zmieniając się w końcu w kłótnię prawie, i w napaści osobiste jednych na drugich. Andrzej wśród tego chaosu zdań, planów, teorji i propozycji najdziwaczniejszych, wśród tej istnej wieży Babel! pomieszanych języków, był zdumiony niesłychanie. W czasie swojej służby czynnej, rozmyślał nieraz nad tem, co ludziom podobało się nazwać sztuką wojskową. Według niego, było to czczem słowem bez żadnego znaczenia. Owe myśli, wirujące mu oddawna po głowie, w konturach nieokreślonych, teraz, podczas owej narady burzliwej, stały się dla niego prawdą niezbitą:
— Jak może istnieć — mówił sobie w duchu — teorja, lub nauka na podstawach niewzruszonych tam, gdzie wszystko zmienia się z godziny na godzinę, według sprzyjających lub niekorzystnych warunków i okoliczności, gdzie nie można niczego naprzód określić i przewidzieć? Któż z nas odgadnie, w jakiem położeniu znajdzie się nasza armja, lub wojsko nieprzyjacielskie za dwadzieścia cztery godzin? Czyż nie zdarzyło się nieraz dzięki pierwszemu lepszemu warchołowi szalonemu, i stawiającemu wszystko na kartę, pobić 30,000 nieprzyjaciół, z garstką pięciotysięczną, takich jak on sam szaleńców nieustraszonych? A na odwrót, czyż nie poszła w rozsypkę pod Austerlitz armja złożona z pięćdziesięciu tysięcy, wobec oddziału z ośmiu tysięcy, dla tego jedynie, że jeden podły tchórz wrzasnął na całe gardło: — „Jesteśmy odcięci! Uciekajmy kto w Boga wierzy!“ — Wszystko więc zawisło nie od planu, mniej lub więcej mądrego, lecz od pierwszego lepszego szeregowca, który krzyknie: — „Jesteśmy zgubieni! Uciekajmy!“ — albo też: — „Hurra bracia! Naprzód! marsz! Nie dajmy się!“ — Tylko zatem ten wygra, i ten stanie się użytecznym, kto potrafi oddziaływać wprost na szeregi żołnierzów!
Obudził księcia Andrzeja z tych głębokich rozmyślań głos Paulucci’ego, zapowiadający, że dyskusja skończona.
Nazajutrz podczas przeglądu wojska, car raczył spytać Andrzeja, gdzieby chciał służyć? Bołkoński przepadł od tej chwili z kretesem w opinjii dworaków. Zamiast bowiem poprosić o stanowisko carskiego adjutanta, żądał po prostu, żeby go przydzielono do pierwszego lepszego pułku w armji czynnej.





XI.

Mikołaj Rostow, na dni kilka przed rozpoczęciem nowej wojny, dostał był list od rodziców. Donosili mu w kilku słowach o chorobie Nataszki i zerwaniu z Andrzejem — przez nią samą — na te słowa podkreślone zwracali syna uwagę. Błagali go znowu najusilniej, żeby porzucił wojsko raz na zawsze i do nich przybywał na stały pobyt. W odpowiedzi wyraził całe swoje ubolewanie, nad chorobą siostry i zerwanem przez nią tak świetnym losem, zapewniał, że postara się urzeczywistnieć ich pragnienia, ani mu się jednak przyśniło żądać obecnie urlopu.
„Ubóstwiona moja! — pisał osobno do Soni. — Honor jedynie wstrzymuje mnie. Inaczej leciałbym na skrzydłach do was, do ciebie szczególniej! Wobec rozpoczynającej się wojny, czułbym się zhańbionym na wieki, wobec towarzyszów broni, opuszczając mój sztandar w tak krytycznej chwili, a i w moich własnych oczach! Czyż wolno mi marzyć o spokoju i szczęściu osobistem, w obec zagrożonej ojczyzny? Sądzę jednak, że będzie to nasze ostatnie rozłączenie. Skoro wojna się skończy, a ja wyjdę cało z opałów, i będę zawsze przez ciebie kochanym, porzucę wszystko, aby lecieć do ciebie, aby przycisnąć cię do serca miłującego cię stale i ogniście!“
Pisał szczerą prawdę. Wojna jedynie wstrzymywała od powrotu na wieś, i od związku z Sonią. Snuły mu się przed oczami nader ponętne i rozkoszne obrazy: Polowania jesienne w Otradnoe, kuligi w zimie po sannie wyśmienitej, a w końcu i postać Soni majaczyła przed nim, obiecując cały szereg chwil radosnych, spędzanych błogo i w spokoju nie zamąconym, przy boku licznej i kochającej go nad życie żoneczki. Wszystko uśmiechało mu się niesłychanie i pociągało ku sobie, jako nowość pożądaną. — Żoneczka jak cacko! ładne dzieciaki! sfora psów doskonałych, dobra do zarządu, sąsiedzi poczciwi, serdeczni naokoło; czegóż można sobie życzyć więcej na świecie? — powtarzał w duchu. Teraz jednak o tem mowy być nie mogło. Wojna wymagała po nim, żeby nie opuszczał sztandaru, w chwili niebezpieczeństwa. Miał zaś owe szczęśliwe usposobienie, że skoro tak być musiało, poddawał się losowi bez oporu, i zadawalniał się tem życiem, jakie w pułku prowadził. Tym sposobem i sam był wesół, i drugim życia nie zatruwał skargami i narzekaniami.
Towarzysze broni przyjęli go z niekłamaną radością, gdy wrócił do pułku po skończonym urlopie. Wysłano go zaraz po zakupno koni pod siodło do Mało-Rusi. Przyprowadził doskonałe. Przełożeni nie mogli go się dość nachwalić, że się tak dzielnie spisał. Awansował w tym czasie i gdy pułk wybierał się na wojnę, oddano trzy szwadrony pod jego komendę.
Rozpoczęto kampanję. Żołd został zdwojony. Pułk wysłany do Polski dostał nowych oficerów, świeże konie, i zapanowała w nim owa wesołość trochę hulaszcza, która objawia się zwykle na samym początku każdej kampanji. Rostow umiejąc oceniać należycie korzyści swego obecnego położenia, bawił się wyśmienicie. Nie zaniedbywał przeto swoich obowiązków. Spełniał je najsumienniej, mimo że wiedział z góry, iż prędzej, czy później z wojska wystąpi.
Nareszcie wojska rosyjskie opuściły Wilno bez wystrzału, dla mnóstwa przyczyn i powodów politycznych, dyplomatycznych, i tak dalej... a to ustąpienie sprowadziło w łonie samego sztabu głównego, niesłychaną komplikację, interesów krzyżujących się, kombinacji i intryg najrozmaitszych.
W pułku Pawłogrodzkim tymczasem nikomu się ani przyśniło o intrygach, lub kopaniu dołków pod kimś drugim. Podobne sprawy zostawiano wyłącznie panom sztabowcom. Dotąd maszerowano zwolna, w pogodę najpiękniejszą, mając podostatkiem furażu dla koni i żywności dla żołnierzów. Zrazu rozkwaterowali się byli w okolicach Wilna. Tam oficerów przyjmowano najgościnniej po domach większych właścicieli. Pili, kochali się i tańczyli na umor! Gdy z tamtąd posłano ich dalej, nie jednemu z oficerów ścisnęło się serce za piękną Poleczką, do której zaczął był na prędce smalić cholewki. Tak cofali się aż nad brzeg Dryssy, zbliżając się do samych granic Rosji.
W dniu 25 lipca pułk huzarów Pawłogrodzkich, stoczył dość znaczną utarczkę z nieprzyjacielem. W wigilją tego dnia spotkała żołnierzy w czystem polu, burza niesłychana, najprzód z gradem, później z ulewą, jakby się wszystkie śluzy w niebie pootwierały! Takie huragany powtarzały się z częsta w pamiętnym roku 1812.
Dwa szwadrony biwakowały na polu żyta, którego kłosy, połamane i zdeptane, nie miały już w sobie ani jednego ziarneczka! Deszcz lał jak z cebra. Rostow z Ilinem, młodym oficerkiem, którym opiekował się serdecznie, tak jak nim niegdyś Denissow, schronili się byli ile tyle pod budkę skleconą z suchych gałęzi przez pastuszków. Wcisnął się niebawem między nich trzeci jeszcze oficer, u którego policzki znikały prawie, pod olbrzymiemi wąsami.
— Przychodzę prosto z głównego sztabu — przemówił. — Czy znany ci hrabio czyn świetny, dopełniony przez Rajewskiego? — I zaczął im opowiadać szczegółowo potyczkę pod Sołtanówką.
Według Zdryńskiego (tak się nazywał ów oficer z wąsami sumiastemi), grobla pod Sołtanówką była ni mniej więcej, tylko drugiemi Termopilami, a zachowanie się jenerała Rajewskiego, idącego przez groblę pod gradem kul nieprzyjacielskich, z swoimi dwoma synami, mogło się li równać czynom bohaterskim, nieśmiertelnej sławy wodzów dawnej Grecji. Rostow jednem uchem słuchał, a drugiem wypuszczał to opowiadanie niesłychanie przesadne i napuszone. Mrugał nieznacznie oczami do Ilina, z którym był na stopie koleżeńskiej, za co go ów młodzieniaszek uwielbiał i czcił niby jakie bóstwo, biorąc go sobie za wzór wszędzie i zawsze. Pykał najspokojniej dym z fajeczki na krótkim cybuszku, krzywiąc się niemiłosiernie, ile razy mu przez szpary w budce, nalało się wody za kołnierz. Zdryńskiemu jakoś się nie udawało natchnąć Mikołaja tym samym entuzjazmem, którym on pałał dla rosyjskiego Leonidasa. Rostow nie tylko milczał zawzięcie, ale możnaby było wyczytać z łatwością w jego fizjognomji skrzywionej i znudzonej, że mu to całe opowiadanie jest wielce nieprzyjemnem. Czyż nie wiedział z własnego doświadczenia, po bitwie pod Austerlitz i po wojnie z roku 1807, jak to zmyślano, cytując fakta rozmaite, które nigdy jako żywo nie istniały? Czyż i on sam nie kłamał rzeczy niestworzonych, o cudach waleczności, których miał dokazać, tu i owdzie? I o tem wiedział doskonale, że nigdy nic nie odbywa się tak na wojnie, jak to potem wygląda, upiększone do niepoznania! Nie podobało mu się zatem samo opowiadanie, a jeszcze mniej opowiadający; miał bowiem to fatalne przyzwyczajenie, nachylać się mówiąc tak blisko twarzy słuchającego, że go łaskotał swoim wąsem jak miotła szerokim, a ostrym jak szczecina! Zresztą Zdryński zajmował w ciasnej budce nadto wiele miejsca! — Po pierwsze: — rezonował Rostow w duchu, wpatrując się badawczo w mówiącego — na owej grobli, musiał panować taki zgiełk i takie zamieszanie, że jeżeli na prawdę Rajewski rzucił się na nią z swoimi synami, mógł jedynie wywrzeć pewne wrażenie na jakich dziesięciu ludziach najbliżej stojących... Reszta nie zwróciła z pewnością uwagi ani na niego, ani kogo z sobą w bój prowadzi. A gdyby go byli i spostrzegli, nie byłoby ich to wzruszyło tak dalece, skoro każdy w tej chwili myślał jedynie o własnej skórze, i o sposobie wyjścia cało z takich opałów!... Co tam kogo obchodziła jego „ofiara ojcowska, złożona dobrowolnie na ołtarzu ojczyzny!“... zresztą los ojczyzny nie zawisł był jeszcze od tej jednej grobli!... Na jedno wychodziło czy ją zdobędą, czy zostawią nieprzyjacielowi. Niech tam Zdryński prawi jakie androny, a ta grobla nie stanowiła jednak punktu równego Termopilom!... Więc na cóż była potrzebna ta cała ofiara? Po co było wysuwać naprzód własne dzieci?... Ja naprzykład nie byłbym z pewnością narażał na coś podobnego Pawełka, ani nawet Ilina, choć jest obcym dla mnie. Kocham go jednak, bo chłopiec najpoczciwszy w świecie... Byłbym starał się przeciwnie, postawić ich o ile możności, jak najdalej od niebezpieczeństwa...
Nie przyznał się atoli do tych myśli przed swoimi dwoma towarzyszami. Doświadczenie nauczyło go i tego również, że wszelkie perswazje są w podobnych razach nadaremne. Skoro ta bajeczka, miała zresztą przyczynić się do sławy wojsk rosyjskich, trzeba było udawać, że się w nią święcie uwierzyło. I tak też uczynił, nie zawahawszy się ani na chwilę.
— Nie można już tu dłużej wytrzymać — wykrzyknął Ilin, odgadując zły humor Rostowa. — Przemokłem do nitki... Deszcz nadstaje, pójdę schronić się gdzie indziej. — Wyszedł z szałasu zabierając z sobą Zdryńskiego.
W pięć minut powrócił Ilin sam brodząc w błocie po kostki.
— Hurra! Rostow, chodźmy prędko, przecie udało mi się coś wynaleźć. O jakie dwieście kroków z tąd jest karczemka. Nasi już się w niej rozgospodarowali. Wysuszymy się, a i Marja Henrykówna jest tam także.
Marja Henrykówna, była młodą i wcale ładniutką niemeczką, którą lekarz pułkowy poślubił był w Polsce i odtąd wlókł ją wszędzie ze sobą. Czy że nie miał funduszów i sposobności ulokować jej gdzie indziej, czy też aby nie rozłączać się z nią zaraz w pierwszych miesiącach po ślubie? Tego nikt nie wiedział na pewno. To atoli było faktem dokonanym, że zazdrość szanownego eskulapa, stanowiła pomiędzy huzarami Pawłogrodzkimi źródło niewyczerpane żarcików, docinków i drwinek mniej, lub więcej dokuczliwych. Rostow owinął się w płaszcz, przywołał Ławruszkę, kazał mu zabrać rzeczy i poszedł wślad za Ilinem. Brodzili, ślizgali się, zapadali kiedy niekiedy w kałuże pełne wody stojącej, obryzgując się nią na wszystkie strony. Deszcz nadstawał rzeczywiście, burza przenosiła się gdzie indziej, a oślepiające światło błyskawic, już tylko z rzadka rozdzierało na chwilę ponure i ciemne niebios sklepienie.
— Rostow, gdzież jesteś? — wołał Ilin.
— Tu, tu! — Mikołaj odpowiadał. — No, teraz już nam jasno będzie. Patrz jaki blask bije od karczmy.





XII.

Kibitka lekarza stała przez karczmą, gdzie schroniło się było pięciu oficerów. Marja Henrykówna, w nocnym czepku i białym pikowym kaftaniczku, ładna, świeża blondyneczka, dość tłuściutka, siedziała na ławce, na pierwszem miejscu. Zasłaniała sobą męża, który leżał rozciągnięty na tej samej ławce za nią w tyle, spiąc twardo i chrapiąc niby trąby jerychońskie, śmiano się i dowcipkowano na wyścigi, w chwili gdy ukazali się na progu dwaj nowi przybysze.
— Tu się więc bawią? — spytał drwiąco Mikołaj.
— Ha, ha, ha! — przyjęto ich śmiechem homerycznym. — Pięknie wyglądacie, niema co mówić! Istne rynny... Tylkoż nie zalejcie nam wodą naszego salonu.. Nie zniszczcie sukni naszej królowej.
Rostow z Ilinem oglądnęli się w koło, szukając jakiego kącika, gdzieby mogli przebrać suchą bieliznę, nie obrażając wstydliwości młodej niemeczki. Jeden róg izby był wprawdzie oddzielony przepierzeniem z desek, ale tam usadowiło się trzech oficerów do kart, przy jakimś stole kulawym. Miejsce było nimi szczelnie wypełnione, oni zaś tak byli grą zacietrzewieni, że ani myśleli ustąpić. Niemeczka wzruszona litością, dla Rostowa i Ilina, z których woda lała się ciurkiem, odwróciła się od nich rozpościerając szeroko swoje spódniczki w rodzaju parawana. Za tą zasłoną improwizowaną i z pomocą Ławruszki, mogli nareszcie pościągać ubranie przemokłe do nitki i wziąć na siebie coś suchego.
Rozniecono ogień, o ile to było możebnem w piecu na pół rozwalonym. Wyszperano i wyciągnięto ze śmiecia jakąś deskę. Położono ją na dwóch kulbakach, i okryto je czaprakami. Rostow kazał Ławruszce nastawić samowar, a któryś z oficerów znalazł w swoich manatkach buteleczkę rumu. Zaproszono ładną niemeczkę, żeby raczyła robić honory jako gospodyni. Wszyscy skupili się w koło niej. Jeden ofiarował jej białą chustkę do nosa, aby nią obcierała swoje różowe paluszki, inny podłożył pod nóżki własny mundur, aby nie potrzebywały dotykać się ziemi wilgotnej; trzeci rozwiesił płaszcz nad oknem z szybą wybitą, aby ją uchronić od przeciągu, czwarty nakoniec zaczął gałęzią oganiać muchy z nosa potężnego jej małżonka, żeby się przypadkiem nie obudził.
— Daj pan pokój — uśmiechnęła się nieśmiało Marja Henrykówna. — Spi jak kamień, bo tamtej nocy ani oka nie zmrużył.
— Niepodobna mi pani — zażartował oficer — oddać muchom na pastwę tego szanownego oblicza. Trzeba mieć zawsze staranie dla doktorcia. Któż wie co nam jutro przyniesie? Może mi utnie nogę, lub ramie, to i on mnie będzie pielęgnował z większą troskliwością.
Posiadali ze wszystkiem tylko trzy szklanki. Woda była tak mętna, takiej barwy nieokreślonej, że nie można było wcale rozpoznać, czy herbata jest za mocna, lub za słaba. W samowarze mieściło się tylko sześć szklanek wody, ale nikt się mimo tego nie skarżył. Znajdywano w tem nawet pewną przyjemność czekać na kolej, według praw starszeństwa i otrzymywać ów napój kipiący z pulchnych rączek niemeczki, u których co prawda paznogcie, nosiły po trochę żałobę i pod względem czystości pozostawiały wiele do życzenia. Wszyscy na to wyglądali i byli rzeczywiście rozkochani w niej tego wieczora. Nawet gracze zawzięci powyłazili ze swojej kryjówki, oddając jej tysiączne usługi i strojąc do niej w najlepsze koperczaki. Widząc się tak otoczoną kwiatem dorodnej młodzieży, niemeczka promieniała radością, mimo trwogi śmiertelnej, która nią wstrząsała ilekroć ustawało chrapanie małżonka i zachodziła obawa, że gotów się obudzić.
Łyżeczka była jedna jedyna, za to cukru mieli w obfitości. Ponieważ topniał na spodzie szklanek bardzo wolno, zadecydowano, że Marja Henrykówna, będzie każdemu mięszała herbatę ową łyżeczką po kolei. Rostów dostawszy swoją szklankę, wlał rumu i podał niemeczce.
— Ależ nie włożyłeś wcale cukru Mikołaju Stefanowiczu — zaśmiała się figlarnie.
— Nie potrzebuję cukru — odrzucił szarmancko. — Wyda mi się dość słodką, skoro pani raczy ją zamieszać, swoją śliczną rączką.
Niemeczka chętnie na to przystała oglądając się za łyżeczką, którą tymczasem przywłaszczył był sobie jeden z oficerów.
— Niema łyżeczki?... Nic nie znaczy! Będzie jeszcze słodszą, jeżeli pani zamieszasz ją swoim różowym paluszkiem.
— Ależ to war! — zaprotestowała niemeczka, cała zarumieniona z nadmiaru szczęścia.
Ilin porwał cebrzyk pełen wody, wlał w niego kilka kropli rumu i postawił przed nią.
— Oto moja filiżanka — wykrzyknął — włóż w nią tylko twoją rączkę królowo, a wypiję co do kropli.
Gdy skończono pić „czaj“, Rostow wydobył z kieszeni talję kart, proponując niemeczce partję écarté. Ciągniono węzełki, aby dowiedzieć się, kto ma być tym szczęśliwym wybrańcem losu. Ułożono z góry, że wygrywający, lub ten, który będzie miał króla, ucałuje rączkę niemeczki, przegrywający natomiast, będzie musiał zająć się samowarem, aby kipiał nieustannie, czekając na przebudzenie się doktora.
— A jeżeli wygra i będzie miała króla sama Marja Henrykówna? — Ilin zauważył.
— Ona jest zawsze naszą królową — odrzucił Rostow na którego wypadł los grać z niemeczką. — Jej rozkazy zatem będą prawomocne.
Zaledwie zaczęła się gra, a za plecami żony, pokazała się głowa doktora z czupryną wichrowatą, jak strzecha nieprzymierzając. Obudziwszy się przed chwilą, podsłuchał wesołą rozmowę, którą prowadzono w koło niego. Czytało się wyraźnie w wyrazie jego twarzy, kwaśnym i ponurym, że nie widzi w tem wszystkiem nic śmiesznego, ani zabawnego. Nie odkłoniwszy się nawet, salutującym go oficerom, doktór podrapał się po głowie ruchem nader melancholijnym i zażądał, żeby go wypuszczono z jego kąta. Zrobiono mu miejsce czemprędzej i wyszedł z izby, wśród wybuchów śmiechu szalonego. Niemeczka spiekła znowu raczka, czem stała się jeszcze stokroć ponętniejszą w oczach jej wielbicieli. Wróciwszy doktor zapowiedział ostro żonie, (która nie uśmiechała się więcej, tylko z oczkami spuszczonemi, niema i onieśmielona, czekała pokornie wyroku), zapowiedział tedy, że deszcz ustał już zupełnie, trzeba zatem Wrócić do kibitki, aby im rzeczy przypadkiem nie skradziono.
— Ależ doktorze, co za przypuszczenie — Rostow zaprotestował. — Zresztą postawię wartę, nawet dwóch szyldwachów, dla większego bezpieczeństwa.
— Gotów jestem sam stanąć na straży — zawołał Ilin.
— Bardzo panom dziękuję... ale wyście wyspali się należycie, a ja przez dwie noce z rzędu, oka nie zmrużyłem... — Usiadł z miną kwaśną i chmurną obok żony, czekając na koniec gry.
Fizjognomja naburmuszona szanownego eskulapa, który rzucał spojrzenia piorunujące, na każdego z osobna, podnieciła do stopnia najwyższego wesołość oficerów. Nie mogąc powstrzymać się od śmiechu, wybuchali co chwila, śmiejąc się iście po szalonemu, pod rozmaitemi pozorami, mniej, lub więcej prawdopodobnemi. Gdy nareszcie zabrał z izby swoją ładniutką żoneczkę, oficerowie pokładli się z koleji, przykrywając się płaszczami dotąd wilgotnemi. Nie mogli jednak usnąć i jeszcze długo w noc baraszkowali, śmiejąc się i wydrwiwając spłoszonego doktora, a wynosząc pod niebiosa, piękność i przymioty niezrównane, jego lepszej połowy. Kilku wyszło nawet przed dom, aby podglądnąć co się też dzieje w kibitce? Rostow próbował wprawdzie kilka razy usnąć, za każdym razem atoli, budził go nowy żarcik i zaczynano w najlepsze wesołą gawędkę, wśród wybuchów śmiechu, ni stąd, ni z owąd; śmiechu iście dziecinnego.





XIII.

O trzeciej z rana nikt jeszcze nie był usnął, gdy wszedł do izby wachmistrz, przynosząc rozkaz, wymaszerowania natychmiast kierując się ku miasteczkowi Ostrowo.
Oficerowie zbierali się jak mogli najprędzej, nie przerywając wesołej gawędki. Samowar kipiał nalany tą samą wodą brudną i żółtawą. Rostow nie czekając nawet na herbatę, wyszedł przed dom, aby oglądnąć swój oddział. Deszcz ustał. Dniało, a od wschodu niebo zaczynało płonąć jutrzenką. Chmury rozsuwały się zwolna i znikały z widnokręgu. Powietrze było chłodne i przesiąknięte wilgocią. Chłód dawał się w znaki tem dotkliwiej, że nie było czasu wysuszyć należycie przemokłych mundurów. Ilin i Rostow, spojrzeli przelotnie na kibitkę, przechodząc obok niej. Z pod fartucha zapiętego, z którego dotąd woda ściekała powoli, wychodziły do połowy wyciągnięte, długie i chude nogi doktora. W kąciku przeciwległym, dostrzegli ładną główkę pani doktorowej, przytuloną do małej puchowej poduszeczki. Spała smaczno, z ustami przez pół otwartemi.
— Ładniutka na prawdę — zwrócił się Rostow do swego towarzysza.
— Zachwycająca! — wykrzyknął Ilin, z zapałem gołowąsego młodzieniaszka.
W niespełna pół godziny, oddział stał już na drodze, gotów do wymarszu.
— Na koń! — zabrzmiała komenda.
Żołnierze przeżegnali się i wskoczyli raźno na siodła. Rostow wysunął się na czoło, podniósł pałasz i krzyknął gromko:
— Marsz! marsz! — Huzary ruszyli czwórkami, stępa. Słychać było tentent kopyt końskich, pluskających się w błocie i brzęk pałaszów, uderzających o ostrogi. Konica postępywała w tyle po za piechotą i artylerją, które ustawiły się były wzdłuż gościńca, otoczonego z obu stron rzędem brzóz.
Od wschodu mknęły szybko chmury, szaro-fioletowe, u spodu płonące już gdzie niegdzie purpurą. Robiło się coraz jaśniej. Można było dojrzeć trawę w rowie przydrożnym, perlącą się grubemi kroplami rosy. Gałęzie brzóz, wodą nasiąknięte, spuszczały na przejeżdżających kroplę po kropli, niby lekki deszczyk. Rozróżniało się już twarze pojedyńcze żołnierzów w szeregach. Rostow z Ilinem jechali samym środkiem gościńca. Mikołaj lubił namiętnie zmieniać wierzchowców podczas kampanji. I teraz miał pod sobą mierzynka nabytego od kozaka. Znawca i lubownik koni, kupił był przed kilku dniami, tęgiego bułanka, z mleczną grzywą, stepowca czystej krwi z nad Donu, którego niktby był nie doścignął, chyba wicher w jego puszczy zielonej. Wsiadał na konia z najwyższem zadowoleniem. Tak jechał zwolna rozmarzony świeżym i jasnym porankiem. Myślał o swoim bułanku, o ładnej doktorowej, o pogodzie, ale ani mu w głowie nie postało, pomyśleć o niebezpieczeństwie, które mogło spaść na nich lada chwila, niby piorun z jasnego nieba.
Niegdyś febra nim trzęsła, gdy szedł w ogień. Obecnie przestał się bać najzupełniej. Czy przyzwyczajenie tak nań podziałało? Nie, tylko nauczył się panować nad sobą i myślał o wszystkiem innem, tylko nie o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Obok niego jechał Ilin. Na jego młodziutkiej twarzyczce odzwierciedlał się niepokój gorączkowy. Rostow patrzał na niego z pod oka ze szczerem współczuciem. Znał on z własnego doświadczenia to uczucie niczem nie pokonane strachu piekielnego, to oczekiwanie śmierci, lub co gorsza kalectwa i cierpień straszliwych i wiedział, że czas tylko może z tego uleczyć. Dziś Rostow jechał z krwią najzimniejszą, jakby na przyjemną przejażdżkę po świeżem powietrzu, ćmiąc fajeczkę. Ani razu nawet nie oglądnął się w koło siebie.
Zaledwie słońce błysnęło, przedzierając osłonę z chmur, wiatr ustał najzupełniej. Zdawało się że tą ciszą nagłą, chciała przyroda uszanować ów czarowny poranek, pełen woni, świeżości i blasków słonecznych, po wczorajszym dniu ponurym i burzliwym. Jakby odpowiadając z gryzącem szyderstwem, na to słońce promieniste, na tę ciszę uroczystą w naturze, ryknęły działa z głuchym łoskotem tuż niedaleko.
Rostow nie miał czasu zorjentować się, w której stronie wre potyczka, gdy nadjechał z Witebska adjutant hrabiego Ostermana-Tołstoja w pełnym galopie, przywożąc mu rozkaz tegoż, żeby oddział puścił się kłusem wyciągniętym.
Wyprzedził Rostow niebawem na czele swoich żołnierzy piechotę i artylerję, zjechał w dół, minął jakąś wieś zupełnie wyludnioną i zaczął jechać pod dość stromą górę. Konie okrywała pjana i para z nich buchała, z ludzi ściekał pot kroplisty.
— Stój! równaj się! Na lewo marsz! — zakomenderował dywizjoner. — Huzary obeszli linję wyciągniętą wojska i dotarli do lewego skrzydła, ustawiając się po za ułanami, którzy mieli pójść pierwsi do ataku. Na prawo w ściśniętych szeregach, stała rosyjska piechota, złożona z rezerwy; po nad nią, na pagórku, połyskiwały rosyjskie armaty, odbijając ostremi konturami, od nieba złoconego na wschodzie, pierwszemi blaskami słonecznemi. W dolinie szeregi nieprzyjacielskie, jak i ich artylerja zamieniały żwawo pierwsze salwy z palnej broni, z rosyjską awangardą.
Trzask i warczenie ognia rotowego, którego Rostów nie słyszał od dawna, wydało mu się wesołą muzyką. Przysłuchiwał się z przyjemnością, temu nieustannemu „trap ta ta ta“, które to w masie wybuchało, to odezwało się tu i owdzie strzałami odosobnionemi. Zdawać się mogło, że to dzieci bawią się przydeptywaniem petardów.
Tak stali huzary nie ruszając się z miejsca przeszło godzinę. Teraz zagrały na dobre armaty. Zamieniwszy słów kilka z pułkownikiem, hrabia Ostermann, przejechał ze swoją świtą po za pułk, oddalając się w kierunku baterji armat rosyjskich, ustawionych od tego miejsca nieopodal.
Za chwilę usłyszano komendę daną ułanom, aby sformowali się do ataku. Piechota zasłaniająca ich dotąd, przełamała na pół kolumny, aby środkiem przepuścić konnicę. Zjechali z pagórka i puścili się tęgim kłusem, z chorągiewkami furczącemi niby stado ptaków na długich pikach, mieli uderzyć na konnicę francuzką, która ukazała się była na lewo, zjeżdżając tak samo z góry na dół.
Zaledwie ułani opuścili swoje stanowisko, posunięto w to miejsce huzarów, aby nimi zasłonić armaty. Kilka kul przeleciało im nad głowami, świszcząc i jęcząc w powietrzu.
Ta wrzawa wojenna, zbliżając się coraz bardziej, zamiast osłabiać, podniecała jeszcze animusz rycerski i wesołość Rostowa. Siedząc dziarsko na koniu, widział u swoich stóp rozwijającą się bitwę i brał udział całą duszą w szarży ułanów. Gdy ci wpadli na konnicę francuzką, była chwila ogólnego zamięszania wśród tumanów kurzu i chmury dymu. Następnie spostrzegł ułanów powracających galopem drogą z lewej strony, a pomiędzy szeregami ich koni bułanych, zobaczył z przerażeniem, zbite garstki dragonów niebieskich, na koniach szpakowatych, którzy gonili widocznie za rosyjskimi ułanami, przełamawszy ich szyk bojowy.





XIV.

Wprawne oko Rostowa zdało sobie pierwsze sprawę dokładną z tego, co się działo. Ułani napierani przez szeregi nieprzyjacielskie, zmykali co tchu, w zupełnej rozsypce, zbliżając się ku nim coraz bardziej. Można już było dopatrzeć nie tylko ludzi i koni, ale rozpoznać, ich każdy ruch, jak uderzają jedni o drugich, jak wsiadają sobie na kark, wywijając groźnie pałaszami.
Rostow patrzał na to widowisko, niby na par-force polowanie. Odczuwał instynktowo, że gdyby huzary zalakowali w tej chwili dragonów francuzkich, ci by im się nie oparli, napadnięci znienacka. Trzeba jednak było decydować się natychmiast. Jedna minuta, a już mogło być za późno. Obrócił się. Pułkownik stał obok niego, z wzrokiem wlepionym tak samo w toczącą się walkę.
— Andrzeju Sebastjanowiczu — przemówił Rostow — a gdybyśmy tak wpadli na nich znienacka? Mogliby Francuzi jak nic wywrócić koziołka.
— Zapewne... bo rzeczywiście... — Rostow nie czekając końca frazesu, spiął konia ostrogą i pomknął jak wicher na czele swego oddziału, który był przejęty wiecznie tym samym zapałem nieustraszonym, i ruszył za nim z kopyta, nie czekając nawet na komendę. Mikołaj nie zastanowił się ani chwili dla czego, i po co tak czyni? Rzucił się naprzód bez namysłu, wiedziony instynktem, zupełnie jakby znajdował się w kniei na polowaniu. Widział dragonów galopujących nieopodal; zrozumiał że oni nawzajem pójdą w rozsypkę, jeżeli potrafi skorzystać z chwili sposobnej, która atoli gdy raz przejdzie, już się nie da pochwycić! Świst kul był tak podniecającym, koń unosił go tak niepowstrzymanie, że w końcu uległ ogólnemu szałowi, i leciał dalej na oślep. Na widok szarżujących huzarów, pierwsze szeregi nieprzyjacielskie zatrzymały się z pewnem wahaniem, chcąc im drogę zagrodzić. Rostow puściwszy cugle zupełnie, swojemu dzikiemu stepowcowi, goniąc Francuzów, tak samo jakby oni byli stadem wilków. Jeden z ułanów zatrzymał się, piechur rzucił się na ziemię, aby nie być roztratowanym, koń bez jeźdźca wpadł nagle pomiędzy szeregi huzarów, tłum zaś niesforny dragonów francuzkich pokazał im nagle plecy, uciekając ku swoim w potrójnym galopie. W chwili gdy Rostow puścił się na nieprzyjaciela, zastąpił mu drogę krzak spory. Jego atoli wierzchowiec niezrównany, skoczył w górę i krzak przesadził. Zaledwie miał czas usiąść na siodle, po tem salto mortale, kiedy już znalazł się oko w oko z Francuzami. O krok od Mikołaja galopował jakiś oficerek od dragonów, sądząc po mundurze. Leżał prawie na szyi końskiej, płazując pałaszem boki swojego wierzchowca. W oka mgnieniu koń Rostowa uderzył piersią całą siłą rozpędu szalonego o grzbiet wierzchowca oficera francuzkiego, przewracając go prawie. W tej samej chwili Rostow podniósł pałasz machinalnie i spuścił na Francuza z siodła wyrzuconego. Szał gorączkowy, w którym się znajdował, ostygł natychmiast, niby pod dotknięciem rószczki czarodziejskiej. Oficer znalazł się na ziemi, raczej wskutek gwałtownego uderzenia konia na konia i własnego strachu, niż pałasza Mikołaja, który go zranił nader lekko po wyżej łokcia. Rostow wstrzymując konia, starał się przypatrzeć dokładnie temu, którego ciął pałaszem przed chwilą. Nieszczęśliwy dragon skakał na jednej nodze, nie mogąc wyciągnąć drugiej nogi zaplątanej w strzemiona. Mrugał oczami, marszczył brwi jak ktoś oczekujący nowego ciosu, mierząc wzrokiem wystraszonym od głowy aż do stóp, huzara rosyjskiego. Jego twarz młodziusieńka, pozieleniała z trwogi śmiertelnej, obryzgana błotem gdy padał na ziemię, z jasnemi dużemi oczami szafirowemi, z falującemi lekko na głowie blond włosami, i z maleńkim dołeczkiem na bródce pulchnej, nie przedstawiała bynajmniej typu spotykanego zwyczajnie podczas bitwy. Nie była to wcale fizjognomia wroga nieprzejednanego, ale raczej twarzyczka chłopaczka, słodka, naiwna, stworzona i przyzwyczajona do pieszczot matczynych, uszczęśliwiająca sobą spokojne ciche kółko rodzinne, Rostow wahał się, czy ma go dobić, gdy ten zawołał: — „Poddaję się!“ — Skacząc dalej na jednej nodze, pozwolił uwolnić sobie drugą przez jednego z huzarów, i wsadzić nazad na konia. Wzięto w niewolę kilku jeszcze z jego towarzyszów: Jeden z nich cały krwią oblany, walczył zawzięcie, nie chcąc oddać huzarom swego wierzchowca. Inny, pod którym konia ubito, podniesiony i wyciągnięty z pod konia przez huzarów, usiadł w tyle za jednym z nich. Piechota francuzka uciekając, jeszcze strzelała. Huzary wrócili szybko na swoje stanowisko. I Rostow uczynił to samo, ale z sercem dziwnie ściśniętem. Przeniknęło go uczucie nieokreślone, niezbadane, w chwili gdy brał w niewolę francuzkiego oficera, a raczej jeszcze bardziej gdy go ciął pałaszem!
Hrabia Ostermann-Tołstoj wyjechał na przeciw zwycięzców. Kazał przywołać Rostowa, podziękował mu serdecznie w słowach pełnych uznania, zapowiadając, że uwiadomi Najjaśniejszego Pana, o tym czynie bohaterskim, podając pierwszego Mikołaja na kawalera orderu Św. Jerzego za chrabrost. Była to dla Rostowa nader miła niespodzianka, spodziewał się bowiem raczej nagany i kary, że wyrwał się samopas na nieprzyjaciela, bez rozkazu i komendy, niż słówek równie pochlebnych. Nie sprawiło mu to jednak tak wielkiej uciechy, jak kiedy indziej, bo nie mógł pozbyć się smutnego wrażenia i pewnego ucisku moralnego. Dla tego nie czuł się w tej chwili zupełnie szczęśliwym:
— Cóż mnie tak dręczy? — myślał odchodząc na kwaterę. — Czy Ilin? Ależ wyszedł z opałów zdrów i cały! Czym źle postąpił? Nie! Nic zatem z tego wszystkiego?... Chyba więc ów cios zadany pałaszem temu francuzkiemu oficerkowi, z dołeczkiem w bródce? Pamiętam, żem się zawahał przez sekundę, zanim pałasz spuściłem... przypominam to sobie najdokładniej!
Prowadzono właśnie więźniów. Zbliżył się do transportu, chcąc spojrzeć raz jeszcze na młodziutkiego dragona. Zobaczył go wsadzonego na bułanka jednego z huzarów. Rzucał w koło wzrokiem niespokojnym. Rękę lekko draśniętą, niósł na temblaku. Uśmiechnął się do Rostowa, z pewnem zażenowaniem, i ukłonił mu się ręką drugą. Widok jeńca zmieszał Rostowa, i prawie go zawstydził.
Tego dnia, i przez kilka dni następnych, towarzysze zauważyli, że Mikołaj nie będąc ani gniewnym, ani znudzonym, jest dziwnie zamyślonym, milczącym i zamkniętym w sobie. Pił bez gustu, i szukał samotności jak gdyby nagabywała go i dręczyła jakaś myśl niepozbyta.
Rostow zastanawiał się i rozmyślał ciągle nad „czynem bohaterskim“, za który ku najwyższemu swojemu zdziwieniu, miał dostać krzyż Św. Jerzego, i który ufundował mu reputację najwaleczniejszego między walecznymi! Tkwiła w tem zagadka, której nie był w stanie rozwiązać:
— Widocznie boją się nas jeszcze bardziej, niż my ich — powtarzał w duchu. — Coś podobnego zatem, i tylko tyle, nazywają ludzie bohaterstwem? Mnie się jednak zdaje, że tem wszystkiem nie złożyłem jeszcze dowodu miłości ojczyzny!... A mój jeniec, z takiemi słodkiemi oczami niebieskiemi, cóż on winien temu co się dzieje? Czyż można go robić za to odpowiedzialnym?... Biedaczysko, jak on się bał okrutnie! Sądził, że go zabiję! I po cóż miałem go zabijać? Ręka mi zresztą zadrżała gdym spuszczał pałasz na niego, a przecież mam dostać krzyż! Nie rozumiem! Niczego nie rozumiem!
Gdy Rostow oddawał się myślom tem kłopotliwszym, że na nie żadnej nie znajdował odpowiedzi zadawalniającej, koło „Damy Fortuny“, zwróciło się nagle w jego stronę. Awansował o jeden stopień, po utarczce pod Ostrowem, i od tej chwili, gdy tylko zapotrzebywano tęgiego oficera, udawano się najchętniej do niego.





XV.

Skoro doszła ją wiadomość o chorobie Nataszki, hrabina Rostow wybrała się z całym dworem i z synem najmłodszym do Moskwy. Zamieszkała w własnym pałacu, gdzie już się przeniósł był ojciec z Nataszką i Sonią.
Choroba Nataszki tak się była wzmogła, i stan jej tak stał się groźnym, że dzięki temu, (co zadawalniało tak ją, jak i rodziców, ) nie wspominano więcej o powodach nieszczęsnych, które tak fatalnie zdrowie jej podkopały. Jej postępowanie w tej całej sprawie i zerwanie z narzeczonym, usunięto na drugi plan. Stan jej takie wzbudzał obawy, że nie miała nawet dość sił na to, aby zmierzyć całą doniosłość, winy popełnionej. Prawie nic nie jadła, pędziła noce bezsenne, chudła i nikła w oczach, kaszlała bez ustanku, a lekarze nie ukrywali dłużej przed jej rodzicami, że znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie. Odtąd więc myślano o tem jedynie, czem by jej można ulgę sprawić. Matadory w sztuce lekarskiej, lekarze najsławniejsi, odwidzali ją tedy, to osobno, to całym taborem, codziennie. Odbywano jedno consyljum za drugiem, naradzano się, krytykowano i wyszydzano się nawzajem, mówiąc po francuzku, po niemiecku i po łacinie. Zapisywano jej lekarstwa, najprzeciwniejsze jedne drugim, ale zdolne wyleczyć wszelkie choroby, jakie tylko doszły były do ich wiadomości.
Ani im to przez głowę nie przeszło, że zło, na które cierpi Nataszka, przewyższa ich pojęcie, jak w ogóle wszelkie bole ludzkości, mające swoje siedlisko w duszy, a nie pochodzące z żadnej części ciała. Na to cała medycyna nie posiada lekarstwa, a jednak ileż młodych istnień idzie na marne, ile zstępuje przedwcześnie do grobu, jedynie wskutek skomplikowanych cierpień moralnych. Lekarze, którzy lata całe, najpiękniejsze z życia swojego, poświęcają tej żmudnej nauce, którzy zresztą każą sobie za to grubo płacić, nie chcą przypuścić, żeby mogła istnieć choroba, przez nich niezbadana i nie docieczona. Bo proszęż państwa, czy mógłby czarownik dajmy na to, przestać używać swoich formułek i rozmaitych hokus pokus, któremi ludzi mami? Jakże mogą lekarze nie czuć się niezbędnymi, skoro są nimi, tylko w zupełnie innem znaczeniu, niż oni to sobie wyobrażają. U Rostowów dajmy na to, nie na to byli potrzebni, aby kazać chorej połykać najrozmaitsze substancje, mniej lub więcej zatruwające zdrowy organizm, a jeżeli je zażywamy w bardzo małej dawce, nie działające wcale. Ich obecność w domu była dla tego niezbędną, że zadawalniała potrzebę serc tych, którzy ją szczerze kochali. W tem tkwi moc niezaprzeczona i wpływ lekarzy na całe społeczeństwo, czy są prostymi szarlatanami, czy aleopatami lub homeopatami! Odpowiadają chęci odwiecznej niesienia ulgi naszym drogim chorym, wzbudzają pewną otuchę w naszych sercach strwożonych i zbolałych samą swoją obecnością, co spostrzegamy nawet u dziecka! Patrzmy na niego, gdy sobie gdziekolwiek guza nabiło, biegnie natychmiast do matki, lub „niani“ ukochanej, aby go ucałowała, upieściła i pogłaskała po miejscu bolącem. I zaraz zdawać mu się będzie, że go mniej boli paluszek skaleczony, lub guz na czole, bo go pożałowano i upieszczono. A dla czego tak jest? Bo dziecko ma to niezachwiane przekonanie, że ci, którzy są starsi i mędrsi od niego, mogą i powinni sprawić mu ulgę.
Lekarze byli zatem względnie potrzebni i użyteczni w domu Rostowów, zapewniając chorą najsolenniej, że skoro będzie zażywała regularnie proszki lub pigułki, przyniesione z apteki, pudełeczko po półtora lub dwa ruble, zaraz stan jej się polepszy, to przecież jest niewątpliwem.
Cóż byłoby się stało z Sonią, hrabiną i hrabią Rostowem, gdyby byli zmuszeni założyć ręce i pozostać bezczynnymi, zamiast wypełniać ściśle przepisy lekarskie? Jakąż rozkoszą było to dla nich, jakąż osłodą w cierpieniu, pamiętać co godzina o czemś innem przepisanem i niezbędnem dla chorej. Błagać ją prawie na klęczkach, to o spróbowanie kotlecika z kury, to kawałka sarniny pieczonej, to o połknięcie dla odmiany parę łyżek jakiej wstrętnej mikstury.
Jakżeby inaczej mógł był istnieć jej ojciec i nie uledz trawiącemu go niepokojowi o pieszczoszkę najukochańszą, gdyby nie był w zgodzie z własnem sumieniem, poświęciwszy dotąd tysiące rubli na lekarzy i aptekę, i gdyby nie mógł sobie powiedzieć, że gotów poświęcić drugie tyle, byle ją wywieźć za granicę i tam radzić się jeszcze słynniejszych synów Eskulapa? Coby się z nim było stało, gdyby nie mógł opowiadać codziennie swoim przyjaciołom, jak pomylili się Metivier i Feller, a wyłapał ich na tem Frise i jak w końcu Mudrow poznał się jedynie na chorobie Nataszki i sprawia jej znaczną ulgę? Czemże byłaby mogła zająć się hrabina, gdyby nie miała pod ręką wymówek, skoro chora nie chciała zastosować się najskrupulatniej do przepisów lekarskich?
— Nigdy nie wyzdrowiejesz tym sposobem! — gderała bez ustanku, zapominając nawet w rozdrażnieniu, które jej sprawiał upór córki, a wreszcie swoich zgryzot i kłopotów. — Nie godzi się w żart obracać twojej choroby, która trzeba ci wiedzieć, mogłaby sprowadzić „pneumonję“. — Hrabina wymawiała z naciskiem i pewnem zadowoleniem, to obce słowo, którego znaczenia wcale nie rozumiała. Tę nieświadomość, najzupełniejszą Bogiem a prawdą, podzielała z tysiącem innych profanów w dziedzinie medycyny. A Sonia, czyż byłaby mogła przenieść to na sobie, żeby nie czuwać nad chorą całemi nocami, nie rozbierając się wcale, byle być zawsze gotową do spełnienia ściśle i punktualnie, przepisów lekarskich? I teraz jeszcze spała tak jak zając w miedzy, aby tylko nie chybić godziny, kiedy ma podać chorej owe bardzo drogie pigułki z pudełeczka wyzłacanego! Czyż nie cieszyło to i samej Nataszki, mimo że zaręczała najsolenniej, iż nigdy już nie wyzdrowieje i zresztą nader mało jej zależy na tem, czy będzie żyła, czy umrze... czyż jej to nie pochlebiało, widząc jak wielkie ofiary ponoszą dla niej rodzice? Dla chorego, mówiąc prawdę, samo branie lekarstwa, stanowi rodzaj rozrywki i miłego zajęcia.
Ordynarjusz Mudrow, przychodził więc teraz codziennie, brał ją za puls, kazał sobie język pokazywać i żarcikował, przekamarzając się z chorą wesoło, mimo że zastawał ją niezmiennie bardzo bladą i przygnębioną. Gdy odchodził, wymykała się za nim po cichu hrabina. Wtedy stroił miny nader poważne, potrząsał głową i starał się ją przekonać, że liczy bardzo wiele na lekarstwo, ostatnim razem zapisane... Trzeba teraz czekać cierpliwie na skutek, tem bardziej że choroba, mając siedlisko przeważnie w systemie nerwowym, jest... Hrabina atoli rada ukryć sama przed sobą, resztę szczegółów zatrważających, wciskała mu szybko w dłoń sztukę złota, którą on jeszcze zręczniej spuszczał do kieszeni. Za każdą taką wizytą, wracała z sercem o wiele lżejszem i pocieszonem do swojej ukochanej pacjentki.
Mimo, że na zło Nataszki, świeże wiejskie powietrze, byłoby wywarło wpływ najzbawienniejszy, lekarze, aby nie stracić owych dukacików, osądzili, że nie może obejść się bez ich starań i zatrzymali ją gwałtem przez całe lato, w dusznej i cuchnącej atmosferze wielkiego miasta. W Moskwie tedy, byli zmuszeni chorobą córki spędzić lato hrabstwo Rostow, w pamiętnym roku 1812.
Pomimo tego nieszczęsnego zbiegu okoliczności, pomimo niezliczonych flaszek z najwstrętniejszemi miksturami i setek pudełeczek z proszkami i pigułkami, (z których pani Schoss, lubiąc pasjami leczyć się wiecznie, zrobiła była całą kolekcję) młodość w końcu zwyciężyła! Wpływ codziennego trybu i rozmaitych wydarzeń, zacierały zwolna przykre wrażenia i zmniejszał smutek Nataszki. Ból srogi z doznanego zawodu, który o mało jej serca nie rozsadził ustępował, zapadał w przeszłość, a siły fizyczne wracały i zdrowie coraz się polepszało.





XVI.

Nataszka uspokoiła się nareszcie, nie odzyskując jednak dawnej wesołości. Unikała nawet najstaranniej wszelkiej rozrywki. Nie bywała ani na balach, ani w teatrze, lub na koncertach, a gdy się uśmiechała, to tak jakoś smętnie, że czuło się łzy po za tym bladym uśmiechem. Śpiewać nie mogła zupełnie! Dławiły ją łzy, skoro pierwsze tony z piersi wydobyła, łzy skruchy, łzy żalu, łzy spowodowane wspomnieniem tych chwil niepowrotnych, w których czuła się tak czystą i niewinną! Zdawało się jej, że śpiew i uśmiech każdy profanują niejako jej boleść głęboką! Co się tyczy zalotności, z tą wzięła rozbrat zupełny. Wszyscy mężczyźni byli jej teraz tak obojętni, jak stary trefniś rodziców, ochrzczony Anastazją Iwanówną. Tak utrzymywała i tak było rzeczywiście. Uczucie wewnętrzne wstrzymywało ją od wszelkich światowych rozrywek. Nie mogła już w sobie odszukać, owych tysiącznych zajęć i pragnień życia swobodnego, bezmyślnego, młodej dzieweczki. Cóż by nie była dała za to, żeby módz żyć aby dzień jeden, jedyny, tak wesoło i swobodnie, jak jej przeszła była cała jesień przeszłoroczna spędzona rozkosznie w towarzystwie brata Mikołaja w Otradnoe. Ku niemu, ku temu bratu ukochanemu, rwało się jej serce z tęsknotą niewypowiedzianą. Niestety! owa przeszłość świetlana, nie wróci się już dla niej nigdy! nigdy!... nie omyliło jej wtedy, dziwne, nieokreślone przeczucie. Skończyło się na zawsze, z jej dziecięcą swobodą, z jej pragnieniami czegoś wyższego, jakichsić rozkoszy nieznanych. A jednak trzeba było dalej wegietować.
Zamiast wmawiać w siebie, jak to dawniej czyniła, że jest lepszą od innych, znajdywała w tem właśnie zadowolenie, upokarzać samą siebie. Pytała się nieraz w duchu, co też przyszłość ponura i beznadziejna, może jej jeszcze przynieść? Starała się usilnie, aby nie być nikomu ciężarem. O swoich osobistych przyjemnościach nie myślała zupełnie. Trzymając się zdala od wszystkich swoich, czuła się jeszcze najswobodniejszą z młodszym bratem Pawełkiem. Ten swoją dziecinną pustotą potrafił ją nawet czasem rozśmieszyć i rozweselić. Prawie z domu nie wychodziła; z tej zaś garstki nielicznej, odwidzających ją, Piotr jedynie był jej pożądanym i wzbudzał w niej sympatją. Trudno bo było postępować z równą czułością, taktem i delikatnością w obec niej, niż to czynił hrabia Bestużew. Odczuwała to instynktowo, nie zdając sobie nawet sprawy dokładnej, czem to się dzieje? Ma się rozumieć, że to przyczyniało się wielce, do uprzyjemnienia jej każdej chwili z nim spędzonej. Nie była mu nawet wdzięczną za to. Była przekonaną, że dobroć trochę bezmyślna i mimowolna, jest wrodzoną u Piotra, nie dowodzi zatem żadnego czulszego do niej przywiązania. Spostrzegła w nim jednak kiedy niekiedy, niby lekki odcień zmieszania i zaniepokojenia, szczególniej, gdy rozmowa brała obrót mogący wzbudzić w sercu Nataszki bolesne wspomnienia. Wtedy przypisywała to jego dobremu sercu i nieśmiałości. Nie wspomniał jej więcej o uczuciach, których wyznanie wymknęło mu się prawie bezwiednie i mimowolnie, w chwili niezwykłego wzruszenia. Nie przywiązywała do nich większego znaczenia, biorąc po prostu owe słowa za chęć poczciwą i dobroduszną, uspokojenia jej skrupułów i wyrzutów sumienia, jak się uspokaja dziecko płaczące cukierkami. Ani jej przez myśl nie przeszło, żeby to mogło być miłością z jego strony, a nawet nie przypuszczała u niego czulszej i wyegzaltowanej po części przyjaźni, o jakiej słyszała nieraz, że może istnieć między mężczyzną a kobietą. Nie dla tego, że Piotr był żonaty, ale że między nim a nią, stawała moralna zapora w całej swojej mocy i surowości nieprzełamanej, której brakowało niestety, w jej stosunku nieszczęsnym z Anatolem...
Rod koniec Petrywki (postu przed św. Piotrem), który w Rosji obchodzą tak samo ściśle, jak Post Wielki, przybyła do Moskwy bliska sąsiadka Rostowów. Jej majątek graniczył z Otradnoe. Nazywała się Below, i przyjechała pokłonić się świętym męczennikom, i odbyć spowiedź, z całą skruchą i należytem przygotowaniem. Zaproponowała Nataszce, żeby odbywała razem z nią owe rekolekcje. Nataszka zgodziła się na to z najwyższą radością, pomimo zdania lekarzy, którzy zakazywali jej najsurowiej, przechadzek wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Zapowiedziała z góry, że nie zadowolili się jedną Mszą na dzień, jak to było w zwyczaju u jej całej rodziny. Pragnęła towarzyszyć pani Below przez dzień cały; zacząwszy od jutrzni, odprawianej do dnia, a kończąc na nieszporach wieczornych.
Jej gorliwość w nabożeństwie zachwycała matkę. Hrabina pokładała jedyną nadzieję w szczerej i gorącej modlitwie. Wiedziała, że jedynie zwrot do Boga, może uzdrowić moralnie jej biedną córkę. Pozwoliła zatem Nataszce na wszystko, wbrew zakazom lekarskim. Poczciwa sąsiadka przychodziła po Nataszkę przed czwartą zrana, i zastawała ją już na nogach, tak się bała, żeby nie przyjść za późno na nabożeństwo.
Brała na siebie najskromniejszą sukienkę, najstarszy płaszczyk, i drżąc z niewyspania, przejęta chłodem poranku, szła razem z panią Below do cerkwi wsławionej, przez złotoustą wymowę mnichów, pełniących w niej nabożeństwo.
Tam, szczególniej o tak wczesnej godzinie, było prawie pusto. Nataszka ze swoją towarzyszką, siadały naprzeciw obrazu Matki Zbawiciela, modląc się w ducha skupieniu, i z oczami wlepionemi w ten obraz cudami słynący, który otaczały wiecznie świece płonące. W duszy Nataszki budziło się uczucie pokory dotąd jej nieznane, w obecności czegoś wielkiego, a nieokreślonego i nieuchwytnego! Jeżeli rozumiała słowa popa odprawiającego nabożeństwo, łączyła swoją modlitwę z prośbami ogółu. Jeżeli tamtych słów nie mogła dosłyszeć, myślała ze skruchą, i poddaniem się pokornem, że żądza badania wszystkiego, pochodzi z nadmiaru pychy, że powinno się wierzyć na ślepo i ufać łasce Boskiej. Czuła jednocześnie, że ta łaska, ten pokój, którego świat dać nie może, zaczyna panować wszechwładnie w jej duszy.
To odrodzenie się niejako, postępywało coraz raźniej, przez ów tydzień poświęcony wyłącznie modlitwie i pobożnym rozmyślaniom. Złączyć się z Nim! z jej Zbawcą i Odkupicielem, przez Komunią, zdawało się jej tak wielkiem szczęściem, że lękała się, czy doczeka tej chwili, i czy wprzód nie umrze?
Nadeszła wreszcie owa niedziela błogosławiona, oczekiwana tak niecierpliwie. Nataszka wróciła po Komunji, w białej, muślinowej sukience, i uczuła się po raz pierwszy od bardzo długiego czasu w zgodzie z samą sobą i z całym światem, w którym musiała żyć i obracać się nadal.
Lekarz znalazł ją o wiele silniejszą, gdy ją badał dnia tego o zwykłej godzinie. Był najmocniej przekonany, że to polepszenie nastąpiło w skutek jego proszków zbawiennych, które Nataszka zręcznie eskamotowała, i zamiast połknąć, przez okno stale wyrzucała:
— Proszę tylko dalej trzymać się ściśle moich przepisów, i proszki zażywać, a wszystko dobrze pójdzie — rzekł z uśmiechem słodziutkim, spuszczając nieznacznie do kieszeni sztukę złota, którą mu hrabina w rękę wtykała. — Niech pani hrabina raczy uspokoić się najzupełniej. Hrabianeczka zacznie wkrótce tańczyć i śpiewać, daję na to najświętsze słowo honoru! To moje ostatnie lekarstwo, iście cudowne! Wygląda po niem doskonale i zaczyna w oczach ciała nabierać!
Hrabina splunęła, spojrzawszy na paznogcie, (według odwiecznego zabobonu w Rosji, aby tym środkiem odpędzić od chorej uroki) i wróciła do córki uszczęśliwiona.





XVII.

Rozchodziły się po Moskwie wieści coraz bardziej niepokojące umysły, na samym początku lipca. Opowiadano cichaczem, pod sekretem, o proklamacji cara do swoich ludów i jego bliskiem pojawieniu się w Moskwie osobiście. Utrzymywano, że dla tego porzuca armję, bo ta jest w największem niebezpieczeństwie i że Smoleńsk poddał się Francuzom bez wystrzału. Rozpowiadano cuda o niesłychanej potędze Napoleona, którego wojsko wynosiło okrągły miljon! Było powszechne mniemanie, że chyba cudem mogłaby być Rosja tym razem uratowaną od zagłady.
Manifest dostano 23 lipca. Ponieważ nie miano jeszcze czasu kazać go wydrukować, Piotr obiecał Rostowom przyjść do nich na objad nazajutrz, i przynieść do odczytania od hrabiego Roztopczyna manifest razem z proklamacją do tegoż dołączoną.
Nazajutrz była niedziela. Dzień był skwarny, prawdziwie lipcowy. Upał już o dziesiątej z rana był prawie nie do zniesienia. O tej godzinie udawali się zwykle Rostowy na mszę do pałacu Rasumowskich. Jaki taki czuł się znużonym, ospałym i prawie ubezwładnionym. Stan podobny wywołuje zwykle w wielkiem, dusznem mieście kanikuła. Te wrażenia odbijały się wszędzie: W jasnych ubraniach ludu, w przyciszonem wołaniu kupców usypiających mimowolnie nad straganami, w listkach okrytych szarym pyłem i smutno zwieszonych pod palącemi słońca promieniami, w odgłosie kopyt końskich po bruku, nawet w muzyce przygłuszonej i białych pantalonach bataljonu idącego na paradę, które raptem zpopielaciały od kurzu. Cała moskiewska arystokracja zbierała się w kaplicy pałacowej co niedziela. Było tego sporo, bo nikt prawie z wielkich rodów, miasta nie opuszczał, w oczekiwaniu na ważne, a nawet straszne wypadki w najbliższej przyszłości.
Hrabina Rostow wysiadła z powozu razem z córką. Przed niemi szedł lokaj wygalonowany, aby utorować im drogę przez tłum zbity przed drzwiami kaplicy. Nataszka idąc za matką, usłyszała jakiegoś młodego człowieka, zupełnie jej nieznanego, jak przemówił dość głodno do swego najbliższego sąsiada.
— Tak, to hrabianka Rostow... ona na pewno... Mocno zeszczuplała, ale prawie jeszcze piękniejsza!... — Domyśliła się, (co jej teraz zdawało się wiecznie), że szepce na ucho sąsiadowi, o całej awanturze z Anatolem i o zerwaniu z Bołkońskim. Czyż mógł teraz ktokolwiek patrząc na nią, nie wspomnieć o tamtych? Dotknięta do żywego, wzruszona do głębi szła jednak za matką najspokojniej, w swojej eleganckiej sukni koloru brzoskwiniowego, ze swobodą kobiety wielko-światowej, która ukazuje się tem weselszą, im bardziej ból serce jej rozrywa. Wiedziała że jest piękną, i nie myliła się; ta uroda nie sprawiała jej atoli tego zadowolenia, co dawniej. W tym dniu tak jasnym i promienistym, czuć się piękną, było dla niej prawie udręczeniem.
— Znowu tydzień minął — myślała. — I tak będzie zawsze! Wiecznie to samo wegietowanie smutne i bezbarwne!... Jestem młodą, piękną, wiem o tem... Byłam złą, zmieniłam się i stałam się dobrą, i o tem wiem... a jednak moje lata najpiękniejsze zmarnieją, bez pożytku dla nikogo!
Usiadła obok matki, obejmując wzrokiem przenikliwym osoby otaczające ją w koło, krytykując w duchu ich toalety, jak i ułożenie pełne przesady pretensjonalnej, nawet w sposobie kładzenia na piersiach znaku krzyża św.
— I one zapewne tak samo mnie krytykują i osądzają — powiedziała sobie w duchu na pociechę. Skoro jednak zabrzmiały pierwsze tony śpiewu cerkiewnego, drgnęła przerażona. Porównała mimowolnie te myśli błahe i grzeszne, z temi, któremi powinnaby ją była natchnąć Komunia przyjęta tak niedawno!... Czyż już nie zatarła wrażenia głębokiego i błogosławionego? Czyż nie zbrudziła duszy na nowo, która tylko co jaśniała czystością niepokalaną?
Duchowny siwy jak gołąbek, odprawiał nabożeństwo z namaszczeniem, które mimowolnie udzielało się modlącym, napełniając ich serca skruchą. Zamknęły się tak nazwane w cerkwiach Carskie Drzwi, a za niemi głos łagodny duchownego odzywał się z cicha, dźwiękiem melodyjnym. Oczy Nataszki napełniły się łzami. Wzruszenie dziwnie słodkie, ale i denerwujące jednocześnie, przeniknęło ją do głębi.
— Boże! Panie mój! — modliła się gorąco — naucz mnie poddawać się bez szemrania Twoim wyrokom, naucz mnie szczególniej panować nad samą sobą i nie myśleć o niczem zdrożnem.
Djakon wyszedłszy bocznemi drzwiczkami z po za Ikonostasu, stanął wprost przed Carskiemi Drzwiami, wyciągnął długie włosy z pod dalmatyki, a przeżegnawszy się solennie trzy razy, rzekł z namaszczeniem: — Módlmy się w pokoju do Pana!... — Nataszka zaś w duchu dodała: — Módlmy się wszyscy, bez różnicy stanów, bez zazdrości i nienawiści, złączeni łańcuchem nierozerwalnym miłości braterskiej! — Módlmy się aby nam dał Pan pokój na ziemi, a zbawienie wieczne duszom naszym w niebie — recytował djakon dalej, a Nataszka odpowiadała z głębi serca: — Módlmy się, aby otrzymać pokój anielski, jakiego Bóg udziela li wybranym swoim.
Przy modlitwie za armją, wzywała miłosierdzia Bożego, aby oszczędzał w ogniu jej brata i Denissowa; przy wspomnieniu o podróżnych, błagała o szczęście dla Andrzeja, prosząc o przebaczenie Boskie dla samej siebie, za wszelkie zło, które mu była wyrządziła. Modląc się za swoimi najdroższymi, zrozumiała po raz pierwszy, jak ciężko była w obec nich zawiniła. Gdy miała westchnąć za nieprzyjaciół, pytała sama siebie, kto właściwie jest jej nieprzyjacielem? I nie znalazła nikogo, chyba ojca wierzycieli. Rzecz szczególna jednak, że w tej chwili wybiegło jej na usta drżące mimowolnie imię Anatola, choć właściwie był ją ukochał po swojemu. Modliła się gorąco o upamiętanie dla niego, jakby dla swego najgorszego wroga. Nie była w stanie myśleć bez wzburzenia o tych dwóch: o Anatolu i Andrzeju, chyba gdy duch jej wznosił się ku Bogu, na skrzydłach modlitwy. Wtedy bojaźń Boska brała górę nad ziemskiemi namiętnościami.
— Polecajmy się wszyscy razem i każdy z osobna łasce i miłosierdziu Jezusa Chrystusa! — djakon modlił się dalej. I Nataszka cała przejęta ekstazą religijną, powtarzała z uniesieniem: — Weź mnie Chryste do Twojej chwały! Weź mnie jak najprędzej!
Zdawać się mogło, patrząc na nią, tak rozmodloną, że czuje jakąś siłę nadprzyrodzoną w sobie, która ją w niebo unosi, uwalniając od wszelkich smutków, cierpień, wad, wyrzutów sumienia i ułud zwodniczych, co do ziemskich rozkoszy.
Hrabina patrząca z pod oka na córkę z oczami w górę wzniesionemi, zapominającą o całym świecie, prosiła Boga ze swojej strony, żeby raczył przyjść w pomoc jej dziecku najmilszemu.
Podczas mszy, i przeciw przyjętym zwyczajom, zakrystjan postawił przed Carskiemi Drzwiami stoliczek, na którym składano zwykle księgę świętą, w sobotę przed Zielonemi Świętami, z której odprawiający w tym dniu nabożeństwo, czyta głośno modlitwy klęcząc. Ów staruszek siwowłosy, roztworzył drzwi Ikonostasu, wyszedł na środek cerkwi i ukląkł z mozołą na podłożonej poduszce. Wszyscy zgromadzeni poszli za jego przykładem zdziwieni niesłychanie. Miał odczytać modlitwę ułożoną przez synod, w której błagano Pana zastępów, o zmiłowanie nad ludem prawosławnym i o uwolnienie świętej Rosji od obcych najeźdźców. — „O Panie wszechmocny, Panie Zbawco nasz — czytał starzec bez napuszonej przesady, głosem trochę drżącym, ale czystym i melodyjnym, trafiającym prosto do serc słuchaczów. — Udajemy się w najgłębszej pokorze do Twojego nieskończonego miłosierdzia, ufamy Twojej miłości. Wysłuchaj nas i przybądź nam na pomoc! Wróg wznieca niepokój pomiędzy dziećmi Twojemi, i chce świat zamienić w głuchą, bezludną pustynię. Powstań o Panie przeciw niemu! Ci zbrodniarze zebrali się, aby zniszczyć Twoje dobro, aby obrócić w nicość Twoją wierną Jerozolimę, Twoją Rosję ukochaną. Chcą zbezcześcić Twoje świątynie, obalić Twoje ołtarze i sprofanować nasze świętości. Dokądże o Panie, grzesznicy będą tryumfowali? Dokądże wolno im będzie przekraczać prawa Twoje? Panie wysłuchaj tych, którzy Cię błagają. Niech Twoje ramię potężne podpiera naszego bardzo bogobojnego samowładcę cara Aleksandra Pawłowicza! Niech jego prawość, jego dobroć i łagodność, znajdzie łaskę w oczach Twoich! Wynagrodź mu jego cnoty, które są przedmurzem dla Twego wiernego Izraela! Natchnij go dobrą myślą i błogosław jego zamysłom. Wzmacniaj tron jego, Twoją prawicą niezwyciężoną, i dozwól mu rozgromić najeźdźców. Dopomóż mu, jak dopomogłeś Mojżeszowi pobić Amaleka, Gedeonowi zwyciężyć Madjana, a Dawidowi odnieść tryumf nad olbrzymim Goljatem! Miej w Twojej pieczy nasze wojsko, które idzie w bój śmiertelny w Imię Twoje, i spuść na nie Twoją siłę! Niech Twoja dłoń karząca rozgromi tych, którzy zapragnęli naszego zniszczenia! Niech tak się stanie z podłymi najeźdźcami, w obec Twoich wojsk wiernych, jak z tumanem kurzu, który wiatr roznosi po polu! Ześlij nam Twoich aniołów z mieczami ognistemi! Niech ich złe zamiary obrócą się przeciw nim samym i to w dzień biały! Dozwól aby sami wplątali się w sieć, z którejby nie mogli się więcej wydostać! Niech upadną w prochu przed Twoimi niewolnikami, którzy za wolą Twoją o Panie! podepczą ich nogami! Panie Ty jedynie możesz wybawić słabych i uciśnionych, boś Ty Bogiem, a człowiek nędzny nie może nic uczynić bez woli Twojej! Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Św. jaka była na początku, i zawsze, i na wieki wieków! Amen!“
Wrażliwa i wzruszona niesłychanie w tej chwili, Nataszka była przejęta do głębi tą modlitwą. Słuchała nabożnie i w ducha skupieniu ustępów, gdzie była mowa o zwycięstwach Mojżesza, Gedyona i Dawida, jak i o zniszczeniu Jerozolimy. Modliła się gorąco, z sercem skruszonem, choć właściwie nie umiała sobie zdać sprawy, o co Go błaga? Gdy szło o wzmocnienie w dobrych zamiarach, jej własnego serca i umysłu, o wzmocnienie w wierze, o przywrócenie nadziei na przyszłość i natchnienie jej miłością braterską dla bliźnich bez wyjątku, taką modlitwę wypowiadała z głębi duszy! Czyż mogła jednak błagać Boga, aby jej dopuścił deptać po nieprzyjaciołach, kiedy przed chwilą pragnęła mieć ich jak najwięcej, aby ich ukochać i modlić się za nich? Mogłaż z drugiej strony wątpić w skuteczność modlitwy i w prawdę tejże, skoro ją synod kazał czytać i słuchać na kolanach? Opanowała ją groza straszliwa, na myśl o karach i gromach spadających na grzeszników. Zaczęła się modlić na nowo, z najwyższem przejęciem, aby uprosić przebaczenie, tak dla nich, jak i dla siebie samej. Zdawało się jej, że Bóg wysłucha tę prośbę, obdarzając ją w przyszłości szczęściem i spokojem.





XVIII.

Od dnia owego, kiedy Piotr wyszedł z domu Marji Dmytrówny, upojony spojrzeniem łzawem Nataszki, tak pełnem wdzięczności dla niego i w którym podziwiał następnie kometę, rozkładającą szeroko na niebie swój warkocz promienisty, od dnia tego otworzył się przed nim nowy horyzont. Przestał badać i zastanawiać się nad zagadnieniem tak go dawniej udręczającem: o nicości i głupocie ludzkiej. Straszliwe i ponure zagadki, które co chwila pojawiały się w jego umyśle, znikły jakby pod dotknięciem rószczki czarodziejskiej, przed jej zachwycającym obrazem. Czy rozmawiał z kim, słuchając paplaniny najmniej zajmującej, czy opowiadano mu o jakimś czynie najpodlejszem, o czemś najpotworniejszem, nie trwożył się tem tak jak dawniej. Nie pytał więcej po co ludzie tak się troszczą i niepokoją o to „jutro“, skoro po życiu tak krótkiem miało nastąpić coś nieznanego i nieokreślonego. Wyobrażał sobie , taką jaką widział w owej chwili błogosławionej, a wszelkie wątpliwości ulatywały bezpowrotnie z jego duszy. Wspomnienie o Nataszce podnosiło go moralnie, unosząc w sfery nadziemskie, czyste, idealne... Tam nie było winnych, nie istniała zbrodnia. Tam panowała wyłącznie piękność i miłość, dwa jedyne motory i cele istnienia, tu, na tym łez padole. Choć był zmuszony patrzeć na najstraszniejsze nędze moralne ludzkości, powtarzał w duchu:
— Cóż mnie to w końcu obchodzi, że ten i ów złodziej prosty, rabujący państwo i cara, zamiast kary, zostaje obsypywany dostojeństwami, skoro Ona uśmiechnęła się do mnie wczoraj tak słodko, skoro prosiła mnie usilnie, żebym wrócił do nich dziś, skoro kocham nad życie, a nikt nigdy nie dowie się o tem!
Bywał wszędzie, jak i dawniej, jadł i pił zapamiętale, prowadząc życie zupełnie bezczynne. Gdy jednak wieści z teatru wojny, stawały się z dniem każdym niepokojące, a Nataszka odzyskała była najzupełniej zdrowie i siły, co było dotychczas pokrywką jego odwidzin codziennych, zaczął Piotr odczuwać na nowo, dawny rozstrój gorączkowy. Przeczuwał, że coś się zmieni w trybie dotychczasowym życia jego, że nastąpi jakaś nieunikniona katastrofa. Badał zatem niecierpliwie wszelkie oznaki poprzedzające niejako ową katastrofę. Jeden z braci masonów udzielił mu przepowiedni tyczącej się Napoleona, a wyjętej z Apokalipsy. Jest tam powiedziano:
„Tu jest mądrość. Kto ma rozum niech zrachuje liczbę Bestji. Albowiem liczba jest człowieka: a liczba jego sześćset sześćdziesiąt i sześć“.
Dalej zaś:
„I dane Jej są usta mówiące wielkie rzeczy i bluźnierstwa, i dano jej moc czynić czterdzieści i dwa miesiące“.
Podług klucza, danego mu przez owego masona, te dwa słowa: Cesarz Napoleon, wynosiły liczbę 666, według rachunku hebraicznego, następnie czterdzieści i dwa miesiące, miały odnosić się do czterdziestu dwóch lat życia Napoleona, rok zatem 1812 powinien był według tej przepowiedni położyć kres jego podbojom i skruszyć jego potęgę. Ta przepowiednia tak silnie podziałała na wrażliwy umysł Piotra, że zaczął szukać czegoś podobnego w swoim narodzie, aby przeciwstawić owej przepowiedni. Żadna jednak kombinacja nie udawała mu się ani z carem Aleksandrem, ani z nazwiskami wybitnych wodzów w armji rosyjskiej. Strzeliło mu w końcu do głowy, napisać Moskal Bestużew, opuszczając imię Piotr i tytuł. Teraz liczyło to równo liter czternaście, tak samo jak Cesarz Napoleon, można było zatem, na tej samej podstawie, wyciągnąć z tych dwóch wyrazów liczbę 666.
Dla czego i jakim cudem, miał on być przyczepiony do wypadku tak wielkiej doniosłości, zapowiedzianego jeszcze w Apokalipsie?... Mimo że tego wcale nie pojmował, nie wątpił w to ani chwili! Miłość płomienna, którą uczuł dla Nataszki, Antychryst, kometa, najazd Rosji przez Napoleona, liczba 666 odkryta w jego tytule i imieniu, jak i w Moskal Bestużew, całość ta pełna zjawisk i faktów dziwnie skomplikowanych, obudziła w nim na nowo szereg wątpliwości niepokojących i udręczających najokropniej. W miarę jak ta praca jego umysłu dojrzewała, musiała wyrwać Piotra gwałtownie, z dzisiejszego trybu życia bezczynnego i bezmyślnego, który ciężył mu, niby kula przykuta do nogi galernika, musiała doprowadzić go do spełnienia jakiegoś czynu bohaterskiego i do osiągnienia wielkiego szczęścia!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ponieważ był obiecał przynieść Rostowom manifest, zanim zostanie wydrukowany, Piotr udał się nazajutrz w niedzielę do hrabiego Roztopczyna, aby poprosić go o jeden egzemplarz. Spotkał się w poczekalni oko w oko z kurjerem wysłanym prosto z pola walki. Był to jego dawny znajomy, jeden z najlepszych i niestrudzonych tancerzy na wszystkich balach w Moskwie.
— Mógłbyś mi hrabio kochany oddać wielką przysługę — rzekł kurjer. — Mam pełną torbę listów prywatnych, pomóż mi w rozdaniu tychże.
Piotr jak zwykle, przystał na to z całą uprzejmością. Między innemi znalazł i list Mikołaja Rostowa, adresowany do rodziców. Roztopczyn wręczył mu w chwilę później manifest cara, rozkaz dzienny do armji i swoje własne rozporządzenia, jako gubernatora w Moskwie. Przechodząc wzrokiem spis zabitych i rannych, znalazł Piotr nazwisko Rostowa, obdarzonego krzyżem św. Jerzego za chrabrost okazaną w potyczce pod Ostrową. O kilka wierszy niżej była nominacja Andrzeja Bołkońskiego na pułkownika strzelców. Ponieważ pragnął udzielić jak najrychiej swoim przyjaciołom wiadomość o czynie bohaterskim, dokonanym przez ich syna, posłał im natychmiast list Mikołaja z owym spisem, gdzie było wymienione i nazwisko Bołkońskiego. Później miał im sam zanieść manifest i rozporządzenie drukowane Roztopczyna.
Wszystko przyczyniało się wielce, do podniecania gorączkowego i denerwowania Piotra w stopniu najwyższym. Rozmowa z Roztopczynem, ponurym i mocno zafrasowanym, opowiadanie „od niechcenia“, o niepowodzeniach wojsk rosyjskich, owego porucznika, wysłanego do Moskwy kurjerem, pewna broszurka bezimienna, która wpadła mu była w ręce przypadkiem, a gdzie zapowiadano ni mniej ni więcej, tylko wkroczenie Francuzów do obu stolic rosyjskich, nareszcie przyjazd cara do Moskwy zaraz nazajutrz.
Gdyby Piotr nie był zapisał się na członka masonerji, głoszącej zasady ekstra pokojowe, byłby prawdopodobnie wstąpił do wojska natychmiast, mimo swojej tuszy olbrzymiej, której zaczynał się żenować po trochę. I to go zresztą wstrzymywało, że Moskal Bestużew, zgadzał się na jotę z owemi wyrazami cesarz Napoleon i z przepowiednią odwieczną w Apokalipsie. Skoro był więc przeznaczony do pokonania owej Bestji, powinien był czekać w spokoju, co wyniknie z tego wszystkiego.





XIX.

Było od dawna przyjętym zwyczajem u Rostowów, że w każdą niedzielę zbierało się u nich na objad kółko „najserdeczniejszych“. Ma się rozumieć, że Piotr stał na ich czele, jako najlepszy przyjaciel całego domu. Poszedł dnia tego wcześniej, aby zastać ich samych i pogadać otwarcie o tem i owem.
Coraz otylszy, szedł po schodach z pewną trudnością, sapiąc jak foka i coś mrucząc pod nosem sam do siebie. Stangret nie spytał go nawet, czy ma zaczekać, wiedział bowiem doskonale, że jego pan nie wychodzi nigdy od Rostowów, aż późno w nocy. Lokaje odebrali mu szybko laskę, kapelusz i zarzutkę. Zwykł był to wszystko zostawiać w przedpokoju, nawyknąwszy do tego w klubie.
Zobaczył a raczej usłyszał najpierw Nataszkę; ćwiczyła się bowiem w śpiewie, stojąc na środku wielkiej sali. Wiedział, że od swojej choroby, nie próbowała śpiewać ani razu. Zdziwił go jej śpiew i ucieszył jednocześnie. Odchylił drzwi po cichu i zobaczył ją chodzącą tam i nazad, ćwicząc się przytem w solfegjach. Była tak samo ubrana, jak na mszy w kaplicy Rasumowskich. Gdy doszła do końca sali, znalazła się naraz oko w oko z twarzą czerwoną i szeroką jak miesiąc w pełni, Bestużewa. Zarumieniła się podchodząc szybko ku niemu.
— Próbuję śpiewać, jak słyszysz hrabio kochany. Jest to zawsze jakiemś zajęciem — dodała w rodzaju tłumaczenia i wymówki.
— I bardzo słusznie czynisz pani — Piotr odrzucił.
— Cieszę się bardzo, że cię widzę hrabio — mówiła dalej z niezwykłem ożywieniem. — Tak się czuję dziś szczęśliwą, niewypowiedzianie. Mikołka dostał krzyż św. Jerzego, a jam z tego taka dumna.
— Wiem o tem, bom sam państwu posłał spis, w którym był wymieniony i młody hrabia Rostow. Ale nie chcę pani przeszkadzać w jej ćwiczeniach... Pójdę zobaczyć tymczasem co hrabia szanowny porabia.
— Powiedz mi szczerze hrabio kochany — zatrzymała go Nataszka czerwieniąc się po wyżej czoła. — Czy źle czynię śpiewając? — Podniosła na niego oczy łzawe.
— Ależ przeciwnie... dla czegożby to miało być czemś niedobrem?... Chwała Bogu, żeś znowu śpiewać zaczęła... ale dla czego mnie pani pytasz o to?
— Alboż ja wiem dla czego? — wzruszyła ramionami mówiąc coraz szybciej. — Byłabym jednak niepocieszoną, robiąc cokolwiek takiego, coby się tobie hrabio niepodobało. Ufam ci bez granic. Ani się domyślasz, jak mi jest drogocennem twoje dobre o mnie mniemanie i czem byłeś dla mnie. Widziałam — mówiła dalej, nie zwracając uwagi na Piotra pomięszanie, jak on rumieni się z kolei — widziałam jego nazwisko w spisie wymienione. Bołkoński zatem — wymówiła to nazwisko głosem przyciszonym, jakby się obawiała, aby jej nie zabrakło siły do skończenia tej rozmowy — jest znowu w kraju i w czynnej służbie, co?... Czy sądzisz hrabio, że przebaczy mi kiedykolwiek? Czy też będzie mi wiecznie złorzeczył, wiecznie nienawidził? Powiedz mi hrabio...
— Sądzę, że niema nic do przebaczenia. — Piotr wykrzyknął gorąco. — Gdybym ja był na jego miejscu... — I znowu zawisły mu na ustach te same słowa najczulszej miłości i politowania, ale Nataszka nie dała mu dokończyć.
— Oh! ty hrabio, to wcale co innego — zawołała z zapałem. — Nie znam jak świat szeroki człowieka lepszego i szlachetniejszego. Tak, tak! nie mogę nikogo porównać z tobą! Gdybyś ty mnie wówczas nie był pocieszał... a i teraz jeszcze... nie wiem coby się było ze mną stało!...
Łzy jej z ócz wytrysły, które ukryła czemprędzej po za nut zeszytem. Odwróciła się szybko, solfiując dalej głosem drżącym i kierując się ku ścianie przeciwległej.
W tej chwili nadbiegł Pawełek. Był to teraz piękny, smukły chłopak jak topola, z cerą świeżą, z ustami pełnemi, i jak wiśnia czerwonemi. Przypominał bardzo Nataszkę, gdy była takim jak on podlotkiem piętnastoletnim. Przygotowywał się do wstępnego egzaminu, aby wejść do uniwersytetu. Cichaczem atoli i jak dotąd w najgłębszej tajemnicy przed rodzicami, był postanowił razem z kilku kolegami, wstąpić do huzarów, po prostu, zamiast ślęczeć na ławkach uniwersyteckich nad książkami. Ujął Piotra pod ramię, aby z nim pomowić otwarcie o tym wielkim zamiarze. Błagał go, żeby dowiedział się dokładnie, czy przyjmują w ogóle do służby czynnej i do tego w czasie wojny, chłopców piętnastoletnich.
Piotr słuchał dzieciaka z takiem roztargnieniem, że Pawełek musiał go aż za rękaw pociągnąć, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
— A więc mów hrabio szanowny, jak stoi moja sprawa? Wiesz przecie że całą nadzieję pokładam w tobie jedynie.
— Aha!... chcesz zostać huzarem, czy tak?... No, no, jeszcze dziś o tem pomówię.
— Dzień dobry ci, mój drogi — wołał z daleka ojciec Rostow nadchodząc ze swego pokoju. — Przynosisz manifest? Moja kochana hrabinka, słyszała dziś rano, podczas mszy w kaplicy Rasumowskich modlitwę synodu, którą znalazła bardzo piękną.
— Oto manifest i reszta papierów. Jutro car przyjeżdża do Moskwy. Zwołują nadzwyczajna zebranie szlachty. Obiegają głuche wieści o nowym poborze do wojska, dziesięciu ludzi na tysiąc. A teraz pozwól hrabio żebym ci powinszował tak wielkiego odznaczenia, które syna twego spotkało.
— Tak, tak, Bogu dzięki za Jego łaskę! A z armją co słychać?
— Nasi cofają się ciągle, są już po za Smoleńskiem. — Piotr odrzucił.
— Boże miłosierny!... Dajże mi raz manifest mój drogi!...
— Ah! zapomniałem na wieki!... — Piotr zaczął go szukać po kieszeniach, ale nadaremnie, całując w dodatku rękę hrabiny, która nadeszła była w tej chwili. Spozierał również ku drzwiom z niepokojem, spodziewając się pojawienia w nich Nataszki. — Nie wiem rzeczywiście co zrobiłem z tym całym plikiem papierów... musiałem chyba w domu zostawić. Lecę po nie.
— Ależ w takim razie spóźnisz się na objad hrabio kochany — wtrąciła pani Rostow.
Nadeszła Nataszka. Wyraz jej twarzy był słodki, w oczach promieniało głębokie wzruszenie. I tłusta facjata Piotra zajaśniała na jej widok iście nadziemską radością. Na szczęście Sonia, posiadająca między innemi cennemi przymiotami i dar szukania, przyniosła z tryumfem papiery, znalazłszy takowe w Piotra kapeluszu, w przedpokoju.
— Przeczytamy to wszystko po obiedzie — uśmiechnął się Rostow ojciec z zadowoleniem, obiecując sobie wiele przyjemności z owego odczytu.
Pito szampana na cześć nowego kawalera orderu św. Jerzego, a Szynszyn bawił całe towarzystwo najświeższemi ploteczkami i skandalikami z bruku miejskiego. O chorobie starej jak świat księżnej X. o nagłem zniknięciu z Moskwy doktora Metivier’a, o złapaniu jakiegoś biednego Niemca, którego lud o mało nie rozszarpał, biorąc za szpiega francuzkiego, a hrabia Roztopczyn przekonawszy się o jego narodowości kazał natychmiast uwolnić.
— Tak, tak, teraz zły wiatr wieje dla Francuzów, zamykają wszystkich — zaśmiał się ojciec Rostow — życzyłbym szczerze, mojej drogiej hrabince, nie mówić tak wiele po francuzku. To teraz całkiem nie w modzie.
— A czy wiecie — dorzucił Szynszyn — że nauczyciel francuz u księcia Galiczyna uczy się na gwałt po rosyjsku? Utrzymuje, że teraz bardzo niebezpiecznie mówić po francuzku na ulicy!
— A co tam słychać z milicją, kochany hrabio? Pewnie i ty wsiądziesz na koń, gdy rezerwę powołają, nieprawdaż? — Zainterpelował Piotra stary Rostow. Ten tak był zadumany, że z razu nie zrozumiał, o czem mowa.
— Ah! na wojnę?... Wszakże jam nie stworzony na żołnierza, z moją tuszą straszliwą... zresztą, takie to wszystko dziwne, takie dziwne, że gubię się zupełnie w tym labiryncie! Moje zapatrywania i skłonności są wręcz przeciwne wojnom, a więc i wojskowości... ale zważywszy dzisiejszy stan rzeczy, nie można za nic zaręczyć!
Po skończonym obiedzie, ojciec Rostow, rozparty wygodnie w fotelu, poprosił Sonię tonem uroczystym, która miała reputację wyśmienitej lektorki, aby przeczytała im carski manifest. Zaczęła więc swoim cieniutkim, lecz nie mniej nader dźwięcznym głosikiem:
„Do naszej pierwszej stolicy Moskwy!“
„Wróg przekroczył granice naszej świętej Rosji, i chce spustoszyć ogniem i mieczem, nasz kraj ukochany. Jest go moc niezliczona“...
Sonia czytała do końca z namaszczeniem, a stary Rostow słuchał tak samo, z oczami pobożnie spuszczonemi, wzdychając ciężko przy niektórych ustępach.
Nataszka przypatrywała się ciekawie podczas czytania po koleji, to ojcu, to Piotrowi. Ten czując jej wzrok na sobie, bał się zwrócić w tę stronę, aby nie zdradzić się spojrzeniem. Hrabinie nie podobały się ustępy nadto patetyczne w manifeście, co objawiała niechętnem potrząsaniem głową. Ona bowiem widziała w tem wszystkiem tę jedną ciemną stronę: niebezpieczeństwo, na które syn jej najdroższy jeszcze bardzo długo prawdopodobnie będzie wystawiony! Szynszyn słuchał jak zwykle z miną drwiącą. Gotował się najwidoczniej odpowiedzieć jednym ze swoich zjadliwych dowcipów na czytanie Soni, na uwagi, które zapewne zechce robić ojciec Rostow, a nawet i na sam manifest. Czyż było co świętego dla tego człowieka?
Po odczytaniu ustępów tyczących się groźnego niebezpieczeństwa, w jakiem Rosja znajduje się obecnie, tudzież o nadziejach, jakie car pokłada w Moskwie, a szczególniej w swojej szlachcie nieustraszonej, Sonia głosem drżącym od wzruszenia, czując że ją wszyscy słuchają z wytężoną uwagą, doszła nareszcie do ostatnich wyrazów:
„Zjawimy się niebawem, w pośród naszego ludu wiernego, tu, w Moskwie, naszej starodawnej stolicy, i wszędzie, w całem naszem państwie, gdzie tylko zajdzie tego potrzeba, aby radzić wspólnie i stanąć na czele naszych dzielnych zastępów, tak tych, które już dziś wstrzymują w pochodzie najeźdźców, jak i tamtych, którzy ćwiczą się dopiero, aby w danym razie uderzyć śmiało na wroga! Niechaj nieszczęście, którem spodziewał się nasz kraj obarczyć spadnie na niego samego, i oby Europa uwolniona od jarzma strasznego ciemięzcy, wielbiła i błogosławiła Rosją po wsze czasy!
— Ślicznie! doskonale! Skiń tylko najjaśniejszy panie, a poświęcimy wszystko bez wahania! bez żalu! — wykrzyknął ojciec Rostow ocierając oczy łez pełne i wciągając powietrze, jak ktoś wąchający flakonik z solą trzeźwiącą.
Nataszka zerwała się, i jednym susem gwałtownym, znalazła się przy ojcu. Rzuciła mu się na szyję ściskając z takim zapałem, że Szynszyn nie śmiał zacząć żarcikować i przedrwiwać ton trochę napuszysty manifestu.
— Tatku najdroższy, jesteś aniołem! — zawołała rozpłomieniona, spozierając na Piotra z odcieniem bezwiednej, mimowolnej zalotności.
— Brawo! — To mi się nazywa prawdziwa patrjotka! — wtrącił Szynszyn.
— Wcale nie, to tylko poczucie obowiązku — odrzuciła niecierpliwie Nataszka. — Wujaszek boś nawykł drwić i wyśmiewać wszystko na świecie, ale to jest przedmiot nadto poważny, aby z niego śmieć żartować.
— Z tego żarty stroić? — oburzył się ojciec Rostow. — No! no! niechby pisnął bodaj jedno słówko, a miałby nas wszystkich przeciw sobie!... My przecie nie Niemcy, którzy gotowi drwić i z rzeczy najświętszych!
— Czyście państwo zauważali — Piotr przemówił — ów ustęp gdzie jest mowa o naradzaniu się wspólnem?...
Pawełek, na którego nikt nie patrzał w tej chwili, zbliżył się również do ojca:
— Skoro tak się wszystko układa — zaczął głosem urywanym, to stłumionym nadmiarem wzruszenia, i pomieszania, to szorstkim i piskliwym, jak gdy zapieje młody kogucik — muszę zapowiedzieć tatkowi i mamie... jak wam się zresztą będzie podobało, ale... trzeba koniecznie, żebyście mi pozwolili wstąpić do wojska, bo ja nie mogę... ja nie mogę inaczej... nie mogę, ot! i wszystko!...
Hrabina wzniosła w górę wzrok przerażony, załamała ręce i zwróciła się do męża, z najwyższem niezadowoleniem:
— Czego to się zachciewa temu dzieciakowi! — bąknęła z przekąsem.
Hrabia ostygł natychmiast w zapale, jakby go kto oblał wiadrem zimnej wody:
— Ho! ho! ho! — pogroził mu żartobliwie. — Istne szaleństwo! To mi dopiero żołnierz, z mlekiem pod nosem! na prawdę!... najprzód trzeba się uczyć i zostać mężczyzną!...
— To nie żadne szaleństwo — Pawełek energicznie zaprotestował — Fedjo Oboleński, młodszy odemnie o cały kwartał, a wstąpił przedwczoraj do wojska... Co do nauki... i tak nie byłbym wstanie uczyć się teraz, kiedy... — poczerwieniał powyżej uszu i dokończył z uniesieniem — kiedy... ojczyzna nasza w niebezpieczeństwie!...
— No! no! tylkoż nie pleć głupstw!
— A czyż tatko sam nie powiedział przed chwilą, żeś gotów wszystko dla niej poświęcić?
— Cicho bądź młokosie i basta! — hrabia poruszył się niespokojnie, patrząc z pod oka na żonę, jakby ją wzywał na ratunek.
— Powtarzam raz jeszcze ojcu, a i Piotr Cyryłowicz potwierdzi...
— Mówię ci że to głupstwa, nic więcej! Takiemu dzieciakowi zachciewa się żołnierki! Czy widział kto coś podobnego?... Szaleństwa! szaleństwa po prostu!... — i hrabia wstał zabierając ze sobą manifest, aby go raz jeszcze odczytać i przejąć się nim należycie, przed drzemką poobiednią w swoim gabinecie. Hrabina drżąca i blada śmiertelnie, nie mogła głosu wydobyć z piersi ściśniętej kurczowo.
— Hrabio kochany — ojciec Rostow wziął Piotra pod ramię z serdeczną poufałością — chodź ze mną do gabinetu. Wypalimy fajeczkę, pogawędzimy, utniemy sobie drzemkę i wrócimy niebawem do naszych pań.
Piotr zmieszany i niepewny, czuł na sobie palący wzrok Nataszki. Od dawna nie widział jej tak ożywionej i rozpłomienionej, jak w tej chwili.
— Dzięki stokrotne... Myślę jednak, że... że wrócę do siebie...
— Jakto? Tak wcześnie? Liczyliśmy na pewno, że zostaniesz z nami jak zwykle przez cały wieczór. Taki teraz z ciebie gość rzadki, kochany Piotrusiu!... A ta moja dzieweczka? — dodał Rostow dobrodusznie. — Ożywia się jedynie w twojej obecności.
— Tak... ale zapomniałem... zapomniałem na wieki... że mam w domu zajęcie pilne... zwłoki nie cierpiące — Piotr bąkał coraz bardziej pomieszany.
— Skoro tak, więc do zobaczenia jak najprędzej! — uścisnął go ojciec Rostow najserdeczniej i wyszedł z salonu.
— Dlaczego porzucasz nas hrabio? Dlaczego zdajesz się być czemś mocno zafrasowany? — spytała z kolei Nataszka patrząc mu prosto w oczy.
— Bo kocham cię! — chciałby był jej odpowiedzieć, ale milczał zażenowany i oczy spuścił.
— Dlaczego?... powiedz mi hrabio dlaczego?... błagam cię o to! — trzepała dalej Nataszka, aż nagle i ona zamilkła, zmieszana i strwożona, skrzyżowawszy wzrok z jego oczami rozpłomienionemi.
Piotr przymknął natychmiast powieki, próbował uśmiechnąć się, ale w tym bladym uśmiechu malował się ból serce rozrywający. Wziął ją za rękę, przycisnął do ust drgających i wyszedł nie przemówiwszy więcej ani słowa do nikogo. Postanowił nieodwołalnie, że więcej noga jego nie postanie u Rostowów!





XX.

Pawełek zawiedziony w nadziei, wyśmiany po prostu przez ojca, zamknął się w swoim pokoju i płakał łzami rzewnemi. Nikt atoli przy herbacie wieczornej nie zdawał się zwracać na to uwagi, że ma powieki czerwone i podpuchnięte.
Car przybył nazajutrz. Kilkoro ze służby Rostowów, prosiło o pozwolenie pójść popatrzeć na wjazd cara do miasta. Pawełek ubierał się tego dnia z rana niezwykle długo i starannie... Robił co mógł aby ułożyć włosy i podciągnąć kołnierzyk na wzór mężczyzn dojrzałych! Stojąc przed dużem zwierciadłem stroił dziwne miny. Wznosił w górę ramiona, marszczył brwi groźnie i wywijał pięściami zaciśnionemi. Nareszcie zadowolony sam ze siebie, wymknął się z pałacu niepostrzeżenie, bocznemi schodami, ani pisnąwszy przed nikim, z jakim nosi się zamiarem?
Oto co był postanowił: Musiał odpytać koniecznie cara. Pomówi z jednym z szambelanów. (Wyobrażał sobie, że car musi ich mieć zawsze bodaj z tuzin przy swojej osobie.) Wytłumaczy mu, że jest młodszym synem hrabiego Rostowa, że pomimo lat piętnastu, pała żądzą służenia ojczyźnie, dodając jeszcze mnóstwo pięknych i wzniosłych frazesów. Te ma się rozumieć, wywrą tak silne wrażenie na szambelana, że go natychmiast przedstawi carowi.
Chociaż liczył bardzo wiele, aby zapewnić powodzenie swojemu zamiarowi, na urok, którym tchnęła jego iście dziecięca twarzyczka, i na miłą niespodziankę którą wywoła swojem pojawieniem się i płomiennym zapałem, radby był jednak nadać sobie pozór dorosłego młodzieńca. Im dalej się posuwał, tem więcej zajmywał go tłum różnorodny, spieszący pod mury Kremlinu, a tem mniej myślał o zachowaniu powagi w postawie, jak przystało na dorosłego mężczyznę.
Musiał i on użyć z całej siły łokci, aby nie dać się zanadto potrącać. Gdy znalazł się wreszcie obok bramy św. Trójcy, tłum nie domyślający się wcale, w jak wzniosłym i patryotycznym celu wybrał się dziś w drogę, tak go przyparł do muru, że rad nie rad musiał się zatrzymać. Tymczasem cały szereg pojazdów wjeżdżał po pod murowane sklepienie. Obok Pawełka stała jakaś gruba, czerwona kumoszka, lokaj wygalonowany i stary żołnierz o kuli; zaczynał się niecierpliwić, i spróbował postąpić naprzód, nie czekając aż przejadą wszystkie powozy. Aby sobie drogę utorować, pchnął silnie ową tęgą chłopkę, stojącą najbliżej niego.
— Ejże! a toż co znowu mój paniczu?! — nabrała go z góry rozsierdzona baba — Widzicie go! Nikt się nie rusza, a ten szmermel będzie się pchał naprzód!
— Jeżeli trzeba walić ludzi pięściami, żeby sobie zrobić miejsce, to na taki koncept i ktoś więcej potrafi się zdobyć! — mruknął lokaj uderzając tak silnie w kark Pawełka, że zatoczywszy się upadł jak długi o dwa kroki dalej, w kąt, z którego wydobywały się wonie natury więcej niż podejrzanej.
Biedny dzieciak otarł na prędce twarz zlaną potem, podniósł zmięty i przepocony kołnierzyk, o ile się dało, i pytał się w duchu z trwogą śmiertelną, czy tak sponiewierany i zbłocony, będzie mógł dostać się do cara? Było czystem niepodobieństwem, w obec jego słabych sił, wydobyć się z tej pułapki, i poprawić cokolwiek ubiór na sobie. Mógłby był udać się o pomoc do pewnego jenerała, dobrego znajomego rodziców, którego powóz otarł się prawie o niego. Jenerał nie zwrócił sam uwagi na malca biednego, a Pawełkowi zdawało się, że byłoby poniżej jego męzkiej godności, wzywać kogokolwiek na ratunek. Tak więc pozostał w tłumie zrezygnowany i poddając się smutnemu losowi!
Nakoniec tłum ruszył się unosząc z sobą i Pawełka. Tak dostał się na duży plac, zapełniony ciekawymi. Wszędzie było pełno głów, w oknach, na balkonach, nawet na dachach i na kominach domów w około placu. Tu dostawszy się, usłyszał głos dzwonów i ów gwar podobny do brzęczenia roju szerszeni, tłumu w jednem ciasnem miejscu stłoczonego.
Naraz wszystkie głowy odkryto, a tłum rzucił się naprzód. Pawełek przez pół zgnieciony, ogłuszony wrzaskami niesłychanemi i grzmiącemi „hurra!“ wspinał się nadaremnie na same końce palców, aby dopatrzeć czegokolwiek i zdać sobie sprawę z tego pchania się naprzód.
Widział w koło twarze wzruszone i rozgorączkowane. Obok niego jakaś przekupka płakała łzami rzewnemi:
— O nasz ojczulku najmilszy! nasz cherubinie! — wrzeszczała kułakiem ocierając nos i oczy. Tłum wstrzymany na chwilę popłynął dalej.
Pawełek popychany gwałtownie, tracił prawie przytomność, nie wiedząc właściwie co się z nim dzieje. Z zębami zaciśniętemi, zawracając wściekle oczami, i rozdając kułaki na prawo i lewo, krzyczał „hurra“ z całej piersi, i zdawał się gotów wymordować wszystkich w koło, którzy również nie żałowali mu szturchańców.
— A więc car nadjechał! — pomyślał. — Czyż mógłbym powiedzieć mu ustnie czego pragnę? Byłaby to nadto wielka śmiałość z mojej strony! — Pomimo tego torował sobie drogę dalej, i wreszcie zobaczył w dość znacznem oddaleniu wolne miejsce, na wywyższeniu przykryte suknem czerwonem. Tłum policjanci popchnęli w tył. Car wychodził z pałacu, udając się do cerkwi Wniebowzięcia. W tej chwili tak straszliwie pchnięto w bok Pawełka, że padł na wznak omdlały. Gdy odzyskał przytomność, zobaczył się w objęciu jakiegoś zakrystjanina z głową prawie zupełnie łysą. Jednem ramieniem podtrzymywał omdlałego, a drugiem starał się go zasłonić przed nową napaścią tłumu:
— Zdeptano jakiegoś paniczyka! — wołał głosem błagającym. — Uważajcież przecie ludzie!... może już i nic z niego nie będzie!
Gdy car zniknął w przedsionku cerkwi, tłum zaczął się zwolna rozchodzić. Poczciwy opiekun Pawełka, mógł go teraz dowlec aż do wielkiej armaty nazwanej Carem, gdzie znowu o mało go nie uduszono, tak wszyscy spieszyli tłumnie na jego ratunek. Jeden rozpinał na nim ubranie, drudzy podnosili go na wysoki piedestał, na którym działo olbrzymie było ustawione. Jeszcze inni wrzeszczeli mu nad uchem z nadmiaru litości, nie przestając złorzeczyć tym, którzy go doprowadzili do tak okropnego stanu. Odzyskał prędko zmysły, i twarz trupio blada, nabrała znowu życia i okrasiła się rumieńcem. Ta przelotna nieprzyjemność, sprawiła to przynajmniej, że dostał się teraz na miejsce doskonałe, z którego mógł wszystko i wszystkich widzieć jak najlepiej. Z tamtąd miał nadzieję dopatrzeć cara samego. Obecnie wcale nie myślał o swojej petycji. Pragnął jedynie ujrzeć „go!...“ Wtedy dopiero nazwałby się zupełnie szczęśliwym!
W czasie mszy solennej tłum zrzadł. Śpiewano po mszy Te Deum, z okazji przyjazdu cara i zawarcia pokoju z Turcją. Zaczęli snuć się pomiędzy ludem przekupnie z „kwasem“, z piernikami, makagigami, które Pawełek lubił namiętnie. Tu i owdzie potworzyły się grupy większe i mniejsze. Jakaś przekupka rozpaczała nad swoją chustką bagdacką, poszarpaną w kawałki, która ją tyle i tyle kosztowała. Inna znowu cieszyła się, że będzie popyt teraz na materje jedwabne. Zakrystjan, wybawca Pawełka, sprzeczał się z jakimś profanem w rzeczach tyczących się cerkwi, o tych, którzy pomagali dziś i asystowali archirejowi. Dwóch młodzików żartowało i przekamarzało się z jakiemiś ładnemi i zalotnemi dziewczętami, gryząc przytem orzechy. Kiedy indziej, wszystkie te rozmowy, szczególniej zaczepki dziewcząt i dowcipy młodzików, byłyby mocno zainteresowały Pawełka. Teraz był głuchy na to wszystko. Siedząc na dziale jak na koniu, był zajęty jedynie uwielbieniem dla swego monarchy. Zapał namiętny, który nastąpił po przebytej trwodze i bolu fizycznym, dodawał pewnej uroczystej powagi tej chwili niezapomnianej przez resztę życia!
Zabrzmiały nagle salwy armatnie wzdłuż bulwarów. Tłum popłynął tam natychmiast, aby zbadać gdzie i po co strzelają. I Pawełek chciał tam lecieć. Wstrzymał go jednak od tego poczciwy ów opiekun. Jeszcze grały armaty, kiedy świta dworska zaczęła się sypać z cerkwi z najwyższym pospiechem, znowu głowy obnażono. Tłum gapiący się, powrócił natychmiast na dawne stanowisko. Czterech wojskowych, w galowych mundurach, z wstęgami na piersiach, i mnóstwem orderów zjawili się wreszcie na progu cerkwi.
— Hurra! hurra! — wrzasnął tłum nie żałując głosu.
— Gdzie on? gdzie on? — pytał Pawełek głosem stłumionym od nadmiaru wzruszenia. Nikt mu jednak nie odpowiedział, tak każdy z osobna był zajęty i zapatrzony. Wybrał więc z pomiędzy owej czwórki jaśniejącej z dala niby firmament zasiany gwiazdami, jednego, którego zaledwie mógł dojrzeć, tak mu łzy wzrok ćmiły i na niego zlewając cały ogrom swojego szału młodocianego, wyrzucił z pełnych piersi potężne hurra! poprzysięgając w duszy najsolenniej, że bądź co bądź musi zostać żołnierzem.
Znowu tłum się poruszył w ślad za carem, a gdy ten wszedł do pałacu, zaczął jaki taki zmykać do domu. Było już bardzo późno. Chociaż Pawełek od śniadania nie miał nic w ustach, a pot ściekał mu z czoła grubemi kroplami, nawet mu przez myśl nie przyszło wracać do domu. Stanął na przeciw pałacu gapiąc się jak i drudzy. Czekał co się dalej stanie, nie wiedząc właściwie czem to ma być. Zazdrościł nie tylko wysokim dygnitarzom, którzy przybywali w galowych strojach i powozach na objad dworski, ale nawet służbie uwijającej się po dziedzińcu i po pod okna na oścież pootwierane, gdy już dano do stołu. Podczas uczty Wałujew spojrzawszy na plac przed pałacem, zauważył że lud pragnąłby jeszcze oglądać oblicze najjaśniejszego pana.
Po skończonym obiedzie, car trzymając w ręce kawałek niedojedzonego biszkopta, wyszedł na balkon. Lud zaczął wrzeszczeć na nowo z pełnej piersi.
— Ojczulku nasz najmilszy! Cherubinie najcudniejszy! hurra! — Kobiety, chłopstwo okoliczne, nawet mieszczanie wszyscy zaczęli ryczeć w płaczu serdecznym, z nadmiaru radości w czem Pawełek nie omieszkał im zawtórować. Ów kawałek biszkopta wysunął się z ręki cara i przez żelazne pręty balkonu spadł na ziemię u stóp jakiegoś stangreta. Stangret rzucił się gwałtownie z kozła wysokiego, na złamanie karku, byle dostać biszkopt. Kilku z najbliżej stojących otoczyli szczęśliwego nabywcę, chcąc wytargować u niego za drogie pieniądze bodaj okruszkę! Car gdy to zobaczył, kazał sobie podać cały półmiszek biszkoptów i rozrzucił je pomiędzy lud. Pawełkowi oczy krwią nabiegły i mimo strachu, żeby go po raz drugi nie zbito i nie podeptano, skoczył dziko jak tygrys na upatrzoną ofiarę, aby dostać przedmiot drogocenny, który przed chwilą spoczywał w dłoni cara. Dla czego tak czynił? Sam nie wiedział, ale czuł że tak być musi. Przewrócił jakąś staruszkę, która miała właśnie pochwycić jeden kawałek i mimo jej krzyków i jęków rozpaczliwych, potrafił ją uprzedzić, a trzymając zdobycz w dłoni, wrzasnął hurra z całej siły, niestety! głosem najokropniej zachrypniętym.
Car usunął się w głąb pałacu, a tłum rozszedł się wreszcie do domów.
— Widzisz, dobrze zrobiliśmy czekając do końca — powtarzali z tryumfem ci, którym los poszczęścił obdarzając kawałkiem biszkopta.
Jakkolwiek należał i on do wybrańców losu, żal było wracać Pawełkowi, gdy pomyślał, że cała rozkosz dnia dzisiejszego już minęła. Wolał też pójść prosto do swego koleżki, młodego Oboleńskiego, który jak wiemy wybierał się do armji. Ztamtąd musiał nareszcie wrócić do domu rodzicielskiego. Skoro próg tegoż przestąpił, oświadczył rodzicom najsolenniej, że ucieknie im, tak jak stoi a musi zostać żołnierzem! Stary ojciec ustąpił jak zwykle. Zanim mu jednak udzielił ostatecznie pozwolenia, poszedł zaraz nazajutrz dowiedzieć się od ludzi zdolnych wydać sąd o tem, gdzieby oddać dzieciaka i do jakiego pułku, aby nie narażać go na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.





XXI.

Dnia 15 lipca, w trzy dni po owym obiedzie carskim, przez nas opisanym, stało mnóstwo powozów przed pałacem Słobodzkim.
W salach było pełniusieńko. W jednej zebrała się szlachta, w drugiej najbogatsze i najznakomitsze mieszczaństwo. W około stołu, nad którym wisiał portret cara, siedziały matadory, na wysokich krzesłach gotyckich. Reszta przechadzała się po sali radząc o tem i owem.
Stanowe mundury na szlachcie, były zupełnie podobne jeden do drugiego, mimo że pochodziły z różnych epok, sięgając nawet czasów Piotra Wielkiego. Dziwnie wyglądali wszyscy, istnie jakby na jakiej maskaradzie. Piotr nie mógł rozpoznać niektórych, choć ich spotykał w klubie codziennie.
I Piotr zaledwie wciągnął na siebie mundur o wiele za ciasny, uwzględniwszy, że tył coraz bardziej. Chodził po sali niesłychanie poruszony. Zwołanie jednocześnie szlachty z mieszczaństwem, obudziło w nim wszystkie dawniejsze mrzonki i pragnienia liberalne, któremi natchnął go był niegdyś podczas pobytu w Paryżu „Kontrakt Socjalny“ Francuzkiej Rewolucji. Mimo że wywietrzały mu były cokolwiek z pamięci owe zasady, tkwiły nie mniej głęboko zakorzenione w jego duszy. Ustęp w carskim manifeście: — „że monarcha pragnie naradzać się z swoim ludem“ — umocnił w nim to niezachwiane przekonanie. Był najpewniejszy, że reforma przez niego niecierpliwie wyglądana i oczekiwana, teraz musi nastąpić. Słuchał też z uwagą wytężoną, rozmów prowadzonych w koło niego. Nie mógł jednak odpytać w nich ani cieniu własnych myśli.
Odczytanie manifestu przyjęto z zapałem w obu salach i znowu rozdzielono się na mniejsze grupy, zabawiając się rozmową. Piotr usłyszał między innemi, w miejscu zarezerwowanem dla marszałków szlachty, blisko drzwi, któremi miał wejść monarcha, jak się naradzali nad balem. Utrzymywali jednogłośnie, że szlachta musi wystąpić z całą wspaniałością, aby uczcić przyjazd cara do Moskwy i rozweselić go cokolwiek po trudach obozowych i tem podobnie... skoro jednak ktokolwiek bąknął coś o wojnie i o głównym celu zgromadzenia, rozmowa przycichała, stając się dziwnie zagmatwaną i niejasną, a większość zamykała się nawet w przezornem i ostrożnem milczeniu.
Trochę głośniej od innych i dość śmiało rozprawiał jakiś wyższy oficer od marynarki.
— Co nas to obchodzi — wymachiwał rękami energicznie, mówiąc głosem dźwięcznym wprawdzie, ale donośnym i nawykłym do ostrej komendy — co nam do tego, że mieszkańcy Smoleńska, zaproponowali carowi formowanie oddziałów milicji? Jeżeli szlachta moskiewska uzna to za niezbędne, potrafi jeszcze w inny sposób dowieść monarsze swojej ofiarności. Czyżeśmy to już zapomnieli, jak się popisywała milicja w roku 1807?... Korzystali z niej jedynie złodzieje, podpalacze i łupieżcy!
Niektórym wydała się ta mowa zbyt śmiałą, rozchodzili się też zwolna, wzruszając tylko nieznacznie ramionami. Piotr przeciwnie, odkrył w tym sposobie wyrażania się pewien odcień wolnodumstwa, daleki jeszcze co prawda, od jego zasad liberalnych, ale który mu się nie mniej dość podobał. Słuchał go również z uśmiechem pobłażliwym ojciec Rostow, wciśnięty w mundur z epoki carowej Katarzyny, i kiedy niekiedy z lekka głową przytakiwał.
— Czy taka milicja, powiedzcie panowie sami, oddała kiedy jakie usługi krajowi? — mówca zapalał się coraz bardziej. — Żadnych! wierzcie mojemu doświadczeniu. Zniszczyły nasze wsie, i oto co wynikło z tego jedynie! O wiele pewniejszą i skuteczniejszą jest branka do wojska. Inaczej wróci do was ni pies, ni kot, ni chłop, ni żołnierz!... szerząc tylko w około siebie najgorszą rozpustę!... Szlachta nie waży chroń Boże! i nie oszczędza życia własnego. Pójdziemy jak jeden mąż, jeżeli będzie potrzeba, i przyprowadzimy z sobą rekrutów. Skoro car powie słowo, skoro skinie, wszyscy zginiemy za niego! — zakończył mówca z ruchem energicznym.
Rostow wzruszony do głębi, trącił Piotra łokciem. Ten sam miał wielką ochotę przemówić, choć dotąd nie wiedział właściwie od czego ma zacząć, a na czem skończyć? Otwierał już usta, gdy wysunął się naprzód stary, poważny senator, z twarzą o wyrazie pełnym inteligencji. Przemówił tonem stanowczym i z pewnem rozdrażnieniem człowieka przyzwyczajonego do prowadzenia rozpraw, ale i do kierowania niemi samowładnie. Mówił wolno i dobitnie:
— Sądzę panowie — zaczął — że nas tu nie po to zwołano, abyśmy dysputowali nad środkiem najzbawienniejszym dla obrony państwa, pogwałconego w swoich granicach... Mamy jedynie godnie odpowiedzieć na manifest monarchy, którym nas raczył zaszczycić i zostawić władzy najwyższej ostateczne rozstrzygnienie tej kwestji, co będzie lepszem? Rekrutacja, czy też...
Piotr nie dał mu dokończyć. Znalazł szczęśliwie punkt wyjścia, w gniewie, którym zapałał, słysząc starca wyrażającego się nadto legalnie i niewolniczo, co do obowiązków ciężących na szlachcie. Przemówił z żywością gorączkową, nie obrachowując ściśle doniosłości swoich poglądów. W zacietrzewieniu mieszał do słów ruskich, całe frazesa francuzkie.
— Chciej mi przebaczyć Ekscellencjo — (przemówił tonem urzędowym do senatora, którego znał doskonale, sądził jednak, że tak będzie lepiej i stosowniej) — nie zgadzam się wprawdzie w zupełności z mówcą poprzednim, którego nie mam zaszczytu znać osobiście, zdaje mi się jednak, że nie po to jedynie zwołano tak szlachtę, jak i mieszczaństwo, aby wyrazili tak jedni, jak i drudzy, swoją życzliwość i zapał dla najjaśniejszego pana. Zwołano nas głównie w tym celu, aby według słów manifestu, naradzać się wspólnie nad środkami dla kraju najpożyteczniejszemi. Przypuszczam, że sam monarcha, byłby mocno niezadowolony, znajdując w nas tylko właścicieli chłopstwa, którzy są gotowi oddać poddanych razem z sobą... niby trzodę na rzeź. Nas przecie wezwano, abyśmy radzili, w jaki sposób możnaby najskuteczniej dopomódz ojczyźnie zagrożonej.
Kilku świadków tej mowy ulotniło się natychmiast. Przestraszała ich zbytnia śmiałość wyrażeń i uśmiech pogardliwy, którym senator odpowiedział jedynie na gwałtowny wylew uczuć ze strony Piotra. Rostow przytakiwał i tu głową; było to bowiem jego chwalebnym zwyczajem, podzielać zawsze zdanie tego, który mówił na ostatku.
— Zanim roztrząśniemy tę kwestją należycie — Piotr mówił dalej — powinniśmy poprosić monarchę z należnem uszanowaniem, aby raczył nas obznajomić dokładnie, ile tysięcy liczy nasza armja, w jakim stanie zdrowotnym znajdują się nasi żołnierze, i w ogóle...
Nie dopuszczono go do skończenia mowy. Ze wszystkich stron napadnięto nań z największą gwałtownością. Między napastnikami, odznaczał się namiętną zjadliwością, niejaki Stefan Stefanowicz Andraszkin, codzienny Piotra partener w klubie do gry w bostona. Przy stoliku zielonym był to najmilszy, najspokojniejszy towarzysz. Dziś atoli, czy to w skutek munduru na grzbiecie, czy że rozdrażniła go rzeczywiście mowa Piotra, nie mówił, ale krzyczał prawie, gniewem uniesiony.
— Muszę zwrócić najprzód na to uwagę panów, że nie przysłuża nam prawo prosić monarchę o coś podobnego. A choćby nawet szlachta mogła sobie rościć do tego pretensje, car nie mógłby odpowiedzieć na takie niewczesne pytanie, pochód bowiem naszej armji stosuje się do ruchów nieprzyjaciela, a ilość żołnierzy, tu i owdzie rozłożonych, do wymogów obrotów strategicznych...
— Nie pora teraz na czcze dyskusje; trzeba działać — zawołał ktoś drugi. Była to osobistość mocno podejrzana; nicpon, hulaka czystej krwi, którego niegdyś Piotr często spotykał, gdzie tylko szło o najgorszą rozpustę. I jego atoli mundur stanowy, przemienił najzupełniej...
— Wojna przeniosła się na terytorjum rosyjskie — perorował ów jegomość dalej z najwyższym patosem. — Wróg ciągnie aby zniszczyć nasz kraj, zbezcześcić groby naszych ojców, aby powlec w niewolę ohydną nasze żony i dzieci — tu mówca uderzył się w pierś z całej siły. — Powstaniemy wszyscy jak jeden mąż i pójdziemy bronić naszego cara, naszego ojca!... My prawowierni Moskale, nie oszczędzamy naszej krwi gdy idzie o obronę naszej świętej wiary, naszego monarchy i naszego kraju!... Jeżeliśmy dzieci rodzone, a nie pasierby, naszej ojczyzny ukochanej, odrzućmy precz czcze i niedorzeczne marzycielstwo... Pokażmy Europie, co znaczy Rosja i na co zdobyć się potrafi.
Mówcę oklaskiwano z zapałem, a Rostow był znowu pierwszym między tymi, którzy mu okazywali swoje zadowolenie.
Piotr radby był również zamanifestować czemkolwiek, że i on gotów jest do wszelkich ofiar, tylko wpierw jest niezbędnem poznać stan rzeczy, aby módz złemu zaradzić skutecznie. Nie dopuszczono go więcej do słowa. Przerywano mu co chwila, wrzeszcząc i rycząc nieludzkiemi głosami. Odwracano się nawet od niego ze wstrętem, jak od wroga najgorszego. Ogólne uniesienie i nadmiar wzruszenia, nie wypływały z mowy Piotra, już zapomnianej, tylko z potrzeby koniecznej tłumu, znaleść jakiś przedmiot pod ręką, widoczny i namacalny, aby na niego wylać miłość lub nienawiść, odczuwaną w tej chwili właśnie. Takim kozłem ofiarnym stał się Piotr nieszczęśliwy, dla całego zgromadzenia. Palnęli sobie jeszcze kilka mów, z których niektóre tchnęły dowcipem i były przyjęte z zapałem.
Redaktor pewnego pisma rosyjskiego, Glinka, zadecydował, że „Piekło, musi się piekłem odpierać“.
— Nie możemy — kończył — zadowolnić się jak dzieci, chowaniem głów pod pierzynę gdy gromy biją, albo uśmiechać się do nich bezmyślnie...
— Tak, tak! doskonale powiedział!... Nie uśmiechów, ale czynów potrzeba, gdy grzmi i błyska — powtarzano na wyścigi w grupach złożonych z młodszych członków w zebraniu. Starsi tymczasem dygnitarze, zasiedli poważnie około wielkiego stołu, okazując jedynie miną kwaśną i ospałą, że... im dokucza okropnie gorąco. Piotr cały wzburzony i zaniepokojony, czuł, że zabłądził na bezdroża. Mimo całego tartasu i hałasu, który wywołał swojem przemówieniem, nie miał zamiaru odstąpić od swoich przekonań. Radby był tylko wytłumaczyć się i usprawiedliwić w tej chwili, tak wielkiej doniosłości, że i on nie uchyla się od ofiar.
— Powiadam — krzyknął z całej siły — że łatwiejby nam było wszystko poświęcić, gdybyśmy wiedzieli dokładnie jakie są potrzeby i...
Znowu go zahukano i nikt na jego słowa nie zwrócił uwagi.
Jedynie jakiś staruszek zgrzybiały, pochylił się ku niemu z ciekawością, przykładając dłoń do ucha, aby lepiej słyszeć. Ale i ten zwrócił się wnet w inną stronę, pociągnięty żwawą dysputą i rozmaitemi wykrzyknikami i zdaniami krzyżującemi się w powietrzu.
— Tak, tak, Moskwa zostanie wydaną!... Moskwa nas zbawi... To Antychryst! Wróg rodzaju ludzkiego!... Żądam głosu panowie!... Ejże! uważajcież przecie!... Połamiecie mi żebra!... Nie duścież tak, przez miłosierdzie boże!..
Wrzeszczano i nawoływano ze wszystkich stron naraz.





XXII.

W tej chwili pojawił się na progu hrabia Roztopczyn w mundurze jeneralskim, przepasany szeroką wstęgą. Tłum cofnął się, aby go przepuścić. Cechą wybitną jego fizjognomji były oczy na wskroś przenikające, niby ostrze stali i broda szpiczasta, mocno na przód wysunięta.
— Najjaśniejszy pan przybędzie niebawem — przemówił. — Sądzę że w obecnem położeniu, szkoda tracić czasu na czczych i bezowocnych dyskusjach. Monarcha raczył razem zwołać nas szlachtę i mieszczan. Tam — wskazał ręką na salę obok — popłyną miljony, na jedno cara skinienie... Co do nas, powinniśmy utworzyć milicją i nie oszczędzać siebie w niczem... To najmniej co możemy dla kraju uczynić.
Matadory siedzące przy stole, naradzały się głosem przyciszonym. Potworzyły się na nowo grupy oddzielne, a w końcu każdy wystąpił z tym samym zdaniem.
— Przystaję — ktoś bąknął.
— Przystajemy wszyscy — powtarzali jeden za drugim starcy głosem trzęsącym. Ten cichy szelest, następujący bezpośrednio po tak hałaśliwej i burzliwej dyskusji, wyglądał dziwnie ponuro i melancholijnie, niby modlitwa za umarłych.
Wydelegowano sekretarza, który miał spisać następujące oświadczenie.
„Szlachta w Moskwie zgromadzona, idąc za przykładem szlachty smoleńskiej, ofiaruje dziesięciu ludzi na tysiąc, z zupełnym rynsztunkiem i umundurowaniem tychże“.
Starcy, jakby im spadł ciężar z serca, powstali nagle, odsuwając krzesła z hałasem. Jaki taki wyciągał nogi zesztywniałe, a wziąwszy pod ramię pierwszego z brzegu znajomego, przechadzał się zwolna po sali.
— Car, car! — krzyk się rozległ, a tłum cały rzucił się do drzwi głównych. Monarcha przeszedł wzdłuż wielkiej sali, między dwoma rzędami ciekawych, którzy przed nim głowy schylali z czcią i niepokojem jednocześnie. Piotr usłyszał słowa wymowne cara, malujące dobitnie niebezpieczeństwo, które państwu grozi i nadzieję, jaką monarcha pokłada w szlachcie. Uwiadomiono go natychmiast, o oświadczeniu spisanem przez całe zgromadzenie.
— Panowie — car odpowiedział głosem drżącym z nadmiaru wzruszenia — nie wątpiliśmy nigdy w poświęcenie wasze, ale taka ofiarność, przechodzi wszelkie nasze oczekiwania. Dziękujemy wam w imieniu naszej wspólnej ojczyzny... Działajmy połączonemi siłami, panowie, bo... niema ani chwili do stracenia.
Car zamilkł, a wszyscy otoczyli go, z wykrzyknikami najwyższej czci i zapału.
— Tak, tak... to, to, to!... Nic droższego i prawdziwszego nad słowa monarchy — powtarzał, płacząc rzewnie ojciec Rostow, który nic nie słyszał, ale wierzył niemniej, że car musiał pięknie przemówić.
Car przeszedł do drugiej sali. Zabawił tam z dziesięć minut. Piotr zobaczył go gdy z tamtąd wychodził. Miał pełno łez w oczach. Dowiedziano się później, że wybuchnął gorżkim płaczem, i nie był w stanie mowy dokończyć. Szło za carem dwóch kupców. Piotr znał jednego z nich, bogatego fabrykanta spirytusu. Drugim był naczelnik gminy, suchy jak szczypa, z włosem i brodą rudawą. Obaj łkali, powtarzając głosem urywanym:
— Nasze życie, nasz majątek, bierz wszystko najjaśniejszy panie!
Piotr żałując szczerze, że się wyrwał był niepotrzebnie z mową o odcieniu wolnomyślnym, zapowiedział, aby dać o tem zapomnieć, że ofiaruje tysiąc ludzi, jego własnym kosztem wyekwipowanych i żywionych.
Rostow opowiadał, płacząc, żonie o tem wszystkiem, i sam zapisał Pawełka do pułku huzarów.
Nazajutrz car z Moskwy wyjechał. Szlachta zrzuciła mundury, i znowu wszystko szło dawnym trybem. Schodzono się do klubu, i jaki taki, ciężko wzdychając, nakazał rządcy, aby wybrał ludzi zdolnych do służby wojskowej, i pomyślał o ich umundurowaniu. Dziwili się sami sobie, skąd im się wzięła na raz tak wielka ofiarność?!





XXIII.

Dla czego Napoleon wydał wojnę Rosji? Bo było w górze zapisane, że uda się do Drezna, że tam mu głowę zawrócą pochlebstwami, że przywdzieje mundur polski, że podziała na niego upajający poranek czerwcowy, że da się unieść gniewem w obecności Kurakina, a następnie w rozmowie z Bałakowem.
Aleksander czując się osobiście obrażonym nie chciał się układać. Barclay de Tolly przykładał wszelkich starań, aby dobrze armją komenderować, najprzód: że uważał to za swoją powinność, a następnie: że chciał zasłużyć u potomności na sławę wodza znakomitego. Rostow puścił się w pogoń za Francuzami, dla tego po prostu, że nie mógł oprzeć się chętce przejechania się galopem po równinie... I oto w jaki sposób działali, stosownie do ustroju osobistego, do ich nawyczek, pragnień i systemu nerwowego, ludzie, występujący i wysuwający się na pierwszy plan w tej wojnie wiekopomnej. Ich obawy, próżnostki, uciechy, poglądy krytyczne, wszystkie te uczucia, które im wydawały się jako wypływające z ich własnej woli, były tylko narzędziem nieświadomem dziejów świata, i pracowały mimowolnie, na ów rezultat niesłychanej doniosłości, z czego dziś dopiero możemy sobie zdać sprawę dokładną. Takim jest niezmiennie los wszystkich czynników wykonywujących, którzy im wyżej są postawieni w hierarchji społecznej, tem mniej działają według własnej woli.
Dziś, ludzie z roku 1812, od dawna zeszli z widowni. Ich osobiste interesa i poglądy, nie zostawiły śladu po sobie. Dla nas są jedynie widocznemi skutki tych, lub owych wypadków, z tej, lub owej epoki, zapisane w historji. My dziś zaczynamy pojmować, w jaki sposób posługiwała się Opatrzność, każdym z tych ludzi, którym zdawało się wówczas, że działają w widokach osobistych, a oni byli tylko narzędziem, do spełnienia dzieła kolosalnego i wiekopomnego, o czem ani oni nie mieli wówczas wyobrażenia, ani się również tego nie domyślali Aleksander i Napoleon.
Byłoby obecnie zupełnie zbytecznem, zastanawiać się i sprzeczać o powody i przyczyny, które sprowadziły straszliwą klęskę Francuzów. Z jednej strony najwidoczniej przyczynia się do tej klęski ich zapuszczanie się w głąb Rosji w porze nadto spóźnionej, i brak wszekich przygotowań do kampanji wśród zimy. Z drugiej zaś strony, cecha niezwykła tej wojny, którą jej nadają ciągłe pożary miast i miasteczek, jak też dzikie podżeganie ludu rosyjskiego do nienawiści względem najeźdźców. Armja złożona z 800,000 żołnierzy najbitniejszych i najlepiej wyćwiczonych na całej kuli ziemskiej, na których czele stał wódz dotąd niepokonany, mając przed sobą wojsko liczące zaledwie połowę ludzi na liczbę; prowadzonych przez jenerałów niedołężnych i niedoświadczonych, nie powinna była i nie mogła pójść w rozsypkę, tylko przez ten najfatalniejszy zbieg wypadków. To jednak co nas obecnie uderza, nie występywało tak jasno przed oczami współżyjących. Usiłowania zaś tak Rosjan, jak i Francuzów, zmierzały ku temu właśnie, aby ubezwładniać ciągle jedyną dla nich szansę ratunku.
W dziełach historycznych z roku 1812, pisarze francuzcy zadają sobie bardzo wiele trudu, aby dowieść, że Napoleon, zdawał sobie sprawę dokładną z niebezpieczeństwa które mu groziło, jeżeli prowadząc tę kampanją, będzie zapuszczał się coraz dalej i dalej w głąb kraju. Że usiłował stoczyć walną bitwę, a marszałkowie starali się go nakłonić do zatrzymania się na zimowe leże w Smoleńsku i tak dalej... i tem podobnie... Historycy rosyjscy ze swojej strony, kładną nacisk na plan z góry ułożony, od pierwszej chwili najazdu, aby na wzór Scytów, wciągnąć Napoleona w sam środek państwa. Na poparcie tego swojego twierdzenia, przytaczają mnóstwo przypuszczań i wniosków, wyciągniętych z ówczesnych wypadków. Owe jednak przypuszczania i wnioski należą do rzędu wieści niepewnych, nieokreślonych, niepopartych żadnym niezbitym dowodem, a zatem bez rzetelnej wartości. Na czemś tak kruchem, niepodobna budować historji. Historyk nie może wziąć za podstawę czegoś, nie dającego się udowodnić. A w tym wypadku jeden fakt zbija drugi, i jeden mniej prawdziwy od drugiego!
Cóż bo nas w tem wszystkiem najbardziej uderza? Armje rosyjskie rozstrzelone, starają się połączyć z sobą siłą, mocą, chociaż to połączenie nie przedstawia dla nich najmniejszej korzyści. Szczególniej gdybyśmy przypuścili, że myślano z góry, o wciągnieniu nieprzyjaciela w głąb kraju. Obóz nad Dryssą oszańcowany według systemu Pfuhl’a, w tym celu najwidoczniej, żeby się z tamtąd wcale nie ruszać. Widzimy następnie cara w pośród armji, nie po to chroń Boże! żeby urządzać rejteradę, ale przeciwnie w tym celu, aby swoją obecnością podniecać zapał w żołnierzach, i bronić do upadłego każdą piędź ziemi rosyjskiej od obcego najazdu. Czyż car nie robi srogich wyrzutów wodzowi naczelnemu, który cofa się wiecznie i zawsze? Można przypuścić, że car spodziewał się pożaru Moskwy, skoro nie chciał zrazu wierzyć, że nieprzyjaciel już Smoleńsk opanował? To też gniewa się najokropniej na wiadomość, że nie stoczono żadnej walnej bitwy, mimo połączenia się dwóch armji, że Smoleńsk zdobyty i obrócony w perzynę! Wojskowi i lud cały oburzają się tak samo na to ciągłe cofanie się przed Francuzami... Tymczasem dokonywują się fakta, nie przypadkiem i nie na mocy jakiegokolwiek planu, w którego istnienie nikt nie wierzy, tylko w skutek intryg, pragnień i usiłowań tych, którzy działają w swoim własnym interesie, lub po prostu na chybił trafił.
Cóż robią Rosjanie? Usiłują połączyć dwie armje rozstrzelone, zanim bitwę stoczą. Wskutek tego planu cofają się aż do Smoleńska, pociągając za sobą Francuzów. Ten obrót jednak nie przynosi w rezultacie korzyści oczekiwanych i spodziewanych. Dlaczego? Bo Barclay de Tolly jest niemcem niepopularnym i nielubionym, bo Bagration dowodzący drugą armią, nienawidząc Barclay’a, nie radby wcale znaleść się pod jego komendą, jako niższy w randze, i z tego powodu opóźnia, jak długo może, złączenie dwóch armji. Co do obecności cara: ta zamiast wzniecać zapał, podżega li niezgodę i niszczy jednolitość planu i czynności w armji, przez różnorodne wpływy i intrygi dworskiej Camarilli. Paulucci, ubiegający się na gwałt o tytuł jeneralski, zaczyna wywierać wpływ przeważny na cara. Odrzucają plan Pfuhla, a składają ogólny kierunek ruchów armji w ręce Barclay’a de Tolly. Jednocześnie atoli obostrzają jego władzę wykonawczą, z powodu że mu nie bardzo ufają. Dzięki tym wewnętrznym rozterkom, tym zazdrościom i współubieganiom; niepopularności i niedowierzaniu głównodowodzącemu, niepodobna stoczyć walnej bitwy. Gdy z tego powodu wzrasta ogólne niezadowolenie i nienawiść do niemców, dochodzi również do szału prawie, miłość dla ojczyzny, zagrożonej ze wszystkich stron. Budzi się we wszystkich warstwach społeczeństwa rosyjskiego poczucie obowiązku, doprowadzone do szczytu poświęcenia.
Car opuszcza wreszcie główną kwaterę, pod najlepszym pozorem, jaki można było znaleść na prędce, żeby swoją obecnością rozpłomieniać zapał ludu w obu stolicach. I rzeczywiście krótki pobyt cara w Moskwie przyczynia się wiele do przyszłego oporu rozpaczliwego całej ludności przeciw najeźdźcom.
Mimo że cara już niema w obozie, położenie wodza naczelnego staje się z dnia na dzień przykrzejszem i bardziej zawikłanem. Otacza go cały rój jenerałów, Bennigsen, i wielki książę na czele, aby śledzić bacznie każdą jego czynność i podniecać w danym razie jego słabnącą energję. Barclay de Tolly jednak, czując coraz bardziej ciężący na nim: — „wzrok cara“ — staje się coraz przezorniejszym i ostrożniejszym, unikając najstaranniej każdego starcia z nieprzyjacielem.
Ta ostrożność wydaje się naganną, prawie zbrodniczą carewiczowi, który daje nawet do zrozumienia półsłówkami, że to zakrawa po prostu na zdradę stanu, i żąda uderzenia na wroga natychmiastowego. Lubomirski, Branicki, Włodko i wielu innych, tak dokazują i hałasują w obozie, że Barclay wysyła ich do cara jednego po drugim, pod pretekstem oddania monarsze do rąk własnych nader ważnych dokumentów, a pozbywszy się polskiego, niespokojnego żywiołu, staje do walki z przyłbicą podniesioną z carewiczem i Bennigsenem.
Koniec końców, pomimo oporu Bagrationa, łączą się dwie armje rosyjskie pod Smoleńskiem.
Bagration zajeżdża w powozie przed dom zajmowany przez Barclay’a. Wódz naczelny, przywdziewa mundur galowy i przepasuje pierś wielką wstęgą orderu, na przyjęcie i złożenie raportu, starszemu od niego jenerałowi, co do lat służby. Bagration uniesiony patryotycznem zaparciem się samego siebie, poddaje się Barclayowi, co mu jednak nie przeszkadza być wiecznie i zawsze innego zdania, niż jenerał głównodowodzący. Pisuje on wprost do cara, według rozkazu monarchy, i oto co umieszcza w liście do Arakczejewa:
„Pomimo życzenia mojego monarchy i pana najmiłościwszego, nie mogę zostać dłużej z ministrem (tak zawsze nazywał Barclay’a.) Na miły Bóg! poślijcie mnie gdziekolwiek; dajcie mi jeden, jedyny pułk, ale wyświadczcie mi tę najwyższą łaskę, i wyprowadźcie mnie ztąd! W głównym sztabie roi się od niemców, którzy Rosjanom żyć nie dają po prostu! Panuje tu chaos nierozwikłany! Sądziłem, że służę carowi i ojczyźnie, aż tu się pokazuje jak na dłoni, że służę jedynie Barclay’owi! Wyznaję szczerze, że tego nie mogę się podjąć!“
Wintzingerode i jemu podobni, sieją dalej niezgodę i nieporozumienie pomiędzy jenerałami, czem nie dopuszczają do jednolitego działania. Przygotowują się nareszcie do zaatakowania Francuzów pod Smoleńskiem. Wysyłają na zwiady jednego z jenerałów, a ten osobisty nieprzyjaciel Barclay’a, zamiast oglądnąć i zbadać pozycję Francuzów, przepędza dzień cały u pewnego pułkownika, swojego dobrego znajomego, a wróciwszy krytykuje i gani cały plan bitwy, choć na nic i na nikogo nawet okiem nie rzucił.
Gdy w ten sposób intrygują i dysputują w obozie rosyjskim, nad miejscem, na którem ma się bitwę rozpocząć, starając się dopatrzeć stanowiska Francuzów, ci spadają niespodziewanie na dywizją Newerowskiego i podchodzą pod same mury Smoleńska.
Ustaje zatem wszelkie wahanie. Aby uratować komunikację między dwiema armjami, i nie być wziętym we dwa ognie, Rosjanie radzi nie radzi, muszą przyjąć bitwę. Rozpoczyna się walka zacięta: tysiące ludzi padają z obu stron, i Smoleńsk dostaje się w ręce najeźdźców, wbrew woli wyraźnej cara, i wbrew żądań i pragnień ludu. Miasto podpalają właśni jego mieszkańcy, których gubernator oszukał najhaniebniej. Doprowadzeni do ruiny, do nędzy straszliwej, myśląc wyłącznie o swojej osobistej niedoli, ci nieszczęśliwi ciągną ku Moskwie, aby świecić przykładem swoim ziomkom i podniecać w nich dziką nienawiść do Francuzów. Rosjanie tymczasem cofają się coraz dalej, a Napoleon ze swojej strony, posuwa się w głąb kraju jako tryumfator, ani przeczuwając jakie tam czyha na niego niebezpieczeństwo... I oto w jaki sposób rozstrzyga się, wbrew wszelkim oczekiwaniom, jego zguba, a ocalenie Rosji!...





XXIV.

Nazajutrz po odjeździe Andrzeja, stary książę Bołkoński, kazał córkę przywołać:
— Sądzę, żeś powinna być zupełnie zadowoloną — przemówił z przekąsem zjadliwym. — Poróżniłaś mnie z Andrzejem, czegoś jedynie pragnęła. Co do mnie, jestem smutny i zgnębiony, czuję się starym, bezsilnym, opuszczonym... tegoś właśnie chciała... Precz!... — Zatrzasnął drzwi za nią, i nie widział jej cały tydzień. Zachorował bowiem i przez ten cały czas nie opuszczał swego pokoju.
Księżniczka Marja zauważyła z najwyższem zdziwieniem, że Bourrienne nie była teraz wcale wzywana. Starzec nie przyjmował usług — od nikogo, prócz od jednego kamerdynera Tykona.
Po tygodniu wyzdrowiał, i zaczął żyć dawnym trybem. Zajmywał się z całą gorliwością stawianiem nowych budynków i upiększaniem ogrodu. Stosunek atoli nadto poufały, między księciem a Francuzką, ustał odtąd najzupełniej. Zawsze szorstki i bez miłosierdzia w obec córki zdawał się chcieć przemówić:
— Spotwarzałaś mnie przed Andrzejem, poróżniłaś z nim z powodu tej Francuzki, a teraz widzisz, że nie potrzebuję nikogo, ani ciebie, ani jej.
Księżniczka spędzała większą część dnia z małym Mikołkiem. Była przytomną lekcjom, udzielanym mu przez Desalle’a, i sama uczyła go niektórych przedmiotów. Resztę czasu poświęcała czytaniu, rozmawiała ze starą „nianią“ i pielgrzymami, którzy zakradali się do niej jak i dawniej bocznemi schodkami.
Rozmyślała o wojnie, jak to zwykłe czynić kobiety. Lękała się o brata, ubolewała nad dzikością ludzi, którzy gorsi od wilków mordują się nawzajem, nie przykładając jednak do tej wojny większej wagi, niż do tych, które już były minęły. Desalle, śledzący bacznie obroty i marsze obu armji, dzielił się z nią kiedy niekiedy swojemi uwagami i tłumaczył, jak on się zapatruje na te sprawy niesłychanej według niego doniosłości. Pielgrzymi z drugiej strony, opowiadali jej rzeczy niestworzone, po swojemu, o Antychryście, uosobistnionym w cesarzu Napoleonie. Piękna Julka, obecnie księżna Trubeckoj, pisywała do niej listy tchnące wygórowanym patryotyzmem.
„Piszę do ciebie, moja droga po rosyjsku, znienawidziłam bowiem Francuzów, jak nie mniej ich język. Nie znoszę obecnie tej mowy. Siedzimy dotąd w Moskwie, gdzie wszyscy są rozentuzjazmowani do stopnia najwyższego, naszym carem ubóstwionym“.
„Mój biedny mężulek, znosi głód i wszelkie braki, w nędznych norach, gdzie niema nikogo prócz brudnych pejsatych żydków. Wiadomości, których mi udziela kiedy niekiedy, podniecają coraz więcej mój zapał“.
„Słyszałaś zapewne o czynie bohaterskim Rajewskiego?... Co to była za wzniosła chwila dla otaczających, gdy wykrzyknął, przyciskając do łona swoich dwóch synów. — „Zginiemy razem, ale nie ustąpimy!“... — I rzeczywiście, choć nieprzyjaciel był dwa razy liczniejszy, nasze wojsko dotrzymało placu. Spędzamy czas jak możemy... à la guerre, comme à la guerre![1] Księżne: Alina i Zofia przychodzą do mnie codziennie. Rozmawiamy smutno i poważnie, biedne wdówki słomiane! i skubiemy całe stosy szarpi. O, jakże mi ciebie brakuje, moja najlepsza, najdroższa przyjaciółko!“ i t. dalej.
Jeżeli księżniczka Marja nie zdawała sobie sprawy dokładnej, z niesłychanej ważności obecnych wypadków, wina co do tego ciężyła jedynie na jej ojcu. Nigdy o wojnie nie wspomniał. Zdawać się mogło, sądząc z pozorów, że nie wie o niczem. Drwił w najlepsze z Desalle’a, przy każdym obiedzie, wypytywał się żartobliwie, co tam znowu nowego przeczuwa? Ten zaś ton ojca, tak pewny i spokojny, wlewał otuchę i w serce Marji. Pokładała w ojcu ufność zupełną i wierzyła ślepo jego słowom.
Czynny i pełen energji, w lipcu wyrysował nowy plan, mającego się założyć ogrodu, i wmurował własną ręką pierwszy kamień na obszerny dom, za ogrodem dla służby dworskiej. Jeden atoli symptom niepokoił wielce księżniczkę Marję. Ojciec przestał prawie spać. Kazał co nocy przenosić gdzie indziej swoje składane łóżko polowe, i ustawiać to w salonie, to w sali jadalnej, to wreszcie w galerji obrazów. I tak bywało, że siadał w wielkiem karle w salonie i drzemał przy monotonnym głosie chłopca kredensowego Fedja, który zastępywał teraz w czytaniu pannę Bourrienne.
Pierwszego sierpnia dostał list drugi od syna. W pierwszym zaraz, błagał go Andrzej usilnie o przebaczenie, i o puszczenie w niepamięć słów niebacznych, które mu się wyrwały niepotrzebnie. Starzec odpowiedział mu krótko, ale w tonie dość czułym i pojednawczym. W drugim liście, syn opisywał mu szczegółowo zajęcie Witebska przez Francuzów, i dalsze wypadki wojny obecnej. Podawał mu nawet plan dokładny, prawdopodobnych ruchów i marszów obu armji. Kończył zaś, zaklinając ojca na wszystko w świecie, żeby usunął się jak najrychlej z teatru wojny, która zbliżała się wielkiemi krokami do Łysych-Gór i przeniósł się do Moskwy.
Desalles, któremu doniesiono z boku o zajęciu Witebska przez Francuzów, nie omieszkał podzielić się tą wiadomością ze wszystkimi podczas objadu. Wtedy dopiero starzec przypomniał sobie o liście syna.
— Pisał do mnie książę Andrzej — bąknął od niechcenia. — Czytałaś list? — zwrócił się do córki.
— Nie, mój ojcze — odpowiedziała strwożona. Jakże mogła czytać list, o którym teraz dopiero dowiadywała się że istnieje.
— Coś mi tam i o wojnie donosi — uśmiechnął się drwiąco i pogardliwie, jak zawsze czynił, skoro ten przedmiot naruszano.
— List musi być niesłychanie zajmujący — wtrącił Desalles. — Któż mógłby wiedzieć lepiej o wszystkiem?...
— Ależ naturalnie! — wykrzyknęła panna Bourrienne.
— Trzeba go przynieść z mego pokoju. Jest na małym stoliczku, pod przyciskiem marmurowym.
Francuzka zerwała się chcąc okazać wielką usłużność.
— Nie, nie! — starzec zmarszczył brwi groźnie. — Pójdź ty Michale Iwanowiczu!... — Budowniczy usłuchał rozkazu, zaledwie jednak wyszedł z sali, a już starzec zerwał się od stołu i rzucił serwetę niecierpliwie:
— Bałwanisko, nigdy niczego znaleść nie może! — Gotów mi jeszcze wszystko poprzewracać do góry nogami! — mruknął gniewnie i wyszedł w tropy za posłanym. Marja, Francuzka i Mikołcio, spojrzeli jedno na drugiego znacząco, ale w głębokiem milczeniu. Za chwilę wrócił książę, a za nim budowniczy. Przynosili list razem z planem strategicznym narysowanym dokładnie przez Andrzeja. Starzec położył to wszystko koło swego talerza, i do końca objadu, ani wspomniał o papierach przyniesionych.
Gdy przeszli do salonu, dał list córce, aby go w głos odczytała. Ta skończywszy czytanie, spojrzała wyraziście na ojca. Starzec wpatrzony bezmyślnie w plan nowej jakiejś budowli zdawał się nie słyszeć ani słowa.
— Co jaśnie oświecony książę sądzi o tem wszystkiem? — Desalles spytał nieśmiało.
— Ja? ja? — starzec szorstko odrzucił, nie odrywając oczu od planu.
— Można przypuszczać że teatr wojny przybliży się do nas niebawem — Desalles mówił dalej głosem przyciszonym.
— Ha! ha! ha! teatr wojny? Dobry sobie! — starzec parsknął śmiechem. — Powiedziałem i powtarzam: Teatrem wojny pozostaną prowincje polskie. Nieprzyjaciel nie może posunąć się za Niemen!
Desalles spojrzał na starca osłupiały: Mówić o Niemnie, gdy najeźdźca już Dniepr przekroczył! Tylko księżniczka Marja, zapominając najzupełniej o jeografji, wierzyła w słowa ojca jakby w Ewangielją!
— Gdy na wiosnę zaczną śniegi topnieć, wszystkich pochłoną sławne bagna w Polsce! — bredził starzec dalej — Bennigsen powinienby był od dawna wkroczyć do Prus, wtedy byłoby wszystko raźniej poszło. — Starcowi na pół zdziecinnałemu, przypominała się widocznie kampanja z roku 1807.
— Ależ jaśnie oświecony książę raczy wybaczyć — Desalles mruknął jeszcze bardziej onieśmielony. — W tym liście jest mowa o zajęciu Witebska przez...
— W liście? — starzec nie dał mu skończyć. — Ah! tak, tak!... coś sobie przypominam... — twarz mu nagle spochmurniała. — Prawda! pisze... że Francuzów gdzieś pobito... nad jakąś rzeką... nie pamiętam dokładnie nad którą!
Desalles spuścił oczy:
— O tem książę Andrzej nic nie pisze — szepnął.
— Nie pisze?... Przecie sobie tego z palca nie wyssałem! — rzucił się starzec niecierpliwie.
Po tych słowach zapanowało głuche milczenie.
— No i cóż Michale Iwanowiczu? — zainterpelował nagle budowniczego. — Wytłumacz że mi jak myślisz tym razem złemu zaradzić?
Budowniczy nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć. Zaczął szeroko i długo o planie rozmawiać. Książę słuchał go przez chwilę, nareszcie zerwał się i wyszedł, rzuciwszy na córkę i Desallesa wzrokiem gniewnym.
Księżniczka Marja wyczytała w twarzy Desalles’a zdziwienie niesłychane. Nie śmiała jednak ani go spytać wprost o przyczynę, ani pokusić się sama o rozwiązanie zagadki. Ów sławny list leżał zapomniany na gierydonie. Budowniczy wrócił po niego w ciągu wieczora. Oddała mu list Marja, pytając, mimo że była bardzo zażenowaną tem pytaniem, co robi obecnie jej ojciec?
— Rzuca się i gniewa jak zwykle! — odpowiedział budowniczy, z uśmiechem lekko ironicznym, choć z głową kornie schyloną. Marja śmiertelnie pobladła. — Bardzo go zajmuje nowy projekt budowli... czytał trochę, a teraz przewraca wszystko do góry nogami w biurku... chce prawdopodobnie napisać testament...
Budowniczy nie omylił się w swojem przypuszczeniu. Przekładanie i porządkowanie papierów, które miały ujrzeć światło dzienne dopiero po jego śmierci, było teraz najmilszem zajęciem i rozrywką starego księcia.
— Wspominałeś pan przed tem, że ojciec wyprawia Alpatycza w drogę? — bąknęła Marja od niechcenia.
— Tak jest... Alpatycz już zebrany zupełnie... Wyjeżdża do Smoleńska, skoro otrzyma od jaśnie oświecono księcia ostateczne rozkazy.





XXV.

Budowniczy wróciwszy z listem do księcia gabinetu, zastał starca w tem samem miejscu gdzie go był zostawił, przed otwartą szufladą, z okularami na nosie, z umbrą zieloną nad oczami i ze sporym zeszytem w ręce. Przybrał pozę cokolwiek teatralną i czytał półgłosem, tonem napuszonym — Moje Uwagi. — Tak był zatytułowany rodzaj pamiętników, które miano posłać carowi po jego śmierci. Na wspomnienie chwil, kiedy je pisać zaczynał, oczy starca zaszły łzami. Wyrwał list syna budowniczemu, wsunął do kieszeni, zeszyt włożył również na miejsce przynależne i kazał przywołać Alpatycza. Zaczął mu teraz wydawać rozmaite rozkazy i pouczać dokładnie co ma czynić.
— Naprzód — przebiegł wzrokiem spis sprawunków — kupisz mi ośm ryz papieru listowego... rozumiesz? — papieru jak ten tu, z brzegami wyzłacanemi, następnie trzy laski laku czerwonego w najlepszym gatunku i pokostu... List mój oddasz do rąk własnych gubernatora, prosząc o odpowiedź — mówił dalej chodząc szybko po pokoju. Przypolecał mu również, aby nie zapomniał kupić zawias, rygli i zamków do nowego domu, a w zwyż tego wszystkiego duży pulares, w którymby mógł książę złożyć zeszyt Z uwagami i swój testament.
Rozmowa trwała już ze dwie godziny, gdy starzec usiadł nagle, przymknął powieki i zadrzemał. Gdy Alpatycz skrzypnął z lekka drzwiami, chcąc odejść, książę otworzył oczy.
— No, idź, idź!... każę cię przywołać, gdybym sobie coś przypomniał.
Starzec wrócił do swego biurka, rzucił nań okiem, poskładał starannie resztę papierów i usiadł przy stole, aby napisać list do gubernatora miasta Smoleńska. Gdy skończył i list zapieczętował, było już bardzo późno. Był strudzony i sen go morzył. Czuł jednocześnie, że zasnąć nie potrafi i że skoro się położy opadną go rojem myśli najsmutniejsze. Zawołał Tykona, aby obejść z nim wszystkie pokoje i wybrać miejsce, gdzie mają ustawić łóżko na tę noc. Mierzył najstaranniej każdy kąt, ale żaden mu jakoś nie przypadł do gustu. Łóżko w ogóle wstręt w nim prawie budziło. Lękał się go, jak dziecko kominiarza, zapewne dla strasznych snów, które go dręczyły, że zrywał się na równe nogi, zlany potem śmiertelnym i więcej do dnia białego nie mógł oka zmrużyć. Nareszcie po długim namyśle, wybrał kąt w salonie, pod ścianą, pomiędzy oknem a fortepianem, gdzie jeszcze nigdy nie spał. Tykon dostał rozkaz ustawić tam łóżko, co też wykonał natychmiast z pomocą jednego z lokai.
— Nie tak, nie tak! — krzyknął książę, pociągając łóżko ku sobie. — Nareszcie, spocznę cokolwiek! — Westchnął ciężko, podczas gdy go rozbierał jego wierny stary sługa. Zaledwie zdjął z niego wierzchni kaftan i spodnie, padł na łóżko, nie czekając na włożenie nocnej koszuli i zdawał się przypatrywać ciekawie swoim nogom żółtym i chudym jak piszczele. Wahał się i dumał nad wysiłkiem ostatecznym, na który musiał się zdobyć, aby je podnieść i na łóżku wyciągnąć.
— Boże wielki! jakież one ciężkie! — mruczał gniewnie. — Czemu mary piekielne, które mi zasnąć nie dozwalacie, czemu mnie raz nie dobijecie? Czemu nie skrócicie moich mąk straszliwych! — Udało mu się nareszcie ułożyć nogi na łóżku, jęcząc i stękając. Zaledwie położył się, a łóżko zaczęło się z nim kołysać, to w prawo, to w lewo, to w przód, to w tył i podnosić się razem z nim. Mogło się zdawać, że przedmiot nieruchomy, nabiera życia i drga konwulsyjnie. Tak było prawie co nocy. Starzec otworzył oczy na nowo.
— Ani chwili spokoju! ani chwili wypoczynku z temi marami przeklętemi! — uderzył pięścią w nocny stoliczek, jakby te słowa stosował do kogoś niewidzialnego. — Czyż nie zapomniałem o czemś ważnem, o czem miałem myśleć w nocy z całem spokojem? Zawiasy, zamki? Nie, te poleciłem, ażeby je w mieście kupiono... Cóż to byłem zostawił w salonie... w chwili kiedy księżniczka Marja i ten głupiec Desalles pletli niestworzone banialuki?... Nie włożyłem też czego do kieszeni?... Nie pamiętam!... Nie mogę sobie niczego przypomnieć!... Tykon! o czemże to rozmawiali przy objedzie?
— O jaśnie oświeconym księciu Andrzeju.
— Cicho, cicho!... Aha! już wiem... list od mego syna. Czytała go w głos księżniczka Marja, Desalles coś plótł o Witebsku... teraz ja go sobie odczytam w spokoju.
Kazał list podać i przysunąć do łóżka gierydon, na którym stała szklanka z limoniadą i nocny lichtarz. Założył okulary, odczytując list z uwagą wytężoną. Wśród ciszy nocnej, przy mdłem światełku, przyćmionem z góry umbrą zieloną, zrozumiał po raz pierwszy, na krótką chwilę, całą doniosłość wiadomości, udzielonych mu przez syna.
— Francuzi są już zatem w Witebsku?... Za dni cztery mogą dojść do Smoleńska... może już go nawet zdobyli?... Hej! Tykonie, Tykonie! — krzyknął gromko zrywając się na równe nogi. Tykon przyskoczył, zbudzony ze słodkiej drzemki w rogu przeciwległym na kobiercu. — Nic, nic — mruknął starzec niechętnie. — Coś mi się przyśniło — wsunął list pod lichtarz i przymknął oczy... Zobaczył brzegi Dunaju, jego fale majestatycznie w słońcu połyskujące, wysoką trzcinę nad brzegiem rosnącą... Obóz rosyjski oświetlony przepysznie blaskami słonecznemi. Siebie zaś samego na dzielnym, czystej krwi Arabczyku... był wtedy młodym, pięknym, ognistym, jak jego rumak... świeżo zamianowany jenerałem przez Katarzynę. Stanął mu w oczach i rywal znienawidzony Potemkin... słyszał prawie słowa gwałtowne, które w przystępie szalonej zazdrości z nim zamienił. Zobaczył i tę kobietę, o cerze smagłej, dość już wtedy otyłą, a mimo tego wywierającą taki dziwny urok... rozpłomieniającą go do szału... niestałą jak toń morska i jak ona zdradliwą!... Co on wtedy zniósł, wycierpiał!... jak dzika rozpacz nim miotała, widząc się zastąpionym we wszystkiem... przez Potemkina! Uśmiecha się jednak teraz i do niego, słodko... czarująco... przemawia łaskawie, naraz widzi ją na wysokim katafalku, z twarzą obrzękłą, żółtą jak wosk, otoczoną światłem jarzącem. Wielką carowę Katarzynę!
— Ah! gdybym tak mógł raz jeszcze wrócić się do owej epoki, lub gdyby „Oni!“ przestali mnie dręczyć i zostawili w spokoju! — szepnął starzec przez sen.





XXVI.

Podczas konferencji księcia z rządcą, Desalles udał się do księżniczki Marji. Przedstawiał jej z uszanowaniem, ale nie mniej dobitnie, odwołując się do listu Andrzeja, jak wielkie niebezpieczeństwo grozi im w Łysych Górach, oddalonych zaledwie o sześćdziesiąt wiorst od Smoleńska, a tylko trzy wiorsty od głównego gościńca wiodącego do Moskwy. Skoro więc zdrowie jej ojca, nie pozwala mu zarządzić wszystkiego odpowiednio, postąpiłaby nader rozumnie i przezornie, posyłając ze swojej strony, przez Alpatycza list do gubernatora Smoleńska, z proźbą usilną, ażeby jej doniósł jak rzeczy stoją, bez ogródek i czy nie narażają życia po prostu, zostając dalej w Łysych Górach? Desalles list napisał, Marja go podpisała i wręczyła sama Alpatyczowi, z rozkazem żeby wracał jak najspieszniej.
Alpatycz obarczony sprawunkami i rozmaitemi poleceniami, był nareszcie gotów do drogi. Pożegnany uroczyście przez cały dwór, wsiadł do obszernej kibitki, ze skórzanym daszkiem i fartuchem, a zaprzężoną tęgą trójką dereszów.
Dzwonki przy zaprzęgu, poowijano starannie papierem, aby się chroń Boże! nie odezwały. Stary książę nie mógł znieść podobnego dzwonienia na swojem terytorjum. Alpatycz przeciwnie, lubił namiętnie ich dźwięki i postanowił sobie święcie, uwolnić je z obsłon, skoro wyjedzie za granicę książęcych posiadłości. Jego otoczenie, złożone z pisarza, kucharki, dwóch starych bab od drobiu i dzieciaka ubranego po kozacku, pomagało mu wsiadać.
Córka jego wkładała mu puchowe poduszki i pierzynę, pokrytą żółtym nankinem. Jedna z bab, gdy oczy zwrócił w inną stronę, wsunęła cichaczem pod nogi spore zawiniątko z rozmaitemi zakuskami.
— A toż co nowego? Kobiece fanaberje... Oh! te kobiety, te kobiety! — krzyknął wsiadając do kibitki, głosem tak samo szorstkim i piskliwym, jakim odzywał się zwykle jego pan. Po udzieleniu ostatnich rozporządzeń, co do robót w polu i przy budowli rozpoczętej, przeżegnał się trzy razy z rozmachem (w czem trzeba wyznać, nie postępował wcale za przykładem starego księcia, który nie wierzył w nic na świecie).
— Jeżeliby ci groziło cokolwiek Jakóbku, wracaj do nas czemprędzej! — przypolecała mu żona, zalewając łzami rzewnemi. Wieści o wojnie, posuwającej się coraz bliżej ku nim, przenikały ją trwogą śmiertelną. — Przez miłosierdzie Boże! nie opuszczaj nas w nieszczęściu.
— Oh! te kobiece płacze i lamenty! — odburknął niecierpliwie i kibitka wytoczyła się za bramę. Okiem znawcy spozierał po polach, dumny, że tak wszystko pięknie wygląda. Te bujne kłosy żyta, falowały poruszane lekkim wietrzykiem, żółkniejąc coraz bardziej. Niebawem trzeba będzie pomyśleć o żniwach. Tam owies gęsty, śliczny, jak ruta zielony, obiecywał również zbiór nader obfity. Zboża udały się były w tym roku nad podziw, rozweselając serce Alpatycza. Wszak on dopilnował tego wszystkiego. Po drodze układał sobie cały plan żniw tegorocznych, a przytem badał sam siebie z wielkim niepokojem, czyby nieszczęsnym wypadkiem, nie zapomniał o jakiem ważnem poleceniu swego pana.
Zatrzymał się dwa razy, aby coś przekąsić i koniom poddać obroku. Nakoniec pod wieczór dnia 16 sierpnia wjechał do miasta. Spotykał po drodze kilka razy rozmaite transporta z żywnością, lub innemi dostawami dla armji. Mijał również i mniejsze oddziały wojska maszerującego pospiesznie ku Smoleńskowi. Gdy zbliżał się do miasta, zdawało mu się słyszeć strzelaninę, ale gdzieś bardzo daleko. Nie zwrócił też na to uwagi. Co go o wiele bardziej zdziwiło, to obozowisko rozłożone wśród pysznego łanu owsa zielonego, który żołnierze kosili w najlepsze, zapewne na furaż dla koni. Zadumany i zatopiony w swoich własnych sprawach i w swoich rachunkach, zapomniał wkrótce o tym niezwykłym widoku.
Od lat trzydziestu, człowiek ten wytężał wszelkie władze umysłu, aby wypełniać jak najściślej rozkazy swego pana. Co tylko więc nie odnosiło się wprost do tychże, nie istniało prawie dla niego.
Na przedmieściu Smoleńska zatrzymał się przed rodzajem oberży, utrzymywanej przez niejakiego Ferapontowa, do którego zawsze zajeżdżał. Ferapontow kupił był niegdyś przez pośrednictwo Alpatycza, część lasu, należącego do dóbr księcia Bołkońskiego. Sprzedano mu ten las (jak sam się później wyrażał) taką lekką ręką i tak mu się powiódł dobrze ten interes, że po nitce do kłębka, wybudował dom na własnym gruncie, założył oberżę na głównym trakcie, a teraz prowadził na wielką skalę sprzedaż mąki. Był to chłop tęgi, przysadkowaty, szeroki w plecach, z włosem krętym i czarnym jak smoła, z wargami tłustemi, czerwonemi i ruszającemi się, jakby coś ciągle przeżuwały; z nosem szerokim i przypłaszczonym, ale zresztą dość sympatycznej powierzchowności i z uśmiechem dobrodusznym w swojej facjacie okrągłej, niby miesiąc w pełni. Stał na progu zajazdu w czerwonej koszuli i długiej kamizeli zarzuconej po wierzchu, kręcąc dwa wielkie palce u rąk, założonych poważnie na brzuszku mocno odstającym. Miał lat czterdzieści, brwi krzaczyste, które wiecznie marszczył i dwie kości odstające nad oczami.
— Witajcie, witajcie Jakóbie Iwanowiczu!... Cóż wy tu jednak robicie? Wjeżdżacie do miasta, w chwili kiedy wszyscy zeń uciekają!
— Dla czego?
— Bo głupi naród boi się Francuzów.
— Niedoczekanie ich!... Plotki kobiece, nic więcej! — bąknął niechętnie Alpatycz.
— I ja to samo powtarzam. Car wydał rozkaz, żeby tych psów, nie puścić do środka, to też nie wejdą do miasta, na pewniaka!... Czy uwierzylibyście kumie, że ci zbóje, chłopi, korzystając z tego popłochu, śmią żądać po trzy ruble od lada wózka!
Alpatycz słuchający go z roztargnieniem, przerwał mu, prosząc o umieszczenie koni i jego samego, strudzonego wielce drogą. Nastawiono samowar, wydobyto z kibitki prowjanty i Alpatycz podjadłszy porządnie, po kilku szklankach „czaju“, usnął twardo, snem błogosławionych, na łóżku gościnnem w alkierzu.
W nocy wojsko przeciągało nieustannie po pod oberżę, ale Alpatycz spał jak zabity i nie słyszał niczego. Nazajutrz po śniadaniu udał się do miasta aby załatwić się ze sprawunkami i listem do gubernatora. Słońce Paliło. Już o ósmej zrana, upał zaczynał dokuczać.
— Śliczny dzień! jakby wybrany do żniwa! — pomyślał nasz podróżny. Strzelanie z ręcznej broni i głuche armat warczenie, słychać było w okolicy miasta, z pierwszym dnia brzaskiem. W ulicach roiło się od żołnierzy, izwoszczyki kręcili się jak zwyczajnie, kupcy ziewali i przeciągali się leniwie na progach sklepów, w cerkwiach odprawiano ranne nabożeństwo, wszystko na pozór odbywało się zwykłem trybem. Alpatycz pozałatwiał sprawunki, był w sądzie, na poczcie i u gubernatora. Gdziekolwiek się pokazał rozprawiano o wojnie i o nieprzyjacielu atakującym miasto. Jedni drugich pytali, badali, a każdy usiłował uspokoić obawy swego sąsiada.
Przed domem gubernatora, Alpatycz zastał cały tłum zgromadzony. W dziedzińcu zaprzęgano właśnie konie do kocza wypakowanego, jak do drogi. Gubernator gotował się najwidoczniej do podróży. Na stopniach ganku zastał dwóch panów. Jednego z nich znał osobiście, bywał bowiem u księcia.
— Tu nie ma żartów! — ten właśnie znajomy Apaltycza wymachiwał gwałtownie rękami, posiniały z wielkiej irytacji. — Dobrze dla niego... starego, bezżennego kawalera! Węzełek pod pachę, i dalej, wio!... Ale kto ma dzieci... jak ja naprzykład, tylko trzynaścioro! i stawia na chybił trafił wszystko co posiada?... Cóż powiecie o naszej władzy? O naszych matadorach?... Dopuścić do czegoś podobnego!... A teraz nic nam nie pozostaje, jak wyzdychać z głodu i nędzy!... Pięknie nas wykierowali!
— No! no! tylko spokojnie!
— A co mi tam! Niech mnie wszyscy słuchają, jeżeli chcą! Mam ich w pięcie!... My nie psy, żeby tak się z nami obchodzić!
— Oho! Jakób Alpatycz! A ty skąd się tu wziąłeś?
— Przyjechałem z rozkazu Ekscellencji, jaśnie oświeconego księcia, aby oddać list pisany przez niego własnoręcznie panu gubernatorowi, i dowiedzieć się, co się w świecie dzieje — Alpatycz wyprostował się dumnie, zakładając rękę po za kamizelę. Tak czynił zawsze, ilekroć przyszło mu wspomnieć o księciu.
— Wolna droga! Idź dowiaduj się! Dowiesz się bratku, pięknych rzeczy! Ani jednego wózka, ani żadnego sposobu wydostania się z miasta z czemkolwiek. Słyszysz ten hałas tam?... Masz więc gotową odpowiedź! zbóje przywodzą nas do zguby ostatecznej!... Powinny się przynajmniej łotrów powywieszać!...
Alpatycz potrząsł smętnie głową i zaczął iść po wschodach na pierwsze piętro. W poczekalni było pełno kupców, kobiet i urzędników. Otworzono drzwi od gabinetu. Wybiegł z tamtąd urzędnik cywilny, z wzrokiem błędnym, w najwyższem przerażeniu. Zamieniał słów kilka z jednym z kupców czekających; skinął na kogoś drugiego, jakąś urzędniczą matadorę, z szeroką wstęgą od orderu przez piersi przewieszoną, i nic nie odpowiadając na mnogie zapytania, ani na badawcze spojrzenia otaczających go, porwał pod ramię owego jegomości udekorowanego, i pociągnął za sobą szybko do sieni. Alpatycz wysunął się naprzód, i gdy wrócił ten sam urzędnik do poczekalni, podał mu dwa listy, wyjąwszy je z zanadrza, starannie w papier zawinięte:
— Do pana barona Asch, od jaśnie oświeconego księcia Bołkońskiego — przemówił tonem tak uroczystym i z takim naciskiem, że urzędnik zwrócił się ku niemu mimowolnie, i wziął listy, które podawał. W chwilę później gubernator kazał przywołać do siebie Alpatycza:
— Odpowiesz ustnie księciu i księżniczce — mówił z pospiechem, głosem drżącym i urywanym — że nie mogę nic powiedzieć na pewno... zresztą według poleceń z góry otrzymanych... Oto masz!... — Podał mu okólnik drukowany. — Książę cierpiący, radzę mu zatem po przyjacielsku wyjechać natychmiast do Moskwy. I ja się tam udaję... Powiedz mu w dodatku, że byłem zmuszony tak działać z powodu... — Nie dokończył: wpadł bowiem do gabinetu bez zapowiedzenia, oficer okryty kurzem i potem kroplistym. Szepnął słów kilka po francuzku gubernatorowi, który pobladł śmiertelnie, wpatrując się w przybysza wzrokiem osłupiałym.
— Idź! idź już! — gubernator pożegnał pospiesznie Alpatycza, lekkiem głowy skinieniem. Ten oddalił się natychmiast, a gdy przechodził przez poczekalnią, wszyscy spojrzeli na niego badawczo i z najwyższym niepokojem. Wrócił czemprędzej do oberży, zwracając teraz baczniejszą uwagę na strzelaninę, która przybliżała się coraz bardziej ku miastu. Okólnik zawierał te słowa: „Mogę zapewnić uroczyście pana barona, że jak dotąd, nie zagraża żadne niebezpieczeństwo miastu Smoleńskowi. I prawdopodobnie, nie będzie nań narażone. Ja posuwam się z jednej strony, książę Bagration z drugiej, aby złączyć się pod samem miastem, w dniu 22 tego miesiąca. Wtedy obie armje będą broniły wspólnemi siłami, i swoich ziomków, i rządu powierzonego i złożonego w pańskie dłonie, póki ich usiłowania nie odniosą skutku pożądanego, póki nie wyprzemy wroga z naszej ukochanej ojczyzny, lub nie legniemy wszyscy na polu chwały! Widzisz więc panie gubernatorze, że możesz zostać najbezpieczniej w mieście, i uspokoić obawy mieszkańców Smoleńska. Gdy jest się bronionym przez dwie armje tak waleczne i nieustraszone, jak nasze wojsko, można być pewnym zwycięstwa!
(Rozkaz dzienny Barclay’a de Tolly, do gubernatora miasta Smoleńska, barona Ach — 1812).
Lud pełen trwogi, snuł się tłumnie po ulicach miasta.
Można było spotkać co krok wozy wyładowane, rozmaitemi sprzętami domowemi i kuframi, wyjeżdżające z dziedzińców domostw i kierujących się ku bramom miasta. Kilka z nich, zupełnie gotowych do wyruszenia w drogę, zatrzymały się na chwilę przed sklepikiem z wiktuałami, który stykał się ze ścianą magazynu Ferapontowa. Kobiety na wozach siedzące, i te, które biegły za niemi, zamieniały między sobą ostatnie wykrzykniki, lamenty, uściski i pożegnania. Jakiś psiak z sierścią rudą i zjeżoną, ujadał okrutnie, skacząc koniom do łbów.
Alpatycz wbiegł na dziedziniec oberży, z niezwykłym u niego pospiechem. Zbudził swego woźnicę, który spał w najlepsze, i kazał mu zaprzęgać natychmiast. Sam zajął się upakowaniem należytem wszystkich rzeczy zakupionych. W głównej izbie właściciela oberży, słychać było wrzask przeraźliwy dzieci, płacz i krzyki bolesne samej gospodyni, które zagłuszał głos ostry i gniewny Ferapontowa. Kucharka, niby kwoczka strwożona, czy nie grozi co złego jej pisklętom, biegła tam i nazad po sieni, tracąc prawie przytomność z przerażenia:
— Wybił, zbił na śmierć!... naszą biedną barynię! — wołała w niebogłosy.
— Za co? — spytał Alpatycz.
— Bo go błagała na kolanach, żeby jej pozwolił z dziećmi odjechać!... — „Wywieź nas!... zabierz!... nie każ mi ginąć marnie razem z moim drobiazgiem... Widzisz przecie, że cały świat wynosi się, dla czegóż my jedni zostajemy?“ — A on ją zbił, zbił za to na kwaśne jabłko!... Rany Chrystusowe!.. O Boże! wielki, miłosierny Boże!...
Alpatycz nie ciekawy reszty babskich lamentów, zadowolnił się za całą odpowiedź potrząśnięciem głową, i udał się prosto do alkierza, gdzie był złożył wszystkie sprawunki.
— Zbóju! Potworze! — krzyczała uciekając na dziedziniec, kobieta blada, wynędzniała, z niemowlęciem przy piersi suchej i obwisłej, w poszarpanej chustce i koszuli. Ferapontow gonił za nią. Zobaczywszy jednak Alpatycza, zatrzymał się nagle. Poprawił na sobie kamizelkę, ziewnął od ucha do ucha, wyciągnął ramiona, że aż w stawach zatrzeszczały, i wszedł także do alkierza:
— Jakto? Kum już odjeżdża?
Alpatycz składał rzeczy pośpiesznie do podróżnej walizki i zamiast mu wprost odpowiedzieć, zażądał rachunku.
— Ależ o tem potem, kumie kochany! Powiedźcież mi przecie, co zamyśla gubernator? Na cóż zdecydowano się ostatecznie?
Alpatycz przyparty do muru, opowiedział mu wszystko szczegółowo:
— Gubernator myszkuje... — rzekł w końcu z naciskiem — Nibyto mieszkańców uspokaja, a sam pierwszy wynosi się cichaczem... Kto tam będzie mądry z jego gadaniny na wiatr!
— A wiecie kurmie, że dla handlu, to ta wojna wcale nie zła? Seliwanow sprzedał wczoraj wór mąki po dziewięć rubli dla armji... Napijcież się choć „czaju“ przed odjazdem!
Na wsiadanem Alpatycz i Ferapontow wypili jeszcze po kilka szklanek trunku ulubionego, gawędząc po przyjacielsku, jakie będą ceny na zboże, czy żniwa odbędą się bez wielkiej słoty, i o piękności zbóż wogóle w tym roku, a szczególnie jarych gatunków.
— Zdaje mi się — zauważył Ferapontow, — że ustaje pukanina. Musieli nasi zwyciężyć, zwyciężyli najniezawodniej! Wydrukowano, że im wejść nie pozwolą: a więc my górą! Kiedyś tu Platow wpakował do wody ośmnaście tysięcy!
Alpatycz wyrównał rachunek z oberżystą, i zapłacił.
Zadzwoniły dzwonki w zaprzęgu i kibitka wyjechała z pod sieni na drogę. Alpatycz spojrzał przez okno na gościniec. Słońce oświetlało ulicę cokolwiek ukośnie. Minęło już było południe.
Nagle usłyszano świst daleki i dziwny a po nim nastąpił głuchy łoskot. Później zagrzmiało w powietrzu, że aż wszystkie szyby w oknach oberżowych zadźwięczały. Alpatycz wyszedł na ulicę w chwili gdy dwóch ludzi biegło pędem w kierunku mostu. Nic nie było słychać ze wszystkich stron, tylko świsty przeraźliwe, głuchy łoskot bomb, i trzask suchy granatów pękających, które padały gęsto niby grad na miasto. Mieszkańcy zrazu mało na to zważali. Interesowała ich bardziej strzelanina z ręcznej broni po za murami miasta... Zaczęło się bombardowanie Smoleńska, nakazane przez Napoleona! Sto trzydzieści paszcz ziało ogniem bez przestanku...
Żona Ferapontowa, która dotąd nie przestała płakać i wyrzekać na czem świat stoi, w kącie dziedzińca, nagle ucichła... Zbliżyła się do samej bramy od sieni, aby zdać sobie sprawę dokładniej, z tego całego tartasu i popatrzeć na przechodzących, których zaciekawienie wzrastało z każdą chwilą na widok bomb i granatów.
Do oberżystki przyłączyli się jej własna kucharka i kupiec z naprzeciwka. Wszystko troje gapili się z oczami wytrzeszczonemi na pociski, przelatujące im nad głowami. Kilku nowych przechodniów, pokazało się na zakręcie ulicy. Rozmawiali żywo pomiędzy sobą.
— To ci siła, iście djabelska! — wołał pierwszy z podziwem — dach, sufity z powałami, wszystko rozniesło na okruszyny!
— A ziemię to ci tak ryje, jak świnia nieprzymierzając — dodał drugi.
— Szczęście, żem na bok uskoczył — potrząsł głową trzeci. — Byłoby mnie zgnietło na placek!
Zatrzymał ich tłum zewsząd napływający. Zaczęli więc opowiadać, jak widzieli tuż obok siebie padające bomby i granaty. Tymczasem wzmagał się świst, huk i trzask. Pociski padały w około coraz gęściej. Dotąd jednak wszystkie przelatywały wysoko po nad głowami.
Alpatycz wsiadł nareszcie do kibitki, a oberżysta, wyprowadził go aż przed dom, pomagając pakować rzeczy ostatecznie. Zobaczył naraz swoją kucharkę, z rękawami po łokcie zawiniętemi, z podkasaną spódnicą pąsową, jak kołysze się z nogi na nogę, wziąwszy się pod boki. Doszła w ten sposób aż do rogu ulicy, aby posłuchać o czem gadają w tłumie, i nasycić oczy tak niezwykłym dla niej widokiem.
— Czego się tam gapisz, do stu djabłów? — krzyknął na nią ostro. Przestraszona, wróciła się natychmiast, opuszczając spódnicę.
W tej samej chwili, coś znowu w powietrzu świsnęło. To „coś“ leciało tak blisko, i tak ponad samą ziemią, niby lot ptaka, gdy skrzydłem muska źdźbła trawki rosą wilgotnej. Błysnęło na środku ulicy, huk straszliwy wszystkich ogłuszył i wzniósł się gęsty słup dymu. Kucharka upadła na ziemię z jękiem bolesnym, wśród grona ludzi wybladłych i przerażonych. Ferapontow skoczył do niej, kobiety uciekały z krzykiem, dzieci płakały na głos cały; ale jęki żałośne nieszczęśliwej rannej, górowały nad tamtemi wszystkiemi glosami.
W chwilę później pusto się zrobiło na ulicy. Biedną kobietę, której granat pękający rozerwał cały bok, przeniesiono na łóżko do alkierza. Wszystko co żyło zresztą w oberży, schowało się do piwnicy. Słychać było dalej głuche dział warczenie, świst granatów i jęki dogorywającej. Żona Ferapontowa, usiłowała nadaremnie uspić wrzeszczące niemowle. Wypytywała się z najwyższym niepokojem świeżo nadchodzących, czy nie wiedzą czego o jej mężu, który nie skrył się był razem z innymi do piwnicy. Powiedziano jej, że poszedł z całym tłumem do głównej cerkwi, aby ubłagać o wyniesienie procesjonalnie obrazu Matki Boskiej, wsławionego licznemi cudami.
Pod wieczór zaczął ustawać huk armat. Niebo okrywała szara, gęsta opona z dymów. Gdzie niegdzie, rozdzierała się, i można było dojrzeć skrawek lazuru, z srebrnym jasnym półksiężycem na nowiu, oświetlającym słabo widnokrąg. Po ciągłym huku i łoskocie paszcz ogniem ziejących i wyrzucających śmiertelne pociski, nastąpiła chwila głuchej ciszy. Naraz usłyszano zewsząd tentent koni, chód ciężki wojska, krzyki, jęki i trzask złowrogi dachów i całych domów w płomieniu, które zapadały się ogniem strawione. Nieszczęśliwa kucharka, przestała jęczeć i wywodzić skargi żałosne. Usnęła na wieki. Żołnierze lecieli przez ulicę, ale nie szeregami, ustawionymi należycie pod linję, tylko w największym nieładzie, niby mrówki uciekające z mrowiska, przez wroga zdeptanego i rozburzonego. Kilku z nich weszło na chwilę do podsienia w oberży, aby uniknąć oddziału, który im drogę zagradzał, wracając się nazad. Alpatycz wyszedł z piwnicy i stał na progu bramy zajezdnej.
— Miasto poddaje się!... Uciekajcie kto żyw! — zawołał oficer spostrzegłszy Alpatycza. — Zakazałem wam najsurowiej wchodzić do domów! — huknął gniewnie na żołnierzy.
Alpatycz odszukał swego woźnicę i kazał mu wsiąść na kozioł. Powoli cała rodzina Ferapontowa zgromadziła się przed bramą. Skoro jednak kobiety zobaczyły straszną, krwawą łunę pożaru, występującą coraz jaskrawiej w miarę jak noc zapadała, uderzyły na nowo w głośny lament, ręce łamiąc rozpaczliwie, na co odpowiedziały im chórem zgodnym krzyki bolesne, z bliska i z daleka. Alpatycz z woźnicą, odwiązywali czemprędzej rękami drzącemi, od słupa przed bramą, poplątane lejce. Nakoniec wszystko było gotowe i kibitka Alpatycza wyjechała zwolna ku gościńcowi. Przejeżdżając koło magazynu z mąką Ferapontowa, zobaczył tam garstkę maroderów, gospodarujących jakby u siebie. Napełniali sakwy mąką, pszenicą i ziarnkami słoneczników. Właściciel nadszedłszy w tej chwili, chciał rzucić się na rabusiów. Stanął nagle jak wryty, wplótł kurczowo obie ręce we włosy, a gniew jego przeszedł w śmiech spazmatyczny i łkanie głuche.
— Ha, ha, ha!... Bierzcie!... zabierajcie!... Niech się moja krwawica nie dostanie przynajmniej tym psom przeklętym w ręce! Wszystko bierzcie dzieci! — i sam zaczął wyrzucać gwałtownie wory z mąką na gościniec. Kilku kołnierzy uciekło z przerażeniem. Reszta, mająca widocznie mocniejsze nerwy, rabowała dalej w najlepsze.
— I cóż na to mówisz kumie? — zwrócił do Alpatycza twarz wykrzywioną i zmienioną do niepoznania. — Zgubili! zaprzepaścili naszą świętą Rosję!... I ja tym psom zaświecę w ich ślepie djabelskie!... Niech im będzie jasno, jasno!... niech wszystko przepada!...
I skoczył jak dziki tygrys w głąb dziedzińca.
Gościniec tak był zawalony uciekającymi, że i Alpatycz i rodzina Ferapontowa na drugim wozie, zaledwie posuwali się krok za krokiem, czekając na chwilę sposobną, aby pomknąć raźniej.
Łuna złowroga, ciemno purpurowa, z wystrzelającymi kiedy niekiedy w górę ognistemi językami, oświetlała ponuro cały widnokrąg. Dostali się nareszcie nad brzeg Dniepru i tu musieli stanąć, bowiem bród w tem miejscu był zawalony ludźmi, wozami i końmi luzem prowadzonemi. Na załomie gościńca, gdzie się byli zatrzymali, dogasały zgliszcza domu mieszkalnego i dużego magazynu obok. Płomienie wybuchały kiedy niekiedy z pośrodka domostwa zapadniętego, oświetlały złowrogo i jaskrawo w szczegółach najdrobniejszych twarze nieme i skamieniałe z trwogi, nielicznej gromadki ludzi, skupionej około miejsca pożaru. Cienie przesuwały się i znikały; płacz gorzki i lamenty, mieszały się z trzeszczeniem dopalających się zgliszczy. Żołnierze snuli się około ognia. Dwóch z pomiędzy nich, wlekli belkę gorejącą pod dom sąsiedni, inni podkładali słomę zapaloną pod strzechę.
Alpatycz wysiadł z wózka, przypatrując się z garstką ciekawych, palącemu się magazynowi ze zbożem. Języki krwiste lizały mur, dostając się coraz wyżej, aż pod dach. Część dachu stanęła niebawem w płomieniach i zawaliła się z hukiem i trzaskiem wewnątrz budynku, niektóre belki płonące upadły trochę opodal na drogę.
W tej samej chwili zawołał na niego jakiś głos znajomy.
— Boże wielki!... jaśnie oświecony książę! ekscelencjo! — bełkotał spiorunowany, poznawszy w wołającym Andrzeja.
Andrzej siedząc na karym koniu, trzymał się trochę zdala od tej całej gawiedzi.
— Skąd się tu wziąłeś stary?
Słup ognisty, wybuchający z pośrodka miejsca pożaru, pozwolił Alpatyczowi przypatrzeć się dokładnie twarzy Andrzeja wybladłej i wychudłej. Opowiedział w krótkości, po co go wysłano, a jak mu teraz trudno wydobyć się z miasta.
— Jaśnie oświecony panie! Ekscellencjo! — załkał starzec boleśnie — czyśmy już na prawdę zgubieni?
Książę Andrzej nic mu nie odpowiadając, wyjął z zanadrza notyskę, wydarł z niej jedną ćwiarteczkę papieru, a złożywszy na kolanie, nakreślił szybko ołówkiem słów kilka.
„Smoleńsk poddał się... Łyse-Góry zajmie nieprzyjaciel najdalej za tydzień. Uciekajcie czemprędzej do Moskwy... Odpowiedz mi natychmiast przez umyślnego do Uświaży i uwiadom o dniu waszego wyjazdu.“
Zaledwie miał czas wręczyć karteczkę Alpatyczowi, dodając kilka uwag i poleceń ustnych, gdy nadjechał jakiś wyższy oficer od głównego sztabu, ze swoją świtą, napadając z surową naganą na Andrzeja.
— Jakto? jesteś pan pułkownikiem — mówił po rosyjsku z wybitnym akcentem niemieckim — i pozwalasz w swojej obecności podpalać domy?... Cóż to się znaczy? Pamiętaj pan, że będziesz odpowiedzialnym za podobne wybryki tłuszczy rozbezstwionej! — perorował dalej Berg (on to był bowiem, w swojej własnej osobie, zajmujący przy głównym sztabie, jak się wyrażał: — „Bardzo miłe, intratne stanowisko, na pierwszym planie, a nie narażające go na zbyt wielkie trudy i niebezpieczeństwa“).
Andrzej nawet nie spojrzał na niego, kończąc najspokojniej instrukcję udzielaną Alpatyczowi.
— Powiesz im zatem, że zaczekam dwa dni na odpowiedź. Jeżelibym się dowiedział, że nie odjechali, byłbym zmuszony wszystko porzucić i lecieć do Łysych-Gór.
— Przepraszam księcia po tysiąc razy! — zaczął się Berg tłumaczyć pomięszany, poznawszy nareszcie Bołkońskiego. — Dostałem atoli nakaz najostrzejszy... Dla tego tylko pozwoliłem sobie... Książę wiesz jak jestem punktualny w spełnianiu danych mi poleceń... Raz jeszcze przepraszam!...
Huk potężny zagrzmiał, wstrząsając powietrzem. Dym zaćmił na chwilę płomienie... rozległ się huk powtórny i jedna część muru zawaliła się razem z dachem z łoskotem przerażającym! Dym zrzadł u dołu wznosząc się w górę, strzeliły nowe płomienie, ze środka, niby z krateru Wezuwiusza, oświetlając twarze blade i zmęczone tych, którzy ogień podkładali i podsycali. Tłum zawył z radości. Jakiś człowiek owinięty płaszczem wyciągnął ku niebu ramiona i zawołał głosem wielkim:
— Hurra, hurra!... Udało się nam dziateczki. Płonie aż miło...
— To sam właściciel tak mówi — szepnęło kilku ludzi najbliżej stojących, jeden do drugiego.
— Powtórz im zatem to wszystko, com ci powiedział, poczciwy mój Alpatyczu — kończył Andrzej wcale nie zważając na Berga, który stał skamieniały obok niego — i jedź z Bogiem...
Spiął konia ostrogami i zniknął im wkrótce z oczu w cieniach nocy.





XXVII.

Po kapitulacji Smoleńska, wojska rosyjskie cofały się coraz dalej, z nieprzyjacielem następującym im na pięty. Pod koniec sierpnia, pułk pod dowództwem księcia Andrzeja, stanął na wyżynie, skąd można było widzieć Łyse-Góry jak na talerzu. Posucha była niesłychana i upały nie do zniesienia, prawie od miesiąca. Żołnierze padali jak muchy. Gdy wchodzili do jakiej osady, bili się nad każdą studnią, nawet nad kałużami, pijąc chciwie wodę gęstą, cuchnącą, pełną błota, i trując się nią. Tumany kurzu okrywały ich w marszu niby szarym obłokiem, osiadając na mundurach i rynsztunkach. Mieli wiecznie pełne usta piasku. Kurz wżerał im się w oczy, a co najgorsza, osiadał na płucach. Oftalmia i zapalenie płuc dziesiątkowały nieszczęsnych rozbitków.
Książę Andrzej był bardzo dobry i bardzo dbały o swoich podwładnych. Pożar Smoleńska i opuszczenie miasta, podniecając w nim nienawiść do najeźdźcy, stanowiły nową epokę w jego życiu. Nienawiść tak go była opanowała wyłącznie, że zapominał częstokroć o swojem własnem cierpieniu, o własnych troskach i zgryzotach. Jego uprzejmość i łatwość w stosunkach z podwładnymi, zyskała mu była miłość tychże i cześć najwyższą. Uwielbiali go nie nazywając nigdy inaczej, tylko „nasz drogi książę“. W obec swego pułku był dobrym i serdecznym, tam bowiem nikt nie znał jego przeszłości. Skoro jednak zetknął się przypadkiem z kimkolwiek, z którym żył i widywał się dawniej, stawał się natychmiast jak jeż, szorstkim, kłującym i nieprzystępnym.
Co prawda, patrzał na wszystko przez czarne szkła zwątpienia ponurego. Z jednej strony poddaje się Smoleńsk, który według niego, mógł się był i powinien się był bronić jeszcze bardzo długo; z drugiej strony jego biedny, stary ojciec, zmuszony mimo choroby, opuszczać swoje ukochane Łyse-Góry. Ileż on tam się napracował. Jak upiększał. Wszystko tam było wykonane według jego planu i po jego myśli! Dowiedział się już przedtem, że mieszkańcy z Łysych-Gór wyjechali, aby schronić się do Moskwy. Nic go tam właściwie nie przyciągało, a jednak nie mógł się oprzeć chętce zwiedzenia tych miejsc gdzie się urodził, gdzie spędzał lata dziecięce i pierwszej młodości, gdzie na każdym kroku miały się krwawić na nowo rany w sercu jego, pozornie zabliźnione.
Porzucił zatem pułk na kilka godzin, zdając dowództwo na najstarszego rangą i wiekiem oficera, i konia dosiadłszy, puścił się na przełaj, polną drożyną, prosto do wsi. Przejeżdżając koło stawu, gdzie zwykle kobiety z całej wsi zchodziły się prać bieliznę i bijąc w takt pralnikami, wesoło gwarzyły, zdziwił się nie zastawszy tam nikogo. Bacik, którym nieraz woził siostrę po stawie, kołysał się u brzegu, do połowy w błoto wciśnięty. Tak samo nie było nikogo przy bramie, w mieszkaniu odźwiernego. Brama wjazdowa była otwarta na oścież. Chwasty rosły swobodnie na trawnikach, a nawet na ścieżkach w ogrodzie. W parku angielskim, skakały dowolnie cielęta i źrebaki. W oranżerji powybijano szyby. Niektóre pyszne drzewa pomarańczowe i cytrynowe, były wywrócone razem z olbrzymiemi wazonami, reszta uschła najzupełniej. Zaczął wołać Tarasa, ogrodnika. Żywy duch nie odpowiedział na to wołanie. Gdy skręcił na ścieżkę w bok oranżerji, spostrzegł, że część parkanu leżała obalona i połamana na ziemi, a całe gałęzie, tak samo połamane, z najpyszniejszych śliw w sadzie, walały się na ścieżce, z owocem zaledwie przez pół dojrzałym. Stary wieśniak, którego widywał od czasów niepamiętnych, siedzącego w bramie na progu, rozsiadł się teraz tuż pod pałacem, na ulubionej kanapce z mchu, starego księcia. Wyplatał łapcie, a kora, której do tego używał wisiała na krzaku magnoli, tak samo uschniętym, jak drzewa w oranżerji. Ponieważ wieśniak był głuchy jak pień, nie słyszał kroków Andrzeja. Doszedł nareszcie do samego pałacu. Przed terasą, zrąbano kilka lip. Klacz srokata ze swojem źrebiątkiem, harcowała po dziedzińcu, wśród klombów róż i kobierców kwiatowych. We wszystkich oknach pozamykano okiennice, prócz jednego na dole w przedpokoju. Jakiś dzieciak, który tam, o ile się mogło zdawać, stał na czatach, spostrzegł jeźdźca na koniu i znikł z okna natychmiast.
Alpatycz został sam jeden z całego dworu na stanowisku, wysławszy do Boguczarewa całą swoją rodzinę. Czytał właśnie „Żywota Świętych Pańskich“, gdy chłopczyna zapowiedział mu przybycie młodego księcia. Porwał czemprędzej kaftan na siebie i wybiegł naprzeciw niego nie zrzuciwszy nawet okularów z nosa. Z rzewnym płaczem, nie mogąc na razie słowa przemówić, przypadł do kolan Andrzeja, tuląc się do nich. Odwrócił się natychmiast, wstydząc się mimowolnego roztkliwienia i oczy z łez ocierając. Gdy zdołał opanować cokolwiek zbytek wzruszenia, zdał mu ze wszystkiego sprawę dokładną. Co tylko w pałacu było kosztowniejszego, wysłano do Boguczarewa, jak również sto czetwerty najpiękniejszej pszenicy i żyta. Ale wszystką otawę i zboże jare, wojsko skosiło na furaż dla koni. — A tak się pięknie „pokazywało“ w tym roku — dodał z ciężkiem westchnieniem. Chłopstwo obdarto, doprowadzono do nędzy. Kilkudziesięciu, wraz z rodzinami, przeniosło się nawet do Boguczarewa.
— Kiedyż odjechali, mój ojciec z księżniczką Marją? — spytał Andrzej, słuchając z roztargnieniem tych narzekań, przekonany, że są obecnie w Moskwie.
— Niedługo po moim powrocie ze Smoleńska — odpowiedział Alpatycz, sądząc przeciwnie, że Andrzej wie, iż przenieśli się do Boguczarewa. Zaczął pytać o rozkazy, co ma począć nadal? — Jeszcze mamy trochę zboża w szpichlerzu. Czy mam je oddać wojsku, jeżeliby znowu tu się zakwaterowało?
— Co mu na to odpowiedzieć? — pytał się Andrzej w duchu, fiksując wzrokiem starca, jak pies wiernego i przywiązanego, z łysą czaszką w słońcu połyskującą. Domyślał się i czytał w jego twarzy, że sam pojmuje zbyteczność pytania i dla tego tylko zadaje takowe, aby uspokoić sumienie i uśpić ból rozrywający mu serce.
— Oddaj im wszystko — Andrzej machnął ręką.
— Zauważałeś zapewne jaśnie oświecony panie straszny nieład w ogrodzie... Nie mogłem temu przeszkodzić. Trzy pułki tu popasały, a dragoni nocowali przez dwie noce. Pozwolili sobie zrąbać lipy na paliwo... Zapisałem nazwisko pułkownika, aby zanieść skargę do wodza naczelnego, i...
— Cóż teraz poczniesz, sam jeden? — spytał Andrzej. — Czyż myślisz i nadal tu pozostać?
Alpatycz spojrzał na niego i wyciągnął ku niebu ramiona, ruchem pełnym namaszczenia.
— Ten tam, jest moim obrońcą! Niech się dzieje Jego wola!
— A więc żegnaj mi! — Andrzej pochylił się nad starym sługą, objął go za szyję i uściskał najserdeczniej. — Zabierz się i ty z tego gniazda opustoszałego, wywożąc co się tylko da. Chłopom zaś powiedz, niech się przeniosą do naszych dóbr pod Moskwą.
Alpatycz płacząc gorżko, zaczął go znowu całować po rękach i kolanach. Andrzej usunął go lekko, i popędził galopem główną aleją.
Minął powtórnie owego chłopa głuchego, który ślęczał, zapatrzony w swoją robotę, niby mucha siedząca nieruchomie na twarzy umarłego. Dwie małe wiejskie dziewczynki, stanęły jak wryte na widok jeźdźca. W spódniczkach podniesionych, niosły pełno śliwek obdartych z owych gałęzi połamanych. Taki strach je ogarnął, że wysypawszy na ziemię owoce ledwie przez pół dojrzałe, schowały się czemprędzej za pień brzozy. Andrzej odwrócił głowę, udając że ich wcale nie widzi... Nie chciał ich spłoszyć jeszcze bardziej. Żal mu się zrobiło tych ładnych dziewczątek! I widok obudził w jego sercu dziwne uczucie, zupełnie nowe, kojące niejako własny jego ból. Zrozumiał, że są w życiu ludzkiem, inne jeszcze sprawy i inne troski, niż te które jemu mózg rozsadzały, a dla tych tam dziewczątek tak samo ważne. One chwilowo o niczem innem nie myślały, jak żeby ukryć się czemprędzej i uciec ze swoją zdobyczą, a szczególniej, żeby ich nikt nie wyłapał na gorącym uczynku. Po cóż miałby był pozbawiać je tego szczęścia? Nie mógł jednak odmówić sobie tej przyjemności, żeby raz jeszcze nie spojrzeć na nie. Uciekały uradowane, pozbierawszy nazad śliwki, gwarząc wesoło swojemi cienkiemi głosikami.
Książę Andrzej złączył się niebawem ze swoim pułkiem. Rozłożyli się byli we wsi sąsiedniej nad dużym stawem. Chociaż woda była w nim zielona, brudna i przez słońce do połowy wysuszona, żołnierze, a nawet oficerowie pluskali się w tem błotku z rozkoszą, żeby choć trochę ochłodzić się i z kurzu opłukać. Tyle ich wlazło do stawu, że aż woda z brzegów na drogę wystąpiła. Serce ścisnęło się Andrzejowi, gdy spojrzał na tę massę ciał białych, zdrowych, muszkularnych, tchnących siłą młodocianą. — Żer dla dział! — szepnął sam do siebie, i drgnął na myśl, ile z tych biedaków legnie snem śmierci, w pierwszej bitwie, a ilu wyjdzie z niej nieszczęsnemi kalekami na resztę życia! Tymotkin stał właśnie na brzegu, susząc się po kąpieli. Poczerwieniał jak burak, spostrzegłszy nadjeżdżającego pułkownika, który zastawał go w stroju Adama przed grzechem... Zdecydował się jednak zachwalać i jemu rozkosze kąpieli:
— Nadzwyczaj przyjemnie tak się odświeżyć, wasza Ekscellencjo! — wtrącił nieśmiało. — I jaśnie oświecony książę, powinien byś spróbować kąpieli.
— Woda straszliwie zmącona — skrzywił się Andrzej.
— Zaraz zrobią miejsce waszej Ekscellencji i wodę oczyszczą! — wykrzyknął Tymotkin, lecąc tak jak stał ku żołnierzom w stawie. — Wyłaźcie dzieci! Książę chce się kąpać!
— Jaki książę?
— Jaki? Nasz, do stu tysięcy djabłów!
— Nasz książę ukochany? To co innego! — I wszyscy naraz zaczęli z wody wyskakiwać, z takim gorączkowym pospiechem, że zaledwie udało się Andrzejowi uspokoić ich zapał, zapowiadając, że mogą dalej pluskać się w stawie jak ryby, on zaś zadowolni się tuszem z wody studziennej w próżnej stodole chłopskiej nad stawem.
Przez dłuższy czas nie mógł otrząść się Andrzej z bolesnego wrażenia, pełnego wstrętu i trwogi, którego doświadczał był, patrząc na owe setki ciał ludzkich, przeznaczonych, (jak się w duchu wyraził) „Na żer dla dział!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

List następny został wystosowany przez księcia Bagrationa do Arakczejowa, z jego obozowiska w Michałówce, na drodze ze Smoleńska: „Hrabio Aleksy Andrzejewiczu, minister musiał wam już zapewne zdać raport z oddania Smoleńska w ręce nieprzyjaciół. Każdy jest tem zrozpaczony ponad wszelkie wyrazy! Armja cała oburzona w najwyższym stopniu, że poświęcono bez żadnej potrzeby punkt tak ważny. Z mojej strony błagałem go najusilniej, pisałem nawet do niego... ale nadaremnie. Napoleon... daję na to najświętsze słowo honoru... był niby ktoś z worem u szyi uwiązanym. Gdyby mnie byli słuchali, zamiast zdobyć Smoleńsk, byłby stracił najniezawodniej połowę swojej armji! Nasze wojska biły i biją się dalej, jak zazwyczaj. Broniłem się z garstką pietnastotysięczną dłużej niż przez trzydzieści pięć godzin, i zmiażdżyłem nieprzyjaciela. On natomiast, nie chciał wytrzymać na stanowisku ani czternastu godzin. Jest to wieczną hańbą i piętnem sromoty, dla naszej armji! Po takim czynie „on!“ stał się niegodnym istnieć! Jeżeli wam raportował, że straty są znaczne, to skłamał... Co najwyżej mamy do 4,000 zabitych i rannych... tyle wszystkiego! Nieprzyjaciel na odwrót, poniósł straty olbrzymie!“
„Cóżby mu to było zaszkodziło, trzymać się jeszcze choć przez dwa dni? Francuzi byliby najniezawodniej ustąpili pierwsi, bo nie mieli w obozie ani kropli wody. On był mi przyrzekł najsolenniej, że się nie cofnie, aż tu przysyła do mnie uwiadomienie, że zrejteruje jeszcze tej samej nocy“.
„Tak się wojny nie prowadzi! Tym sposobem dopuścimy nieprzyjaciela aż pod bramy Moskwy“...
„Mówią mi, że zamyślacie zawrzeć pokój. Niech was Bóg zachowa od tego! Po tylu ofiarach, po tylu rejteradach niepojętych i nie wytłumaczonych, nie wolno myśleć o czemś podobnem. Mielibyście na karku całą Rosję, a my wszyscy żołnierze, wstydzilibyśmy się wziąć munduru na grzbiet... Trzeba, skoro tak się wszystko fatalnie złożyło, bić się póki można, póki w Rosji ludzi nie zabraknie!“
„Przedewszystkiem, jeden powinien armją dowodzić, a nie dwóch. Wasz „minister“ może być doskonałym w swoim biurze, ale jako jenerał, mało powiedzieć, że jest niezdolnym... jest po prostu obmierzłym!... A jednak jego dłoniom powierzono losy naszej ojczyzny! Gniew mnie wściekły porywa, wybaczcie zatem, jeżeli wyrażam się zbyt śmiało! Jest widocznem, że ten, który w tej chwili radzi zawarcie pokoju, i który popiera „ministra“, nie kocha cara, i chce zgubić nas wszystkich. Piszę wam szczerą prawdę... a więc zbierajcie i ćwiczcie jak najspieszniej milicją! Adjutant Woltzogen nie posiada wcale zaufania, i nie ma „miru“ w armji. Wręcz przeciwnie... posądzają go o skłanianie się ku Napoleonowi, a on jest głównym doradcą pana „ministra!“ Co do mnie słucham „jego“ rozkazów, jakbym słuchał pierwszego lepszego kaprala, gdybym miał to z góry nakazane. Boli mnie to, i dotyka do żywego, poddaję się temu jednak, nie ma bowiem ofiary, której bym nie uczynił dla mego dobroczyńcy i pana najmiłościwszego. Żal mi jednak szczerze naszego monarchy, że oddał swoją piękną armję w tak niegodne ręce! Wyobraźcie sobie, że dzięki tej naszej nie wytłumaczonej niczem rejteradzie, straciliśmy ze znużenia i pozostawiali po drodze w szpitalach, około piętnastu tysięcy. Gdybyśmy szli naprzód, nie stałoby się nigdy coś podobnego. Powiedzcie im, tam w górze, że nasza matuszka Rosja, będzie nas oskarżała o podłe tchórzostwo, bo oddajemy ją bez oporu prawie w ręce takiej hołoty! W ten sposób, podżegamy tylko w sercu każdego prawego Moskala, nienawiść i zniechęcenie. Kogo i czego lękamy się właściwie? Nie Moja wina że pan „minister“ wahający się wiecznie, bojaźliwy, bezmyślny i opieszały, łączy w sobie wszelkie wady i przywary. Armja płacze zrozpaczona, lżąc naczelnego wodza i złorzecząc mu na czem świat stoi!“...





XXVIII.

Możnaby (tak my przynajmniej twierdzimy) podzielić na dwie zupełnie odrębne kategorje, sposoby, według których układa się najrozmaiciej życie ludzkie: W pierwszej pewne pozory górują nad rzetelną wartością; w drugiej przeciwnie, wartość prawdziwa, pomija częstokroć czcze formy. Porównajmy naprzykład: życie na wsi, życie w miasteczkach prowincjonalnych, życie w Moskwie nawet do życia w tak olbrzymiej stolicy jak Petersburg. Tam salony wielko-światowe, zachowują wiecznie te same formy i tę samą fizjognomję, tak w czasie wojen napoleońskich a i za dni naszych.
Od roku 1805 Rosja czas spędzała na kłótniach zażartych, po których następywało zaraz porozumienie najserdeczniejsze z Bonapartem. Tworzono, układano i wrzucano następnie do kosza rozmaite projekta przyszłej konstytucji. A wśród tych wszystkich burz gwałtownych, wśród kataklizmów, wstrząsających Europą i Rosją, aż do podwalin tejże, salony Anny Pawłówny i pięknej Heleny Bestużew, pozostały niezmiennemi i niewzruszonemi. Zachowały ten sam ton i ten wygląd co dawniej. U panny Scherer, wykrzykiwano z tem samem zgorszeniem i osłupieniem, jak może Europa pozwolić wygrywać takiemu wrogowi rodu ludzkiego? W poddawaniu się bezwarunkowem temu gienjuszowi monarchów europejskich, upatrywano jedynie spisek niegodziwy, mający na celu zaniepokojenie kółek dworskich, w których rej wodziła (tak przynajmniej zdawało się jej samej) panna Scherer. U Heleny znowu, którą Rumiancow zaszczycał odwidzinami, nazywając kobietą nie zwykłej inteligencji, wyznawano w roku 1812, tak samo jak i w roku 1808, ten sam zapał dla Wielkiego Narodu, dla Wielkiego Człowieka, i biadano nad zerwaniem stosunków przyjacielskich z Francją. Tam przepowiadano stale, że wojna obecna musi skończyć się niebawem pokojem wiecznotrwałym.
W tych dwóch salonach rywalizujących z sobą, odczuwano niezwykłe poruszenie po powrocie cara z armji. Próbowano nawet szkodzić sobie nawzajem, prowadząc z salonu do salonu rodzaj wojny podjazdowej. W końcu dano pokój tym nieprzyjaznym demonstracjom, i oba salony zachowały swoją dawną cechę nietkniętą. Panna Scherer przyjmowała u siebie zaledwie kilku Francuzów, czystej krwi legitymistów; a w zapale patrjotycznym, narzekała najokropniej na teatr francuzki w Petersburgu: — „który tyle rocznie kosztuje, co utrzymanie całej dywizji“. — W salonie panny Scherer śledzono bacznie i z wielkim interesem obroty wojska rosyjskiego. Rozpuszczano stale wieści, tylko na korzyść tejże armji. Przeciwnie u Heleny, gdzie górował żywioł francuzki, opowiadano sobie cichaczem o szczerych chęciach i próbach nadaremnych Napoleona, w celu zawarcia z Rosją sojuszu zaczepno-odpornego. Zaprzeczano stanowczo wieściom rozsiewanym po kraju, o niesłychanych nadużyciach i okrucieństwach popełnianych przez najeźdźców. Krytykowano i wyśmiewano bez miłosierdzia rady zawczesne tych, którzy przemawiali o potrzebie przeniesienia się z całym dworem do Kazania. W oczach tej koterji, wojna miała dotąd jeszcze cechę pragnącą rychłego pojednania; można było więc spodziewać się niebawem zawieszenia broni i punktów przedugodnych, zmierzających do zawarcia pokoju. Powtarzano z naciskiem frazes napuszony Bilibina, (który był codziennym gościem u Heleny, jak każdy prawie człowiek wyższej inteligencji), cytowano zatem jego słowa: — „że kwestje tak drażliwe, jak położenie obecne, nie rozstrzyga proch, ale ci, którzyby go wymyślili, gdyby już nie był wynalezionym“. — Żarcikowano tam nader dowcipnie, choć z wielką przezornością i ostrożnością, z szowinizmu w Moskwie, który doszedł był do szczytu podczas odwidzin cara, w swojej dawnej stolicy.
U panny Scherer przeciwnie, ów zapał wzniecał podziw i uwielbienie fanatyczne, na wzór Plutarque’a, wynoszącego pod niebiosa swoich bohaterów! Książę Bazyli, który zajmywał jak i dawniej stanowisko wielkiej wagi, i przynoszące mu wcale ładny dochodzik, był ogniwem łączącym te dwa kółka odrębne i rywalizujące z sobą nawzajem. Uczęszczał tak samo — „do mojej serdecznej przyjaciółki Anny Pawłówny“ — jak i do salonu dyplomatycznego — „mojej ukochanej jedynaczki“. — Zdarzało mu się też częstokroć, gdy tak przechodził z jednego obozu do drugiego, zaplątać się w zdaniach i poglądach, wypowiadanych zawsze z naciskiem i tonem uroczystym, i wygadać się niepotrzebnie z czemś u jednej z tych dam, co jedynie u drugiej popłacało. Pewnego wieczora, wkrótce po powrocie cara z Moskwy, książę Bazyli ganiąc i krytykując nader surowo w salonie Anny Pawłówny postępowanie Barclay’a, skończył na szczerem wyznaniu, że byłby w kłopocie nie lada, gdyby go dajmy na to zapytano, kogo wybrać na głównodowodzącego? Pewien gość pojawiający się na każdym wieczorze u panny Scherer, a znany pod przydomkiem — „człowieka wielkich zasług“ — opowiedział nawiasem, że widział nie dawniej jak dziś zrana Kutuzowa, dowódzcę milicji w Petersburgu, przyjmującego ochotników w sali ministerstwa finansów. Ośmielił się przy tej sposobności nadmienić, że on był właśnie jedynym, któryby mógł odpowiedzieć godnie wszelkim wymaganiom, przywiązanym do tytułu wodza naczelnego.
Panna Scherer uśmiechnęła się melancholijnie, twierdząc, że Kutuzow przysparza li trosk i zgryzot najjaśniejszemu panu.
— Tak, wypowiedziałem to był otwarcie na zgromadzeniu szlachty — odezwał się książę Bazyli — zwróciłem ich uwagę, że zamianowanie Kutuzowa na dowódzcę milicji, nie zadowolni wcale najjaśniejszego pana. Nie chcieli mnie jednak słuchać, lubią bowiem bruździć zawsze i wszędzie! A dla czego? Bo radziby małpować mieszkańców Moskwy w ich zapale niedorzecznym! — wyrwało mu się nagle. Zapomniał nieborak z kretesem, że ten frazes, który byłby zyskał ogólny poklask w salonie jego córki, był co najmniej niestosowny u panny Scherer. Połapał się gdy już było za późno, i starał się natychmiast swój błąd naprawić!
— Jestże to stosownie, przyznajcie państwo sami, żeby tam zasiadał starzec zgrzybiały i zdziecinniały? Trudzi się nadaremnie... Czyż można wybierać na głównodowodzącego, człowieka złych obyczajów, który nie umie już siedzieć na koniu i zasypia podczas rady wojennej? Mógł że by kto twierdzić naprzykład: że Kutuzow odznaczył się czemkolwiek w Bukareszcie? Nie wspominam o jego zdolnościach wojskowych, za dużo byłoby o tem do powiedzenia. Jakżeby jednak było możliwem wybierać w obecnem położeniu, starca bezsilnego i który nic prawie nie widzi? Dobry byłby chyba do grania w ciuciubabkę, bo ślepnie coraz bardziej!
Nikt nic nie odpowiedział na tę gwałtowną filipikę, która tego jeszcze wieczora miała pewne podstawy. W kilka dni później Kutuzow został księciem zamianowany. Ta łaska, która mogła okazywać ściśle rzecz biorąc, pragnienie w sferach najwyższych pozbycia go się tym sposobem, nie zaniepokoiła jeszcze tak dalece księcia Bazylego. Uczyniła go jednak przezorniejszym i ostrożniejszym w sądzie o nim. Zebrano w końcu radę wojenną, złożoną z feldmarszałka Sołtykowa, Wiasmitynowa, Łopuszkina i Koczubeja, aby zastanowić się nad dalszem prowadzeniem kampanji. Rada zadecydowała, że trzeba przypisać wszelkie niepowodzenia wojsk rosyjskich rozstrzelaniu władzy w armji. Zaproponowała więc, po krótkiej dyskusji, pomimo braku sympatji cara dla tegoż, zaproponowała Kutuzowa na głównodowodzącego w całej armji, będącej obecnie pod bronią. Propozycja została przyjętą, a zamianowanie urzędowe nastąpiło tego samego wieczora.
Książę Bazyli spotkał się nazajutrz w salonie panny Scherer z — „człowiekiem wielkich zasług“ — który nadskakiwał tejże niesłychanie, spodziewając się otrzymać za jej protekcją miejsce wygodne i przynośne kuratora w pewnym instytucie naukowym dla panien. Książę Bazyli wszedł z miną tryumfatora, jak gdyby spełniły się jego wszelkie nadzieje i przewidywania.
— I cóż, wiecie już o wypadku nadzwyczajnej doniosłości? — przemówił od progu, prawie z namaszczeniem. — Książę Kutuzow mianowany feldmarszałkiem i generallissymusem! Skończone szczęśliwie wszelkie kłótnie i nieporozumienia! To mi mąż prawdziwy! — rzucił w około spojrzenie piorunujące. — Tak jestem z tego uszczęśliwiony!
Człowiek — „wielkich zasług“ — nie mógł wytrzymać, (pomimo że ubiegał się o miejsce intratne), przypomnieć mówcy zapalonemu sąd, który był wydał o tym samym „mężu“ przed kilku dniami. Był to błąd podwójny, wykroczenie nie do przebaczenia przeciw wszelkiej towarzyskiej przyzwoitości, bo tak samo panna Scherer przyjęła tę wiadomość z oznakami najwyższej radości.
— Ależ książę sam powiedziałeś nie dawno temu, że podobnoś ślepnie — mówił dalej ów niezgrabjasz, nie umiejący trzymać języka za zębami.
— Ho, ho! widzi on wszystko jasno jak na dłoni! — książę Bazyli trzepał szybko, swoim niskim basem, rozbitym jak garnek pęknięty i pokaszlując raz po raz. (Była to jego ostatnia deska ratunku, gdy go za nadto do muru przypierano i nie wiedział, którędy ma wydobyć się z matni). — Widzi doskonale! mówię państwu, a czem się cieszę najbardziej, to że nasz pan najmiłościwszy nadał mu władzę nieograniczoną nad armią i całym krajem, jakiej dotąd żaden wódz nie posiadał. To prawie drugi samodzierżca!
— Daj Boże, aby wszystko wyszło na najlepsze! — westchnęła pobożnie panna Scherer.
Człowiek „wielkich zasług“, (straszny nowicjusz w obrotności, zręczności w orjentowaniu się i pewnej intuicji w kwestjach drażliwych, czego się nabywa jedynie przez długie obracanie się w sferach dworu), sądził, że pochlebi tem starej pannie, jeżeli będzie bronił zdania popieranego i wygłaszanego przez nią przed kilku dniami. Nie zrozumiał w niewinności i prostocie ducha, że wiatr wieje z innej strony, a więc i chorągiewki dworskie tam się zwracają. Pospieszył zatem dodać:
— Utrzymują, że car zamianował Kutuzowa bardzo niechętnie. On zaś miał się zarumienić jak pensjonarka, którejby czytano Gjocondę, gdy mu obwieszczono, że monarcha i naród cały wynoszą go na tak zaszczytne stanowisko.
— Może serce jego zostało gdzie indziej? — wtrąciła z uśmieszkiem Anna Pawłówna.
— Bynajmniej, bynajmniej, bajki wierutne! — wykrzyknął z zapałem książę Bazyli, który teraz kruszył kopje zawzięcie w obronie Kutuzowa. — To być nie może, car bowiem oceniał zawsze nader wysoko jego zasługi wielkie i niespożyte.
— Dajże Boże, aby książę Kutuzow dzierżył jak najdłużej przyznaną mu władzę, przez samego monarchę i nie pozwolił nikomu kopać dołków pod nim! — panna Scherer wymówiła te słowa z naciskiem, jakby je do kogoś specjalnie stosowała.
Książę Bazyli pochwycił w lot i zrozumiał kogo ma na myśli, szepnął jej bowiem na ucho:
— Wiem na pewno, ze źródeł najlepiej o tem powiadomionych, że Kutuzow, położył najjaśniejszemu panu conditio sine qua non, usunięcie z armji carewicza. Wiesz pani jak się wyraził? — „Nie mógłbym go ukarać, gdyby źle czynił, ani nagrodzić, choćby okazał się największym bohaterem!“
— O! to dyplomata, w całem tego słowa znaczeniu — uśmiechnęła się panna Scherer. — Znam ja nie od dziś Kutuzowa!
— I o tem również przebąkiwują — błąkał się dalej po manowcach „człowiek wielkich zasług“ ale małej niestety znajomości świata wielkiego! — że Kutuzow wymógł nawet słowo od samego cara, że nie pokaże się wojsku aż do końca kampanji.
Zaledwie wypowiedział te słowa nieszczęsne, odwrócili się od niego jednocześnie, jakby poruszeni tą samą sprężyną, książę Bazyli i panna Scherer, zamieniając nawzajem spojrzenie pełne politowania, nad tą podziwu godną naiwnością. Oboje wzruszyli nieznacznie ramionami, wzdychając ciężko i przeciągle.





XXIX.

Gdy to się odbywało w Petersburgu, Francuzi zostawiając po za sobą Smoleńsk obrócony w perzynę, zbliżali się coraz bardziej ku Moskwie.
Napoleon próbował ale nadaremnie, stoczyć bitwę nad Wiazmą, potem jeszcze trochę dalej. Wskutek rozmaitych okoliczności, Rosjanie nie mogli jej przyjąć aż pod Borodynem, oddalonym od Moskwy o sto dwanaście wiorst. Stanąwszy nad Wiazmą, Napoleon wydał rozkaz iść prosto na Moskwę, na tę odwieczną carską stolicę, otoczoną w oczach ludu całego aureolą świętości! Moskwa z mnóstwem cerkwi, podobnych do pagód chińskich, podniecała jego wyobraźnią i pociągała ku sobie jakimś dziwnym urokiem, jakąś siłą nadprzyrodzoną. Przejechał przez Wiazmę na swoim nie wielkim koniku maści izabelowej, otoczony gwardją, adjutantami i paziami. Berthier został był w tyle, aby wybadać jeńca rosyjskiego, który wpadł był w ręce Francuzom. Pomagał mu w tem Lelorgue d’Ideville, umiejący dość dobrze po rosyjsku. Wkrótce złączył się ze swoim panem, z twarzą rozpromienioną i osadził konia w miejscu przed Napoleonem.
— Cóż się stało? — Spytał cesarz od niechcenia.
— Wzięto do niewoli jakiegoś luzaka, Sire. Opowiada on, że wojsko pod dowództwem Platowa, łączy się z resztą armji, a Kutuzow zamianowany wodzem naczelnym. Zuch chłopak i zdaje się być wcale nie głupi! w dodatku bardzo rozmowny.
Napoleon uśmiechnął się, kazał wsadzić na konia jeńca i stawić go przed siebie. Kilku adjutantów puściło się galopem, aby spełnić natychmiast rozkaz cesarza. W chwilę później sprowadzono poddanego Denissowa, dobrze nam znanego Ławruszkę, którego był odstąpił Mikołajowi Rostow jako luzaka. Stanął jak wryty przed cesarzem, w ubraniu kozackiem, na koniu francuzkim, z chytrym i przebiegłym wyrazem w fizjognomji, z nosem czerwonym, jaki zwykł ozdabiać twarze takich, którzy nie lubią wylewać za kołnierz trunków gorących. Napoleon kazał mu jechać obok siebie, aby mu się przypatrzeć do woli.
— Jesteś kozakiem? — spytał.
— Tak, wasza miłość.
„Ów luzak — wspomina Thiers temi słowami w swojej historji „Konsulat i Cesarstwo“ o tem wydarzeniu — nie mógł domyśleć się w prostocie ducha, w jakiem znajduje się dostojnem towarzystwie. Skromność w ubraniu i całem wzięciu Napoleona, nie oddziaływały wcale na jego wyobraźnię wschodnią, która przedstawia sobie każdego monarchę lśniącego od drogich kamieni i otoczonego przepychem. Rozmawiał też z cesarzem całkiem poufale, o przebiegu wojny obecnej i stanie armji rosyjskiej“.
Właściwie tak rzeczy stały: Ławruszka upiwszy się, (co mu zresztą zdarzało się nader często) nie przygotował objadu dla swojego pana. Za to przestępstwo, został porządnie wychłostany, a po karze otrzymanej, posłany do wsi najbliższej, aby tam złapał co i ile się da sztuk drobiu. Gdy się tu znalazł, oddał się maroderce z takim zapałem i zamiłowaniem, że go przydybali i złapali na gorącym uczynku Francuzi. Ławruszka dużo już widział i dużo przeszedł w życiu. Była to jedna z tych natur bezczelnych, zdolna do wszelkich wykrętów i szachrajstw. Chytry i jak lis przebiegły, odgadywał instynktowo najgorsze myśli, w tych co go otaczali i umiał objąć na pierwszy rzut oka ich próżność i miłość własną wygórowaną.
Gdy stanął oko w oko z cesarzem, domyślił się od razu z kim mówi. Postanowił więc pozyskać jego względy za jaką bądź cenę. Obecność Napoleona, nie onieśmielała go tak samo, jak gdy stał pijany przed Rostowem, lub gdy czuł na plecach pręt leszczyny, którym kapral go smagał. Skoro nic pod słońcem nie posiadał, cóż mu mógł kto zabrać?
Powtórzył mniej więcej, to co mu się w obozie o uszy obiło. Gdy jednak Napoleon zapytał go wprost, czy Rosjanie myślą, zwyciężyć armję Bonapartego, przewąchał pułapkę w tem pytaniu i zaczął nad niem dumać i zastanawiać się głęboko.
— Jeżeliby stoczono zaraz bitwę — przemówił cedząc zwolna każde słowo — byłoby to możebnem... skoro to się jednak odwlecze do trzech... czterech dni, zwycięztwo stałoby się wątpliwem.
Ów frazes zagadkowy przetłumaczono w ten sposób cesarzowi. — „Gdyby nazajutrz bitwę wydano, zwyciężą Francuzi, później niewiedzieć coby zajść mogło“... — Napoleon który był dnia tego w humorze wyśmienitym, wysłuchał najspokojniej tej przepowiedni i kazał nawet powtórzyć ją raz jeszcze. Ławruszka wszystko sobie „miarkował“ i udawał dalej, że nie wie kogo ma przed sobą.
— Wiemy o tem dobrze, że macie nad sobą jakiegoś Napoleona — przemówił po chwili — który miał już pobić i zawojować prawie świat cały, ale z nami nie taka łatwa sprawa, Moskale to twardy orzech do zgryzienia. — Tłumacz, ma się rozumieć, pominął ową przechwałkę patrjotyczną, powtórzywszy jedynie cesarzowi pierwszą część frazesu.
„Odpowiedź naiwna, młodego kozaka, wywołała uśmiech na usta, potężnego władcy“ — opowiada Thiers — „Napoleon zrobił kilka kroków naprzód, zbliżając się do Berthier’a. Wyraził mu życzenie, przekonania się naocznie, jakieby też wrażenie wywarło na tego na pół dzikiego stepowca z nad Donu, gdyby mu powiedziano, że rozmawia z cesarzem, z tym samym cesarzem który zapisał na egipskich piramidach swoje imię zwycięzkie.“
Zaledwie mu to oznajmiono, a Ławruszka sprytny i przebiegły odgadł natychmiast, że Napoleon spodziewa się widzieć go spiorunowanego tą niesłychaną wiadomością. Odegrał więc rolę swoją znakomicie. Wytrzeszczył oczy, otworzył usta szeroko i zrobił minę ogłupiałą, jaką miał zwykle gdy coś przeskrobał i obawiał się za to chłosty.
„Zaledwie tłumacz powiedział mu, kto przed nim stoi“ — pisze Thiers dalej — „kozak skamieniały z przerażenia i podziwu, nie był już w stanie słowa przemówić. Jechał obok z oczami wlepionemi w wielkiego zdobywcę, którego imię doszło nawet do tego dziecka dzikich stepów Wschodu. Ustała cała jego gadatliwość, zamilkł pogrążony w niemem i naiwnem uwielbieniu. Napoleon obdarzywszy go sowicie, kazał go uwolnić, jak się wypuszcza z klatki ptaka, przyzwyczajonego bujać wolno w powietrzu nad niwami i lasami, w których się urodził“...
Jego cesarska mość, ciągnęła zatem dalej i dalej, marząc rozkosznie o tej Moskwie, tak gorączkowo podniecającej fantazję „Wielkiego Zdobywcy“. Tymczasem — „ów ptak“ — wracający nie tyle — „do niw i lasów, w których się rodził“ — ile do awangardy rosyjskiej, układał z góry, co on też nie wszystko nakłamie „kamratom“. Taki przecież zuch, jak Ławruszka, musiał dodać zawsze coś bajecznego i upstrzyć każde opowiadanie, swoim chwalebnym zwyczajem. Szczera prawda, taka bezbarwna, tak żadnego wrażenia nie wywołałaby wśród żołnierzy. Spytał po drodze kozaków, gdzie jest jego pułk, należący do dywizji Platowa i jeszcze tego wieczora dostał się do Jankowa, gdzie stał pułk na kwaterze. W tej samej chwili Rostow z Ilinem wsiadali na konie, wysłani na rekonesans w najbliższej okolicy. I Ławruszka dostał rozkaz jechać z nimi.





XXX.

Księżniczka Marja nie dojechała do Moskwy, jak sądził jej brat. Mogła więc być narażoną i dalej na przykre zajścia i niebezpieczeństwa w skutek wojny.
Gdy poczciwy wierny sługa wrócił ze Smoleńska, książę Bołkoński obudził się jakby z letargu. Kazał zwołać natychmiast milicją i napisał do jenerała głównodowodzącego w najbliższem miasteczku, uwiadamiając go, że postanowił zostać w Łysych-Górach i bronić się do ostatka. Jemu zaś pozostawia tę kwestję do rozstrzygnienia, w jaki sposób myśli zasłonić od zagłady miejsce — „w którem może być wziętym w niewolę przez nieprzyjaciela, nawet zabitym, najsędziwszy wiekiem i najstarszy rangą z rosyjskich jenerałów!“ — Zapowiedział następnie z wszelką uroczystością, całemu swojemu dworowi, zamiar nie opuszczania Łysych-Gór! Co się tyczy jego córki, tej rozkazywał zabrać się razem — „z małym księciem“ — do Boguczarewa. Zajął się też natychmiast wyprawieniem ich z częścią dworu. Księżniczka Marja zaniepokojona na serjo, rozgorączkowaniem starca, które nastąpiło bezpośrednio po stanie zupełnej apatji kilkotygodniowej, nie mogła zdecydować się opuścić ojca. Raz pierwszy w życiu oparła się stanowczo jego rozkazowi, i nie odjechała. Naraziła się, rzecz naturalna, na scenę najgwałtowniejszą. Ojciec pieniąc się z gniewu wyrzucał jej winy, których nigdy nie popełniła, obsypał gradem obelg, oskarżał ją, że mu wiecznie i zawsze życie zatruwała, że go z synem jedynym poróżniła, że nagadała była przed bratem na ojca rzeczy niestworzone, i tem podobnie... W końcu wytrącił ją ze swojego gabinetu, zapowiadając, że może robić co jej się rzewnie podoba, ale on jej znać nie chce i niech mu się więcej na oczy nie pokazuje. Księżniczka Marja uszczęśliwiona i z tego, że ojciec nie kazał wpakować jej gwałtem do powozu, dostrzegła w tem ustąpieniu, dowodu oczywistego, że w końcu ojciec rad jest, iż córka przy nim została. Nazajutrz, po odjeździe wnuka z Desallesem starzec przywdział mundur galowy, okrył piersi mnóstwem orderów i miał jechać w odwidziny do komendanta w najbliższem miasteczku. Powóz był już zajechał. Córka zobaczyła go idącego przez dziedziniec, aby zlustrować chłopów i dwór cały, których był uzbroił. Schowana za firanką, wytężała słuch, aby dowiedzieć się jakie im też wyda rozkazy, gdy spostrzegła kilku dworskich pędzących ku pałacowi, bladych i wystraszonych. I ona wybiegła natychmiast. Wszedłszy w aleję spotkała się z garstką milicjantów, a pomiędzy nimi zobaczyła starego księcia, którego dwóch podtrzymywało pod ramiona, niosąc prawie w powietrzu. Rzuciła się ku ojcu, tak jednak oślepiało ją słońce, odbite od piasku żółtego, którym aleja była wysypana, że z razu nie mogła sobie zdać sprawy dokładnej, co się stało właściwie? Struchlała stanąwszy tuż nad nim. Nogi wlókł bezwładnie po piasku, głowa zwisła mu na piersi, a co ją najbardziej uderzyło, wyraz twarzy zmieniony najzupełniej. Zamiast srogości i woli niezłomnej, malował się w starca fizjognomji lęk prawie. Patrzał na córkę czule i pokornie, jakby czując swoją bezsilność, zdawał się na jej łaskę lub niełaskę. Zaniesiono go do gabinetu i złożono na tem samem łożu, na którem nagabywały go co nocy takie sny straszne.
Lekarz sprowadzony z miasta najbliższego, czuwał nad chorym przez noc całą i zapowiedział, że ma bok prawy sparaliżowany. Kilka razy spozierał starzec na córkę miłosiernie, i poruszał ustami, jakby chciał jej coś powiedzieć. Z jego piersi ciężko stękającej, wychodziły tylko dźwięki stłumione i charczące... bełkotał coś niezrozumiałego językiem ubezwładnionym, jak i reszta ciała. Ponieważ pobyt w Łysych-Górach stawał się coraz niebezpieczniejszym, Marja zabrała się z ojcem do Boguczarewa, a siostrzeńca z Desalles’em, wyprawiła z tamtąd do Moskwy.
Stary książę spędził trzy tygodnie w domu syna, w stanie jednakowym. Leżał na wznak, bezwładny, nieprzytomny, prawie bez życia. Czasem coś bełkotał, ale nie można było domyśleć się co chce wyrazić. Cierpiał na tem widocznie, że go nikt nie rozumie. Czy w tem był tylko kaprys chorego? Czy na prawdę umysł jego jeszcze pracował? Czy chciał mówić z córką o sprawach czysto osobistych, czy też o wojnie toczącej się obecnie?
Lekarz stale utrzymywał, że ten niepokój u chorego jest bez znaczenia, Marja jednak wiedziała doskonale, że ojciec chce jej o czemś powiedzieć, a nie może. Ile razy bowiem wchodziła, starzec patrzał na nią dziwnie przenikająco, i zaraz zaczynał coś bełkotać.
W wieku tak podeszłym, nie można było spodziewać się polepszenia, nie można było również myśleć o przewiezieniu chorego do Moskwy, mógłby był bowiem skonać w drodze.
— Czy nie lepszą byłaby śmierć sama, od takiego stanu opłakanego? — pytała się czasem w duchu księżniczka Marja. Nie opuszczała wprawdzie ojca, ani w dzień, ani w nocy i śledziła bacznie każde jego poruszenie. Czy pragnęła dostrzedz polepszenia? Nie, wcale. Radaby była przeciwnie, zobaczyć już symptom, zapowiadający skon rychły. Co było jeszcze straszniejszem, a czego nie mogła jednak ukryć sama przed sobą, to, że choroba ojca zbudziła w jej duszy dziwne pragnienia, dziwne nadzieje, dotąd głęboko ukryte, gdzieś na samem dnie serca spoczywające od tylu lat. Marzyła o życiu niezawisłem, uwolnionem z pod ciężkiego jarzma ojcowskiego. Przypuszczała, że jeszcze i dla niej mógłby promień słońca zabłysnąć, że mogłaby zostać żoną męża kochającego, i któregoby ona nawzajem ubóstwiała. Myśli podobne mózg jej rozpierały, niby pokusy przez szatana podszeptywane. Mimo wysiłków nadludzkich, żeby je odpędzić od siebie, co chwila do nich wracała. Częstokroć nawet wyłapywała sama siebie, na układaniu planu całego, w jaki sposób żyć zacznie, skoro „jego“ nie stanie! Aby uciec od tych pokus piekielnych zaczynała się modlić. Wybijała pokłony przed Ikonostasem, wlepiając wzrok w święte wizerunki. Czuła jednak, że modli się li ustami, bez serca i żywej wiary. Unosił ją gwałtownie prąd inny. Wyobrażała sobie życie czynne, najeżone wprawdzie trudnościami, ale wolne. Nie będzie jej odtąd otaczała atmosfera duszna, w której trzymano ją, niby ptaka w klatce uwięzionego. Wtedy modlitwa była dla niej jedyną pociechą. Obecnie jej nie wystarczała; serce bowiem rwało się do innego życia, bardziej ziemskiego; może i nie bez trosk i trudów, ale pełnego również ziemskich rozkoszy. Pobyt w Boguczarewie nie przedstawiał wielkiego bezpieczeństwa. Francuzi przybliżali się co dzień bardziej. Już kilka wsi sąsiedzkich zostały napadnięte i zrabowane przez maroderów.
Lekarz nastawał, żeby jechać z chorym do Moskwy. Marszałek szlachty przyjechał osobiście do Boguczarewa, namawiać Marję do wyjazdu. Nieprzyjaciel był już tylko oddalony o czterdzieści wiorst. Nie odpowiadał za nic, jeżeliby natychmiast nie odjechała.
Zdecydowała się nareszcie. Postanowiła odjechać piętnastego września. Przygotowania, polecenia i rozkazy stosowne do tej wyprawy, zabrały jej cały dzień poprzedzający. Noc mimo tego przepędziła jak zwykle, nie rozbierając się wcale, w pokoju obok ojca sypialni. Nie mogła usnąć, podchodziła więc do drzwi kilkakrotnie nadsłuchując. Słyszała z częsta ojca stękającego i jęczącego żałośnie, podczas gdy lekarz z Tykonem poprawiali mu poduszki i podnosili na pościeli. Radaby była wejść, a nie mogła się na to odważyć. Wiedziała ze smutnego doświadczenia, jak jest ojcu niemiłym każdy objaw mimowolnego przerażenia z jej strony. Odwracał się od niej z gniewem i niechęcią, ile razy oczy jego spotkały się z wzrokiem wystraszonym, który w niego wlepiała prawie bezwiednie. Jej ukazanie się wśród nocy o tak niezwykłej godzinie, mogłoby tembardziej wywołać u chorego gwałtowne rozdrażnienie... A nigdy jednak nie wzbudzał w jej duszy serdeczniejszego politowania! Nastąpiła w niej nagła zmiana. Teraz lękała się go stracić, a przechodząc w myśli długie lata razem spędzone, odkrywała w każdem ojca słowie, w każdej czynności, dowód czułego do niej przywiązania. Jeżeli wśród tego wśliznęło się niepostrzeżenie przypomnienie planów snutych na przypadek ojca śmierci, odtrącała je od siebie, z najwyższym wstrętem, jako nagabywanie złego ducha. W końcu nie słysząc już niczego w ojca pokoju, usnęła strudzona nad ranem, i obudziła się dopiero około południa.
Miała ona tę właściwość w swojem usposobieniu, że skoro oczy otworzyła, przypominała sobie najdokładniej myśli, które zajmywały ją zanim usnęła. Zaczęła pilnie nadsłuchiwać, ale nie mogła niczego połapać, w pokoju chorego panowała zwykła, ponura cisza. Westchnęła z pewnem smutnem znużeniem:
— Zawsze jedno i to samo! — powiedziała w duchu. — Czegóż ja sobie jednak życzę? Cóż to ma nastąpić? — Wstrzęsła się z odrazą. — Przecież nie pragnę ojca śmierci?!... Byłoby to czemś nadto potwornem!
Zerwała się na równe nogi, ubrała szybko, a pomodliwszy się wyszła na ganek. Zaprzęgano konie do powozu i bryk pod rzeczy, pakując resztę manatków. Pogoda była niepewna, powietrze mgłą przesiąkłe. Zbliżył się do niej lekarz:
— Ma się cokolwiek lepiej dziś rano — oznajmił córce. — Szukałem właśnie panią. Można go nawet zrozumieć cokolwiek. Głowa mniej zajęta, i zdaje się odzyskiwać przytomność. Idźmy do niego. Pragnie panią zobaczyć.
Pobladła, opierając się o jeden ze słupów, ganek podpierających. Serce zaczęło jej bić gwałtownie; na samą myśl, że ma ojca zobaczyć, ma z nim mówić, gdy jej dusza pełna zdrożnych pragnień i chęci zbrodniczych... Odczuwała radość z polepszenia stanu ojca, zmieszaną z bólem za serce ściskającym.
— Pójdźmy — lekarz powtórzył.
Poszła z nim i zbliżyła się do łoża ojca. Chory leżał na wznak, z głową opartą o stos poduszek. Ręce chude, kościste, pokryte siecią suchych żył sinych i grubych jak postronki, leżały bezwładnie przed nim na kołdrze. Lewe oko spozierało bezmyślnie i nieruchomie; prawe natomiast poruszało się nerwowo, wyglądało strasznie i wywierało ponure wrażenie na patrzących. Twarz była okropnie zmieniona, niby szarym prochem przysypana, i musiała zbudzić w każdym litość najgłębszą. Córka zbliżyła się do łóżka, całując ojca w rękę. Lewą ręką ścisnął natychmiast jej dłoń. Czekał na nią widocznie. Powtórzył ten ruch, ściągając brwi i usta otwierając niecierpliwie.
Spojrzała na niego przerażona... Czegóż pragnął? Stanęła tak, żeby mógł patrzeć na nią okiem lewem... Uspokoił się natychmiast, robiąc wysiłek nadludzki, aby do niej przemówić. Poruszył językiem, usłyszała zrazu jakieś niewyraźne bełkotanie, nareszcie wymówił słów kilka, zwolna, nieśmiało, wpatrując się przytem w córkę, tak błagalnie i bojaźliwie... Lękał się widocznie, że go nie zrozumie! Trudność śmieszna prawie, której doświadczał, chcąc słów kilka wymówić, zmusiła Marję do spuszczenia wzroku, aby ojciec nie spostrzegł jej wzruszenia, i aby mogła stłumić łzy gwałtem do ócz się cisnące. Powtórzył kilka razy te same sylaby, ona jednak nie mogła domyślić się ich znaczenia. Lekarzowi zdawało się że ojciec pyta ją czy się trworzy o niego? Gdy to przypuszczenie głośno wypowiedział, chory potrząsł głową przecząco.
— Chce mi powiedzieć, że cierpi jego dusza! — wykrzyknęła Marja, a na to ojciec ścisnął jej dłoń ponownie, przykładając ją do piersi wyschniętej, to tu, to tam, jakby szukał miejsca najstosowniejszego.
— Myślę ciągle o tobie — przemówił prawie tonem zwykłym, uszczęśliwiony, że go w końcu zrozumiano. Pogłaskał ręką lewą córkę po włosach, ruchem pieszczotliwym. Pochyliła głowę, aby ukryć łzy.
— Przywoływałem cię przez noc całą! — szeptał dalej.
— Gdybym była wiedziała!... — odrzuciła. — Lękałam się wejść...
Podziękował jej czułem spojrzeniem:
— Więc nie spałaś?
— Nie — potrząsła głową. Oddziaływał na nią tak silnie stan chorego, że i ona czuła się niejako ubezwładnioną, i nie umiała myśli ubrać w słowa.
— Moja duszyńko — szepnął ojciec, z czułością niezwykłą, używając do niej po raz pierwszy w życiu, tego słówka pieszczotliwego. — Dla czegóż nie przyszłaś?
— A ja niegodziwa, pragnęłam jego śmierci! — pomyślała biedna córka.
— Dziękuję ci, moje dziecię najdroższe, moja przyjaciółeczko, dziękuję... za wszystko!... przebacz mi... dziękuję!... — Z ócz chorego trysnęły łzy palące. — Zawołaj Andruszki! — wykrzyknął nagle, z wzrokiem błędnym.
— Odebrałam wczoraj list od niego — rzekła cicho Marja.
Spojrzał na nią zdziwiony:
— A gdzież on?
— W armji ojcze kochany, pod Smoleńskiem!
Milczał przez dłuższą chwilę, z powiekami przymkniętemi. Otworzył je nareszcie i skinął głową, jakby chciał dać córce do zrozumienia, że odzyskał pamięć, i że wie o wszystkiem.
— Tak, tak — rzekł zwolna i wyraźnie — Rosja zgubiona, zgubiona przez nich! — i załkał głucho.
Uspokoił się po chwili, przymknął oczy, robiąc słaby ruch ręką. Tykon poczciwy zrozumiał jego znaczenie, i otarł choremu oczy łzami zwilżone. Znowu wyksztusił słów kilka niewyraźnych. Czy tyczyły się Rosji, syna, wnuka, czy też córki? Nikt nie mógł pojąć ich znaczenia. Jednemu Tykonowi błysnęła myśl szczęśliwa, niby objawienie z góry! Odgadł czego chory pragnie!
— Ubierz się biało... tak lubię tę sukienkę!...
— To, to!... — chory zwrócił się do córki z czułością niewymowną. Nie mogąc dłużej zapanować nad wzruszeniem, załkała tak gwałtownie, że lekarz musiał ją wyprowadzić na werandę, żeby ochłonęła cokolwiek na świeżem powietrzu i przygotowała się ostatecznie do podróży. Stary książę mówił dalej, coraz głośniej i wyraźniej, o synu, o wojnie, o carze, z brwiami groźnie zmarszczonemi. Naraz, ruszył go paraliż po raz drugi i... ostatni!
Mgła opadła. Pogoda była prześliczna, słońce rozsiewało w koło złote blaski, księżniczka Marja jednak, nie zdawała sobie sprawy z niczego, nie myślała o niczem, i czuła jedno tylko: Zdwojoną czułość i miłość bezgraniczną dla ojca! Nigdy go nie kochała tak, jak w tej chwili! Zeszła po stopniach ganku, kierując się ku stawowi, aleją lipową, którą był jej brat świeżo zasadził.
— Tak, nie ma co ukrywać tego! pragnęłam jego śmierci — mówiła głośno w nadmiarze wzruszenia. — Chciałam żeby się wszystko skończyło jak najprędzej, abym mogła spocząć... I na cóż mi się przyda ów spokój, gdy jego nie będzie? — Obeszła w koło ogród, a zbliżając się do domu, spotkała się oko w oko z panną Bourrienne i z tym samym marszałkiem szlachty, który przyjechał powtórnie pożegnać ich i naglić do odjazdu. Słuchała go bezmyślnie, ani słowa nie zrozumiawszy. Zaprosiła do sali jadalnej, kazała podać śniadanie, i usiadła obok, jakby we śnie, prawie nieprzytomna. Zerwała się nagle, przeprosiła gościa, zostawiając z Francuzką, a sama udała się do ojca pokoju. Na progu spotkała się z lekarzem, który ją gwałtem zatrzymał:
— Nie możesz wejść w tej chwili księżniczko! — rzekł uroczyście. — Proszę oddalić się... koniecznie!
Wróciła do ogrodu, i usiadła nad stawem na ławeczce... Nie można jej było z domu dopatrzeć. Nigdy później nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, jak długo tam siedziała. Usłyszała nagle za plecami czyjeś kroki przyśpieszone. Te ją zbudziły z zadumy. Była to jej stara „niania“, którą wysłano na zwiady, aby odszukała Marję.
Stanęła jak wryta, zobaczywszy swoją drogą „pannuncię“, zadyszana i przerażona:
— Pójdźmy „pannunciu“ moja — bełkotała niewyraźnie. — Jaśnie oświecony nasz pan!...
— Lecę! biegnę! — zerwała się Marja, nie pozwoliwszy jej dokończyć frazesu.
— Księżniczko! — przemówił do niej lekarz, czekający na nią w progu domu. — Spełniła się wola Boża!... Schylmy przed nią czoła w pokorze!...
— To nie prawda! Puszczajcie mnie! — krzyknęła, czując ból serce rozdzierający.
Lekarz próbował ją zatrzymać, ale wyrwała mu się i wpadła do ojca pokoju:
— Dla czego mnie zatrzymują? Dla czego wyglądają wszyscy tacy wystraszeni? — pytała w duchu. — Nie potrzebuję nikogo... Co oni tam robią?...
W ojca sypialni okna były na oścież pootwierane i zalewały ją blaski słoneczne. Struchlała, nie zastawszy tam owego pomroku, panującego zwykle w pokoju ciężko chorych. Kilka kobiet służebnych otaczały łóżko. Cofnęły się, ją spostrzegłszy, odsłaniając twarz ojca z wyrazem surowym, ale dziwnie spokojnym i uroczystym; z wyrazem śmierci... Stanęła jak wryta.
— Nie, nie! on nie umarł! — krzyknęła przeraźliwie.
Starając się zapanować nad trwogą mrożącą krew w żyłach, pochyliła się nad zmarłym, przykładała usta do jego czoła. Na to jednak dotknięcie drgnęła i w tył odskoczyła. Uleciała gdzieś nagle czułość niewymowna, która przed chwilą serce jej rozpierała. Ustąpiła przed uczuciem wstrętu i lęku nieokreślonego, ale który zapanował wszechwładnie w jej duszy.
— Nie ma go już, nie ma! a natomiast widzę przed sobą coś strasznego, lodowatego, tajemniczego, co mi krew ścina i odtrąca od siebie! — szeptała bezprzytomna. Nareszcie zakrywając sobie twarz dłońmi, z krzykiem serce rozdzierającym padła zemdlona w objęcie lekarza, który szedł za nią, oka z niej nie spuszczając...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W obecności lekarza i Tykona, kobiety służebne zajęły się zwłokami, według odwiecznego zwyczaju. Umyły całe ciało, a następnie ubrały w mundur jeneralski, przyozdobiony mnóstwem dekoracji. Trumna znalazła się jakby na zawołanie, jeszcze tego samego wieczora. Tem wszystkiem, smutnem, a niezbędnem, zajął się lekarz z marszałkiem szlachty, synem najserdeczniejszego druha zmarłego księcia. Skoro ciało złożono na wysokim, wspaniałym katafalku, popy i djaki okoliczni, zaczęli wywodzić w koło zwłok żałobne psalmy, głosem monotonnym. Niebawem zaczęło się zjeżdżać i obywatelstwo z bliska i z daleka, aby oddać ostatnią posługę najstarszemu rosyjskiemu jenerałowi, tak rangą jak i latami. Zbliżali się do ucałowania twarzy i rąk zmarłego, z drżeniem mimowolnem i twarzą bladą jak ściana. Tak samo konie rżą żałośnie i stają dęba na widok konia zabitego. Szli jednak jedni za drugimi, trochę z ciekawości, a zresztą, bo tak im nakazywał obyczaj odwieczny.





XXXI.

Boguczarewo nie było nigdy w łaskach u księcia zmarłego. Chłopi w tym majątku różnili się we wszystkiem i odznaczali od innych wieśniaków. Inaczej się ubierali, zupełnie inne mieli nawyczki i obyczaje, byli o wiele śmielsi i butniejsi. Sami siebie nazywali „Stepowcami“. Stary książę umiał oceniać sprawiedliwie ich pracowitość i spryt do wszystkiego. Sprowadzał ich nieraz do Łysych-Gór w czasie żniw, do kopania stawów lub rowów. Nie cierpiał ich jednak za ich dzikość i niesforność.
Pobyt księcia Andrzeja pomiędzy nimi, zmiany, które był pozaprowadzał, szkoły, szpitale przez niego pobudowane, ulgi w pańszczyźnie i dziesięcinie składanej panu ze wszystkiego, co tylko chłopi posiadali, nie tylko nie ułagodziło ich buty, ale wręcz przeciwnie zrobiło ich jeszcze dzikszymi i niesforniejszymi. Krążyły wiecznie pomiędzy nimi wieści najpotworniejsze, którym święcie wierzyli. To opowiadano sobie na ucho, pod pieczęcią tajemnicy, że cała ludność w Bugaczerewie, zostanie „posłaną“ i zapisaną, w „kozaki“. To znowu ktoś im podszepnął, że ich zmuszą do innego wyznania, do innej religji. To powołując się na przysięgę wykonaną jeszcze Pawłowi I, w roku 1797, przebąkiwano, że byłby ich wtedy car uwolnił zupełnie od poddaństwa i pańszczyzny, ale pany nie chcieli do tego dopuścić. Byli i tacy pomiędzy nimi, którzy czekali jeszcze ciągle na powrót Pawła III. Miał on według bajki obiegającej z ust do ust, powrócić na tron za lat siedm. Wtedy wszyscy zostaną wolnymi, wszystko będzie dozwolonem i tak uproszczonem, że wszelkie prawa staną się wprost zbytecznemi. Było to czemś niepewnem, niejasnem, zbliżonem do podania apokaliptycznego, o przyjściu na świat Antychrysta. To też wojna wydana w roku 1812 przez Bonapartego i wkroczenie Francuzów w głąb Rosji, wydało im się dalszym ciągiem przepowiedni, nurtujących im po głowach i podniecających ich wyobraźnią, o wolności nieograniczonej przed przyjściem Antychrysta i przed końcem świata.
W okolicy Boguczarewa było kilka wielkich kluczów, należących bądź do dóbr koronnych, lub też do możnych bojarów, którzy nigdy w tych majątkach nie mieszkali. Nie było też w owych wsiach „ludzi dworskich,“ trochę bardziej ucywilizowanych i oświeconych, umiejących nawet po trochę czytać i pisać. Z tego też powodu, nurtowały bezkarnie pomiędzy tym ludem ciemnym, zdziczałym i niesfornym, prądy całkiem odrębne, podania i legendy tajemnicze, oparte na odwiecznej tradycji narodowej. Było to czemś niezrozumiałem częstokroć dla współczesnych, którzy nie umieli wniknąć w te arkana niezgłębione ludu rosyjskiego. I tak naprzykład: na lat dwadzieścia przed wojną w roku 1812, chłopi boguczarewscy, pociągnięci i zachęceni przykładem wsi sąsiednich, wyemigrowali byli całym taborem. Był to rzeczywiście „ciąg“ ptaków wędrownych, w stronę wschodnio południową. Ktoś był im bowiem puścił bąka, że w tej stronie są rzeki z wodą zawsze ciepłą, a wszelkie zboże rośnie dziko bez uprawy i siewu. Setki rodzin spieniężywszy wszystko co posiadały, porzuciły swoje sadyby i puściły się w drogę całą karawaną. Jedni wieśniacy wykupili się od poddaństwa, inni uciekli potajemnie. Wielu z tych nieszczęśliwych, zostali surowo ukarani i wysłani na Sybir, inni wyginęli z głodu i zimna w drodze. Garstka rozbitków zawiedzionych najfatalniej w błogich nadziejach, wróciła do Boguczarewa i gorączka emigracyjna ustała nagle, tak samo jak była wybuchła. W tej chwili właśnie coś podobnego zaczynało fermentować pomiędzy chłopstwem. Ktokolwiek w owej epoce miał sposobność wniknąć głębiej w stan rzeczy, mógł się łatwo przekonać, że i w roku 1812 lud wiejski był pod wpływem prądów tajemniczych, a wielce zgubnych. Aby zamanifestować wszem w obec swój sposób widzenia, lud czekał jedynie na chwilę sposobną.
Alpatycz zainstalowany w Boguczarewie na kilka dni przed śmiercią księcia starego, spostrzegł natychmiast, że coś święci się niedobrego pomiędzy chłopstwem. Postępowali oni całkiem inaczej, niż chłopi w Łysych-Górach, od których byli oddzieleni zaledwie sześćdziesięciu wiorstami. Gdy tamci porzucali wszystko, zostając cały dobytek na pastwę kozakom plądrującym po kraju, ci w Boguczarewie siedzieli na miejscu kamieniem, a nawet mieli pewne stosunki potajemne z Francuzami, których proklamacje krążyły pomiędzy nimi. Stary, wierny rządca, dowiedział się był przez jednego ze sług dworskich, że niejaki Karpiak, mający wielki wpływ na gminę, a który niedawno szedł na czele transportu żywości dla wojska, opowiadał potem swoim sąsiadom, że kozacy rabują tylko wsie porzucone przez mieszkańców, Francuzi zaś nie tkną się niczego, płacąc za wszystko potrójne ceny. Wiedział o tem, że pewien chłop przyniósł z pobliskiego miasteczka odezwę jenerała francuskiego, w której stało czarne na białem, że nikomu z mieszkańców okolicznych włos z głowy nie spadnie i za wszystko zapłaci się gotówką, byle się z miejsca nie ruszali. Na dowód, że wieść jest prawdziwa, pokazywał każdemu banknot na sto rubli, który mu dano w obozie francuzkim za siano dostawione. O tem tylko biedak nie wiedział, że banknot był fałszywy i bez żadnej wartości.
W końcu, dowiedział się Alpatycz o rzeczy najważniejszej, że tego dnia samego, kiedy nakazał wójtowi gminy, zgromadzić we wsi potrzebna ilość podwód pod rzeczy księżniczki Marji, chłopi zebrawszy się tłumnie na walną naradę, postanowili nieodwołalnie nie usłuchać rozkazu i nie dopuścić nikogo do opuszczania wsi. Tu zaś czas naglił, nie było ani chwili do stracenia. Marszałek szlachty przyjechał był znowu, nie ręcząc nawet za jutro! Pomimo, że był się obiecał solennie na pogrzeb zmarłego księcia, nie mógł być na nim w skutek nagłego posunięcia się naprzód Francuzów. Miał zaledwie tyle czasu, aby wywieść żonę i dzieci w miejsce bezpieczne, zabierając jednocześnie rzeczy i sprzęty najcenniejsze.
Wójt Hrehory Dron, którego książę nieboszczyk zwykł był Hryciem nazywać, pełnił ten urząd w Boguczarewie od lat trzydziestu dwóch. Był to istny Herkules, z rodzaju tych olbrzymów z siłą niespożytą, którzy dobiegają do lat siedmdziesięciu, bez jednego włoska siwego, ze wszystkiemi zębami, raźni i dziarscy, jakby liczyli dopiero połowę tego wieku sędziwego.
Po owej emigracji, do której i pan wójt należał, wrócił on jeden z pierwszych do Boguczarewa. Ponieważ nie było wówczas nikogo lepszego pod ręką, Hrehory wójtował dalej gromadzie, ku zadowoleniu ogólnemu tak dworu, jak i gminy całej. Chłopstwo bało go się jak ognia, a nieboszczyk książę, nazywał go czasem na żarty „ministrem“.
Nikt nigdy nie widział Drona chorym ani pijanym. Nie wyglądał nigdy znużonym, mimo że nieraz w polu ciężko pracował i po kilka nocy z rzędu nie spał, jadąc gdzieś z pańskim transportem. Nie umiał czytać, ani pisać, nigdy jednak nie dał się oszukać, nigdy nie omylił się w rachunku, znacząc na lasce kozikiem liczby pojedyncze sztrychem, a dziesiątki krzyżem, na drzewie wystruganym. A prowadził nieraz znaczne transporta zboża i odbierał najskrupulatniej dziesięciny od chłopów dla dziedzica. Temu tedy wójtowi, rozkazał był Alpatycz, żeby dostarczył luzem koni dwanaście do bryk, a prócz tago ośmnaście wozów, zaprzęgniętych po cztery konie w poręcz pod meble. Płacono wprawdzie dworowi po większej części czynsz gotówką, Alpatycz znał jednak na palcach całą gminę, wiedział że wieś liczy dwieście trzydzieści rodzin, po większej części bardzo zamożnych, spełnienie zatem rozkazu nie przedstawiało najmniejszej trudności. Wójt atoli spuścił oczy, ani pary z ust nie puściwszy. Alpatycz uznał za stosowne wyliczyć mu po nazwisku gospodarzów, którzy mają dostarczyć wozów i koni.
Odpowiedział mu na to skrobiąc się w głowę, że konie chłopów wymienionych są wszystkie w drodze. Rządca wymienił innych wieśniaków.
— Ci tam wcale już koni nie mają. Zabrali im na podwody dla wojska carskiego — bąknął wójt oczów nie podnosząc. — Reszta zaś spracowana... same zdechlaki!... drągami je podnoszą. W żaden sposób nie znajdziemy podwód, ani nawet koni luzem do bryk...
Alpatycz spojrzał na wójta osłupiały. Jeżeli Hrehory był dobrym wójtem, Alpatycz był niemniej rządcą wzorowym. Zrozumiał w lot, że te odpowiedzi nie szły gładko Hrehoremu, że nie wypowiadał ich z własnego popędu, tylko pod wpływem i naciskiem zdania gremjalnego, chłopów zbuntowanych. I to było mu wiadomem, że chłopi w głębi serca wójta nienawidzili, za jego bogactwa, on zaś siedział wiecznie na dwóch stołkach, świecąc (jak mówi proste przysłowie) Panu Bogu świeczkę, a djabłowi dwie! Radby był zapewne dogodzić dziedzicowi, byle przytem nie narazić sobie chroń Boże! gromady. Krzyknął w końcu gniewnie na swego podwładnego:
— Słuchaj no Dron, przestańże raz pleść głupstw!... Jego ekscellencja, książę Andrzej Mikołajewicz, nakazał mi przenieść was wszystkich gdzie indziej, abyście nie mieli konszachtów z nieprzyjacielem. Car wydał nawet ukaz, co do tego: „Ktokolwiek nie ucieka przed wrogiem, nie mając siły aby go pobić, będzie za zdrajcę poczytany“. — Słyszysz?
— Słyszę — wójt oczy miał dalej w ziemię wlepione.
Alpatycz nie zadowolnił się tą odpowiedzią:
— Dron! Dron! wierzaj mi, to się źle skończy! — potrząsł głową. — Radzę ci nie trwać w uporze... Czytam w twojej duszy, niby w księdze otwartej... Wiesz przecie, że widzę na trzy arszyny głęboko, co się dzieje pod twemi stopami! — wyciągnął rękę z po za kamizeli, wskazując podłogę ruchem tragicznym. Dron spojrzał na niego z boku z pewnem wzruszeniem, zaraz jednak spuścił wzrok na nowo ku ziemi. — Porzuć te duraczestwa! Nakaż im, żeby zbierali czemprędzej manatki i wieźli wszystko co mogą, ku Moskwie... Wozy i konie dla jaśnie oświeconej księżniczki, mają być również jutro do dnia gotowe.... Tobie zaś zakazuję najostrzej iść do karczmy na wspólną naradę... rozumiesz?
Wójt upadł na kolana:
— Na miły Bóg, Jakubie Iwanowiczu, uwolnijcie mnie od tego urzędu nieszczęsnego! — zawołał błagalnie.
— Nakazuję ci posłuszeństwo! Z wójtostwa cię nie zwalniam, a konie jutro mieć muszę!...
Doszło było i to do wiadomości Alpatycza, że chłopi poczytują go za czarownika, za jego umiejętność w prowadzeniu pasieki, w hodowli bydła i w uprawie roli. Teraz więc w interesie księżniczki postanowił wyzyskać pogłoskę o nim obiegającą.
Dron wstał z klęczek, chcąc jeszcze przemówić. Alpatycz jednak w tem go uprzedził:
— Słuchaj no! cóż wam znowu nowego strzeliło do głowy? Co sobie wyobrażacie?
— A co ja poradzę z gromadą?... Gromada panie rządco, to wielki człowiek! Jak nie chcą słuchać, to co im zrobisz? Mówiłem... tłumaczyłem... oni nie! i nie!...
— Czy piją? — podchwycił Alpatycz.
— Jeszcze jak! Wytoczyli i odbili dno w drugiej kufie wódki.
— Słuchaj że... ja jadę po sprawnika, ty zaś powiedz żeby nie myśleli o podobnych głupstwach, bo im to na złe wyjdzie, tylko żeby na jutro mieli konie i wozy gotowe do drogi.
— Rozumiem — wójt skłonił głowę.
Alpatycz dłużej nie nalegał. Nadto długo rządził chłopstwem, aby o tem nie wiedzieć, że jeszcze najlepszy sposób na nich, nie wierzyć wcale i nie przypuszczać z ich strony nieposłuszeństwa. Udał zatem, że jest zadowolony z pozornej uległości Drona, postanowiwszy jednak cichaczem, nie mówiąc o tem nikomu postarać się czemprędzej o siłę zbrojną, przeciw buntownikom.
Na wieczór ani jeden wóz nie pokazał się na dworskim dziedzińcu! Hałaśliwe zebranie przed karczmą uchwaliło nie dać koni, ani wozów i wyprawić wszystkie podwody do lasu skoro świt! Alpatycz wydał rozkaz służbie dworskiej rozpakować graty, które przywiózł był z sobą z Łysych-Gór, a wozy wraz z końmi mieć w pogotowiu dla księżniczki Marji. Sam pojechał do najbliższego miasta, zarekwirować siłę zbrojną.





XXXII.

Marja zamknięta w swoim pokoju po ojca pogrzebie, nie otworzyła dotąd drzwi nikomu, gdy w tem pokojowa przyszła jej powiedzieć, że Alpatycz chce odebrać jej rozkazy, co do wyjazdu jutrzejszego. (To się działo przed rozmową z wójtem.) Złamana boleścią, leżąc bezsilna, kazała jej oświadczyć Alpatyczowi, że ani jutro, ani nigdy, nie myśli ruszać się z Boguczarewa. Żąda jedynie, żeby ją zostawiono w spokoju.
Wyciągnięta na sofce skórzanej, z twarzą do ściany obróconą, posuwała machinalnie palcami po goździach mosiężnych, któremi skóra była obitą, rachując takowe po raz dziesiąty. Jej myśli rozprószone i zamglone, wracały wiecznie do tych samych przedmiotów: Zastanawiała się nad śmiercią, nad niezłomnością i niewzruszonością boskich wyroków, nad niegodziwością jej duszy, czego miała jawne dowody podczas choroby ojca, i co przeszkadzało jej w modlitwie... Długo tam leżała, prawie nieruchoma.
Nagle oświetliły jej pokój ostatnie promienie słońca zachodzącego, padając ukośnie przez okno. Oblały złotym blaskiem i ten kąt, tę poduszkę, o którą głowę opierała. Teraz i jej myśli wzięły inny kierunek. Podniosła się z sofki machinalnie, włosy dłonią przygładziła, a zbliżywszy się do okna, otworzyła je na oścież, wciągając z lubością, całą piersią, chłodne, balsamiczne powietrze wieczorne.
— Teraz więc, możesz używać na wszystkiem w spokoju — szepnęła. — „Jego“ już nie ma... Nikt ci w niczem nie przeszkodzi!
Upadła na krzesło najbliższe, składając głowę bolącą i rozpaloną, na okna framudze.
Ktoś ją zawołał z cicha przez okno. Była to panna Bourrienne, w sukni kirowej z dwiema szerokiemi taśmami białemi u dołu. Podeszła ku niej, wspięła się na palce, pocałowała pokornie w rękę, na której miała głowę opartą, i wybuchnęła rzewnym płaczem. Przypomniała sobie Marja natychmiast, swoją dawniejszą niechęć, zazdrość którą Francuzka budziła w jej sercu, jak również i zmianę w ojca usposobieniu pod koniec życia. Po odjeździe Andrzeja, starzec nie mógł znieść widoku Francuzki, i nie dopuszczał jej wcale do siebie...
— Wszak to dowód oczywisty — pomyślała — jak niesprawiedliwemi były moje przypuszczenia i posądzania... Czyż to zresztą do mnie należy sąd o moim bliźnim, do mnie córki niegodziwej, która pragnęła śmierci ojca? — I wyobraziła sobie żywo, jak przykrem jest położenie jej tyloletniej towarzyszki. Traktuje ją ozięble, prawie pogardliwie, a ona jednak znosi to wszystko z pokorą, bo nie ma się gdzie podzieć, nie ma dachu własnego, nie ma rodziny, zmuszona wycierać cudze kąty, biedna sierota, biedne ptaszę z gniazda wyrzucone! Jak zwykle, serce wzięło u niej górę nad wszystkiem innem; podniosła oczy i spojrzała na Francuzkę serdecznie, zapraszając do swego pokoju. Weszła niebawem panna Bourrienne, zaczęła całować ją znowu po rękach, wylewając łzy obfite. Słowami łkaniem przerywanemi, mówiła o wielkiej boleści, o gromie straszliwym, który uderzył w nie obie: Jedyną pociechą byłoby dla mnie — kończyła — gdybyś raczyła księżniczko pozwolić mi dzielić z tobą wiernie to nieszczęście, gdybyś chciała przebaczyć mi wspaniałomyślnie, cokolwiek kiedy zawiniłam względem mojej największej dobrodziejki, a czego żałuję całem sercem!... Ten nasz drogi „zmarły“, patrzy na mnie teraz z góry, i czyta zapewne w mojej duszy, ile w niej mieściło się i mieści miłości i wdzięczności najżywszej za tak wiele dobrego i wyświadczonego przez was najszlachetniejsi państwo, biednej bezdomnej sierocie!
Marja słuchała z przyjemnością jej głosiku melodyjnego. Ten jej szczebiot odrywał ją na chwilę od myśli ciężkich i ponurych. Patrzała na nią, uśmiechała się łagodnie, ale roztargniona, nie rozumiała prawie i nie wiedziała o czem jej prawi tak długo Francuzka.
— Najdroższa księżniczko — zaczęła po chwili milczenia panna Bourrienne z innego tonu. — Pojmuję najzupełniej, żeś dotąd nie była w stanie zebrać myśli i zdecydować się na coś stanowczego. Ja więc za ciebie myślałam, z całą miłością i poświęceniem bezgranicznem... Czy Alpatycz był u ciebie i wspominał o wyjeździe?
Na razie nic jej Marja nie odpowiedziała. Nie mogła skupić myśli rozpierzchłych i zrozumieć dla czego miałby koniecznie odjeżdżać?
— Po co? Na co miałabym się stąd ruszać? — pytała się w duchu. — Co mnie już teraz wszystko obchodzi?
— Nie wiesz zapewne o tem księżniczko — mówiła dalej panna Bourrienne — że nasze położenie jest bardzo niebezpiecznem. Jesteśmy otoczone ze wszech stron Francuzami... Gdybyśmy odjechały, przyaresztowanoby nas gdziekolwiek po drodze, a wtedy Bóg jeden wie...
Marja wlepiła w nią wzrok przerażony.
— Ah! gdybyście wiedzieli jak mnie to wszystko jest obojętnem — westchnęła. — Nie oddalę się od „jego“ grobu!... Proszę cię Amelko, pomów sama z Alpatyczem... Co do mnie, nie pragnę żadnej zmiany.
— Już naradzaliśmy się wspólnie. Alpatycz utrzymuje, że możemy wyjechać jutro z rana. Mojem zdaniem byłoby stokroć lepiej i bezpieczniej zostać spokojnie na miejscu. Nużby nas złapali po drodze maroderzy rosyjscy, lub zatrzymało chłopstwo zbuntowane? To byłoby czemś strasznem! — Tu Francuzka wydobyła z zanadrza odezwę jenerała Rameau, polecającą usilnie mieszkańcom okolicznym, nie ruszanie się z miejsca, za co obiecywano im wszelką opiekę nad nimi, jak i nad ich mieniem, od najwyższych władz armji francuzkiej.
— Sądzę, że wolałybyśmy udać się od razu do owego jenerała francuzkiego, który ręczę! okazałby nam cześć najwyższą i otoczył troskliwą opieką.
Księżniczka przebiegła oczami odezwę drukowaną, a twarz jej drgnęła konwulsyjnie.
— Od kogo ją masz? — spytała.
— Dowiedzieli się zapewne, że jestem Francuzką i... — nie dokończyła, płonąc rumieńcem, z oczami wbitemi w posadzkę.
Marja wyszła natychmiast z pokoju, słowa więcej nie wymówiwszy i przywołała jedną z dziewcząt służebnych, zamykając się z nią na klucz w brata gabinecie.
— Sprowadzisz mi natychmiast Alpatycza lub Drona... któregokolwiek z dwóch... Francuzce powiesz, że chcę być samą... zrozumiałaś?
— Trzeba jechać, uciekać z tąd czemprędzej — wykrzyknęła rozpaczliwie samą zostawszy, ręce łamiąc na myśl, że mogłaby wpaść w ręce Francuzom.
Coby na to powiedział książę Andrzej? Dreszcz nią wstrząsnęła z trwogi i wstrętu, gdy sobie wyobraziła, że ona, córka księcia Mikołaja Bołkońskiego, miałaby błagać o protekcję jenerała Rameau, jednego z tych dzikich, niegodziwych najeźdźców, jej ojczyzny. Dotknięta do żywego w swojej dumie i godności kobiecej, to bladła, to płonęła z gniewu i oburzenia. W podnieconej fantazji, przedstawiała sobie jakieby na nią czekały upokorzenia.
— Francuzi zaczną gospodarować i plondrować po całym domu. Zabierą i ten pokój mego brata. Rozbiją jego biuro, dla niecnej zabawki, będą wertowali jego listy, jego papiery. Amelja będzie swoim ziomkom robiła honory w Boguczarewie, będzie z nimi czas trawiła najprzyjemniej, a mnie wyznaczą zapewne jaki kącik najgorszy, najciaśniejszy... Żołdactwo zbezcześci świeży grób ojca mego, aby zrabować jego gwiazdy i krzyże... Będę zmuszona słuchać ich przechwałek, co do mnogich zwycięztw odniesionych nad armją rosyjską... W obec mnie będą udawali kłamliwe współczucie...
Oto jakie myśli rozpierały mózg księżniczki Marji, która wśród tak fatalnego zbiegu okoliczności, przejmywała się mimowolnie uczuciami i zapatrywaniem się na te sprawy, ojca zmarłego i brata żyjącego. Czyż ich w tej chwili nie reprezentuje w Boguczarewie? Czyż nie powinna tak postąpić, jak oni by postąpili w danym wypadku? Gdy tak starała się z największym wysiłkiem zdać sobie sprawę dokładną z obecnego położenia, opanowały ją na nowo z całą gwałtownością, wymogi od życia nieodłączne. Sądziła, że po śmierci ojca, wszelkie ziemskie uczucia, staną się dla niej obojętnemi i wygasną w jej duszy. Przekonywała się jednak, że trzeba myśleć o sobie, trzeba się troszczyć i walczyć o przyszłość. Zaczynała nawet uczuwać ochotę do życia.
Rozgorączkowana, zaniepokojona, badała po kolei starego Tykona, budowniczego i wójta. Z tych jednak żaden nic nie słyszał o Francuzach, nie mógł jej więc powiedzieć dokładnie, czy Amelji wiadomości są prawdziwe. Budowniczy, prawie zidjociały i wiecznie zaspany, uśmiechał się tylko bezmyślnie i głupkowato, odpowiadając ni w pięć ni w dziewięć na jej pytania. Przez lat piętnaście spędzonych na służbie u księcia nieboszczyka, przywykł był zresztą do zupełnej bierności i do wiecznego potakiwania zdaniu cudzemu. Tykon poczciwy był tak przybity śmiercią swojego pana, tak złamany i osłabiony, tyloma nocami bezsennemi, które przebył u jego łoża, że nie był w stanie myśli skupić i odpowiadał jedynie płaczem rzewnym na Marji pytania. Jej widok podwajał jeszcze ból srogi, który rozdzierał serce sługi najpoczciwszego. Wszedł nareszcie Dron i kłaniając się czapką aż do ziemi, stanął lękliwie u samego progu.
— Hrycku — przemówiła do niego Marja czule, jak do starego doświadczonego przyjaciela, którego lubiła od lat dziecięcych, pamiętając, jak jej wtedy zawsze przywoził w darze pierniki olbrzymie, ile razy pojechał na jarmark do Wiazmy i ofiarował — „naszej pannuńci“ — z miłym uśmiechem — Hrycku — powtórzyła — dziś kiedy mnie dotknęło tak wielkie nieszczęście, nie mam — załkała głucho, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem.
— Wszyscy jesteśmy w Boskich rękach — wójt potrząsł głową z ciężkiem westchnieniem.
— Hrycku poczciwy — mówiła dalej uspokoiwszy się nieco. — Alpatycza nie ma, do kogoż mam się udać w mojem sieroctwie, jak nie do ciebie, któryś mnie na rękach wynosił? Powiedz mi, prawdaż to, że ja nie mogę stąd odjechać?
— Dla czegóż nie miałabyś odjechać, jaśnie oświecona Barynio!... Każdy przecież może odjechać, skoro chce...
— Zaręczano mi, że to grozi niebezpieczeństwem, z powodu krążących w koło oddziałów nieprzyjacielskich. Ja sama nic nie wiem, co mam począć, takam samotna, opuszczona, a jednak radabym jak najprędzej wyjechać stąd, tej nocy jeszcze, lub jutro do dnia.
Dron spojrzał na nią z pod oka podejrzliwie i w głowę się poskrobał.
— Nie ma koni — szepnął. — Ot! przed godziną, mówiliśmy o tem z panem rządcą.
— Dla czegóż to nie ma?
— Ot, kara Boska nad nami!... Jedne konie zabrali podwody dla wojska... inne z głodu wyzdychały... rok był bardzo ciężki. Żeby się choć na chudobie skończyło! Aby choć ludziska nie marli, jak na przednówku nie będzie co jeść!... Już i dziś bieda lezie do chałup drzwiami i oknami! Chłopi nie mają ani zboża, ani za co kupić chleba.
— Chłopi nie mają zboża? — Marja wypatrzyła się na niego ze zdumieniem.
— Przyjdzie i nam wszystkim wyzdychać z głodu! — Dron wzruszył ramionami — a koni i wozów... to nie ma wcale.
— Ale dla czegoś mi o tem Hrycku dawniej nie wspomniał? — rzekła Marja z wyrzutem. — Czyż nie można im dopomódz czemkolwiek? Z mojej strony zrobię wszystko.
Tak jej się wydawało opacznie, że w chwili, gdy jej serce rozdzierał ból po stracie ojca, są jeszcze inne bole na świecie. Obok bogaczów, są biedacy, którzy nie mają dla swojej rodziny kęsa chleba! Czuła instynktowo, że w takim wypadku bogacze powinni wesprzeć tamtych, ginących z głodu. Zasłyszała coś kiedyś o tem, że jest zawsze zboże w szpichlerzu pańskim, przygotowane dla poddanych w razie głodu pod wiosnę. Wiedziała doskonale, że ani ojciec, ani brat, nigdy chłopom nie odmawiali podobnej pomocy. Była zatem gotową uczynić to samo, biorąc na siebie całą odpowiedzialność, za ten czyn samowładny.
— Wszak musimy mieć w szpichlerzu zapas zboża, należący do pana... do mego brata? — spytała, pragnąc dowiedzieć się o prawdziwym stanie rzeczy.
— Zboże pańskie stoi nietknięte — Dron z dumą odrzucił. — Jaśnie oświecony książę nie pozwolił sprzedać ani jednego ziarneczka.
— Skoro tak jest, rozdzielże między gospodarzów to zboże, ile uznasz za potrzebne. Upoważniam cię do tego w imieniu mego brata. — Dron westchnął tylko za całą odpowiedź. — Powiedz im przy tej sposobności, że co pańskie, to i ich! Nie oszczędzimy niczego, byle im dopomódz.
Dron znowu w milczeniu tylko się skrobał po głowie.
Matuszka moja! — zawołał nagle, schylając się jej do nóg i całując kraj sukni. — Pannuńciu złoteńka! uwolnijcie mnie, odbierzcie mi i urząd i klucze od pańskiego szpichlerza... Służyłem wam wiernie Bóg mi świadkiem, przez tyle lat!... Ale dłużej nie mogę! Dalibóg nie mogę!...
Marja zdumiona coraz bardziej tym wybuchem i temi słowami błagalnemi, zapewniła go najsolenniej, że nigdy nie wątpiła o jego uczciwości, powtórzyła, że uczyni dla poddanych brata, co tylko będzie mogła i pożegnała go po tych słowach.





XXXIII.

Niespełna w godzinę po owej rozmowie, wbiegła do księżniczki pokojowa z doniesieniem, że Dron wrócił prowadząc chłopstwo całym hurmem, według rozkazu od niej otrzymanego.
— Ależ ja ich wcale wołać nie kazałam! — Marja wykrzyknęła zmieszana najokropniej. — Powiedziałam tylko wójtowi, że ma im wydać zboże pańskie ze spichrza!
— To w takim razie, nie pokazuj im się na oczy, jaśnie oświecona barynio! odeślij ich z niczem! — błagała pokojówka składając ręce jak do modlitwy. — To wszystko kłamcy wierutni! Gdy wróci Alpatycz, wyjedziemy stąd najspokojniej. Tylko nie trzeba im się wcale pokazywać.
— Powiadasz zatem, że oni mnie oszukują?
— Ręczę za to! Proszę usłuchać mojej rady. Spytaj się barynio starej „niani“, ona powie ci to samo. Nie chcą ani nas puścić, ani sami wyjść ze wsi. Coś im ktoś nagadał i opierają się na swojem jak kozły!
— Chyba ty się mylisz Maruszka!... Musiałaś nie zrozumieć tego wszystkiego. Przyprowadź do mnie Wójta...
Dron potwierdził słowa pokojowej. Chłopstwo zebrało się na rozkaz księżniczki.
— Ależ nawet mi się nie przyśniło coś podobnego! Mówiłam ci Hrycku żebyś im rozdał zboże ze spichrza i na tem koniec.
Dron westchnął za całą odpowiedź.
— Pójdą sobie jak przyszli, jeżeli taka wola baryni — przemówił po chwili z pewnem wahaniem.
— Nie, nie, wolę im to sama wytłumaczyć — i księżniczka zeszła na dół po stopniach ganku, mimo zaklęć Maruszki i starej piastunki, które szły za nią zdaleka wraz z budowniczym.
— Wyobrażają sobie zapewne — pomyślała księżniczka — że ofiaruję im to zboże w zamian za pomoc w wyprawieniu mnie stąd, ich zaś wszystkich chcę rzucić na pastwę Francuzom. Zapowiem im przeto, że znajdą w naszych dobrach pod Moskwą domy mieszkalne i wszelkie inne zabudowania, jak też i zapasy żywności... Ręczę że Andrzej zrobiłby to samo, a nawet więcej na mojem miejscu!
Tłum zebrany na dziedzińcu poruszył się na jej widok. Odkryto głowy z uszanowaniem. Mrok zapadał. Marja szła wolno, z oczami spuszczonemi, plącząc się co krok w suknię kirową z długą powłoką. Zatrzymała się wreszcie nieopodal od tłumu zbitego w kłąb, twarzy najrozmaitszych, starych i młodych. Tak ich było wiele, że to ją onieśmielało i ani jednej nie mogła rozpoznać... Nie wiedziała od czego zacząć: przezwyciężając w końcu wrodzoną lękliwość i wahanie, znalazła w głębi sumienia potrzebną energję, aby spełnić to, co uważała za swoją powinność.
— Rada jestem, że was widzę wszystkich zebranych — przemówiła, oczów nie podnosząc. Czuła jak jej serce bije gwałtownie — Hrycko uwiadomił mnie, żeście przez wojnę mocno podupadli... zubożeli... Taki to ciężki los nas wszystkich... straszny dopust Boży na nas!... Bądźcie pewni, że uczynię co tylko będzie w mojej mocy, aby wam ulżyć w niedoli. Muszę stąd odjechać, bo nieprzyjaciel coraz bliżej... a potem... koniec końców, oddaję wam wszystko, moi kochani!... bierzcie pańskie zboże!... Byle tylko nie cierpiał nikt głodu w gromadzie. Jeżeli ktoś wam podszepnął, że daję wam za to zboże, abyście we wsi zostali, to skłamał. Błagam was przeciwnie, żebyście i wy jak najprędzej stąd się wynieśli. Zabierajcie ile się da, a w naszych dobrach pod Moskwą, znajdziecie wszystko. Nie braknie wam tam niczego... przyrzekam to uroczyście, w imieniu waszego pana zmarłego i mego brata żyjącego... Znajdziecie domy, i będziemy was żywili do nowego zboża...
Zamilkła. W tłumie słychać było jedynie kilka westchnień.
— To samo nieszczęście dotyka nas wszystkich — przemówiła znowu Marja, gdy nikt się w tłumie nie odezwał — dzielmyż się wszystkiem po bratersku... Co moje, to i wasze... — skończyła, powodząc wzrokiem po tłumie. Wszyscy mieli oczy w nią wlepione, wszystkie twarze wyrażały coś, czego ona odgadnąć nie mogła. Czy była w nich ciekawość, ofiarność, wdzięczność, czy trwoga po prostu i nieufność? Nie była w stanie zdać sobie z tego sprawy dokładnej.
— Bardzo dziękujemy za łaskę... ale pańskiego zboża nie tkniemy! — odezwał się ktoś wreszcie.
— Dlaczego? — spytała Marja, nie odbierając na razie odpowiedzi. Teraz uderzyło ją, że cały tłum spuszcza oczy, jakby unikał jej wzroku. — Dla czego brać nie chcecie? — powtórzyła. Zapanowało znowu milczenie. Spostrzegła w końcu starca siwego, opartego na kiju sękatym, którego poznała. Do niego więc wprost zwróciła się z pytaniem. — Czemu nikt mi nic nie odpowiada, Szymku? Może chcecie jeszcze czego więcej? Mówcież przecie! — Starzec atoli spuścił głowę na piersi, i szepnął głucho, wcale na nią nie patrząc:
— Po co mielibyśmy brać pańskie zboże?... Barynia chciałabyś, żebyśmy porzucali nasze sadyby, naszą chudobę, a my tego nie zrobimy!...
— Jedź barynio! jedź sama! — zawołało teraz kilka głosów naraz, a twarze przybrały na nowo ów wyraz nieodgadniony. Nie było w nim ani cieniu ciekawości, a tem mniej wdzięczności jakiejkolwiek, tylko postanowienie zacięte i nieodwołalne.
— Nie zrozumieliście mnie widocznie. — Marja uśmiechnęła się gorzko. — Dla czego upieracie się zostać w miejscu, gdzie was nieprzyjaciel zniszczy do reszty, skoro ja wam obiecuję dać domy nowe i wszelki dobytek?
Głos jej stłumiły krzyki i wyrzekania tłumu:
— Nie chcemy!... Nie „przyjmujemy“ się tego!... Niech nas niszczy! Co komu to szkodzi?... A zboża pańskiego nie tkniemy!...
Próbowała nadaremnie przemówić. Zdziwiona i przerażona ich uporem niewytłumaczonym, odeszła zwolna niknąc w głębi domu.
— Chciała nas oszukać!... A to ci lisica przebiegła! patrzcież się dobrzy ludzie! hę?... Dlaczego każe nam koniecznie wynosić się ze wsi?... Niech sobie trzyma zboże... nie chcemy ani ziarnka! — krzyczano na wsze strony wymachując rękami. Wójt poszedł był za księżniczką, aby odebrać od niej dalsze rozkazy.
Obecnie radaby była odjechać jeszcze prędzej. Powtórzyła mu zatem z naciskiem, że ma się starać o konie i wozy. Następnie zamknęła się w swoim pokoju, zadumana głęboko i boleśnie.





XXXIV.

Stała tak długo w nocy, oparta o futrynę okna otwartego. Wiatr ustał był pod wieczór, niebo się wyjaśniło, księżyc w pełni płynął majestatycznie po lazurze, cisza uroczysta panowała w całej przyrodzie. Przed oczami Marji przesuwały się mgliste obrazy dni ubiegłych, tak obfitych w wzruszenia i ciosy bolesne. Zapomniała o zbliżających się Francuzach, o chłopstwie zbuntowanem, o swojem własnem sieroctwie i opuszczeniu, o tem, że musi teraz sama o sobie radzić i troszczyć się... tylko cała utonęła w bolesnem wspomnieniu ostatnich chwil ojca przed zgonem... Widziała go nie z tą twarzą srogą i nieubłaganą, przed którą truchlała, od kiedy mogła siebie zapamiętać, ale z owym wyrazem łagodnym a lękliwym, którym patrzał na nią od chwili, gdy go ruszył i ubezwładnił paraliż.
— Skąd „mu“ się wzięło, nazwać mnie swoją duszinką? — pytała się w duchu. — Gdzie „on“ jest teraz? Co się „z nim“ dzieje?!...
Uczuła nagle trwogę śmiertelną, szaloną, jak wtedy, gdy jej usta dotknęły się czoła lodowatego trupa! Przejął ją na nowo ów wstręt nieprzezwyciężony, z jakiem zbliżała się do trumny, w której leżały martwe zwłoki. Zdawało się jej, że po promieniu księżyca, płynie ku niej ojciec nieboszczyk... że za chwilę ujmie ją w ramiona... Skamieniała zrazu z przerażenia, bez tchu, bez głosu, nie mogąc nawet wyszeptać słów modlitwy...
— Maruszka!... nianiu!... — krzyknęła nareszcie tak przeraźliwie, że kobiety służebne, śpiące nieopodal od jej pokoju, pozrywały się ze snu i przybiegły na jej wezwanie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Tego samego dnia wybrał się był Rostow z Ilinem i Ławruszką (odesłanym wolno i hojnie obdarzonym przez Napoleona) na rekonesans, ze swego obozu w Jankowie, oddalonem o kilka wiorst od Boguczarewa. Ilia chciał wypróbować konia świeżo kupionego, a Rostow rozdobyć gdzie siana we wsiach okolicznych. Od trzech dni obie armie były w równej odległości od Boguczarewa. Mogło zatem nastąpić każdej chwili starcie awangardy francuzkiej z awangardą rosyjską. Z tej też przyczyny Rostow, jako komendant dbały o swój oddział, pragnął pochwycić pierwszy prowianty, tak dla ludzi jak i dla koni.
Przez całą drogę Rostow z Ilinem rozmawiali wesoło, obiecując sobie zabawę nie lada z ładnemi pokojóweczkami, które musiały zostać w domu księcia. Zanim by to nastąpiło, skracali sobie drogę wypytując się Ławruszkę o Napoleona. Zanosili się od śmiechu, słysząc jego opowiadanie, o rzeczach niestworzonych, a czasem dla wypróbowania rączości swoich rumaków, puszczali się galopem do pewnej mety, kto kogo prześcignie.
Rostow wpadł pierwszy w szeroką ulicę jakiejś wsi, nader porządnie zabudowanej, ani się domyślając, że to Boguczarewo, majątek dawnego narzeczonego jego siostry. Złączywszy się z nim nareszcie Ilin, zaczął mu srogo wyrzucać, że zostawił go tak daleko od siebie.
— Co do mnie, bałem się tylko, żebym od jasnych panów nie dostał po za ucha! — wtrącił z przechwałką Ławruszka. — Inaczej na tej mojej Frajcuzce (tak zawsze nazywał klacz, którą mu kazał dać Napoleon) byłbym pańskie konie zostawił daleko po za sobą. To złoto, nie klaczka!
Zaczęli jechać stępą, i tak dotarli do dużej stodoły, w koło której zgromadziło się było sporo wieśniaków.
Kilku pozdejmywało czapki przed nimi; inni gapili się tylko na nich ciekawie. W tej chwili wyszli z karczmy dwaj starzy wieśniacy, z głową i brodą mocno szpakowatą. Zataczali się od jednego końca drogi do drugiego i wyśpiewywali po pijanemu głosem chrapliwym.
— Hej! ludzie! — zawołał Rostow. — Jest tu u was siano?
— Jacy śmieszni ci dwaj pijacy! — zauważył Ilin — a jacy podobni do siebie!
— Oj! wod...ka!... oj! wod...ka!... — wywrzaskiwali dwaj pijacy, nie mogąc sobie zapewne przypomnieć słów dalszych pieśni przy kieliszku. Przytem uśmiechali się głupkowato, od ucha do ucha, patrząc z podełba na wojskowych.
— A panowie co za jedni? — spytał jeden ze śmielszych chłopów.
— Jesteśmy Francuzi! — zaśmiał się Ilin. — A tu oto Napoleon w własnej osobie! — ręką wskazał Ławruszkę.
— At! dalibyście pokój żartom!... Z oczu wam patrzy, żeście nasi... Rosjanie — machnął ręką pytający.
— A macie tu blisko dużo wojska? — spytał chłop inny.
— Bardzo wiele! — Rostow bąknął wyniośle — ale cóż to was się taka chmara razem zebrała? Czy to u was dziś we wsi jakie święto?
— Starsi zeszli się na naradę — odrzucili hardo chłopi na odchodnem.
Oficerowie spostrzegli dwie młode dziewczęta biegnące ku nim w towarzystwie jakiegoś starszego mężczyzny w kapeluszu słomianym na głowie.
— Ta w spódnicy różowej do mnie należy. Biada temu, ktoby ją śmiał tknąć! — wykrzyknął Ilin żartobliwie, widząc że jedna zmierza śmiało wprost do niego. Była to Maruszka, księżniczki pokojowa.
— Zabierzemy ją z sobą! — mrugnął figlarnie Ławruszka do Ilina — nieprawdaż?
— Co sobie życzysz moja śliczotko? — zaśmiał się Ilin wesoło do ładnej dzieweczki.
— Moja barynia chciałaby wiedzieć nazwisko panów oficerów, i nazwisko waszego pułku?
— Oto hrabia Rostow, komendant oddziału; a ja jego adjutant i twój najniższy służka moja piękna!
— Oj wod...ka!... oj wod...ka! — wyciągali coraz głośniej dwaj pijacy patrząc bezmyślnie na oficerów. Za pokojówkami nadszedł Alpatycz ze starą poczciwą „nianią“.
— Czy mogę być tak śmiałym i prosić waszą miłość o wysłuchanie mej prośby — skłonił się nisko, mimo że wiek nadto młody pana komendanta, wcale mu nie imponował. — Moja pani, córka świętej pamięci jenerała głównodowodzącego, księcia Mikołaja Andrzejewicza Bołkońskiego, który umarł przed trzema dniami, znajduje się w nader przykrem i krytycznem położeniu. Wina cięży wyłącznie na tych tu zuchwalcach i buntowczykach, na tych bydlakach! — wskazał ręką na chłopstwo zebrane pod karczmą. — Ta swołocz nie słucha rozkazu swojej pani. Otóż jaśnie oświecona księżniczka prosi do siebie na słówko waszą miłość... może byśmy oddalili się stąd cokolwiek?... — spojrzał tym razem na zataczających się pijusów, którzy kręcili się niby bąki w koło koni.
— Oho! Jakubcio nasz kochany!... Dalibóg Alpatycz!... we własnej osobie!... He! he! he!... nie gniewajcie się na nas, lubeńkij! nie gniewajcie!... — uśmiechali się idjotycznie, a i Rostow nie mógł wstrzymać się od śmiechu, patrząc na ich zabawne facjaty.
— Chyba że bawią waszą ekscellencję?... — Alpatycz wtrącił od niechcenia.
— Oh! czyż może bawić taka swołocz pijana? — Rostow odrzucił pogardliwie, posunąwszy się wraz z koniem trochę dalej. — A więc... o cóż chodzi?
— Mam zaszczyt zameldować najpokorniej waszej ekscellencji, że ci buntowczyki, nie chcą wypuścić ze wsi swojej dziedziczki i śmią jej grozić wyprzęgnięciem koni!... Wszystko zapakowane od dzisiejszego ranka, a jaśnie oświecona księżniczka nie może wyjechać!...
— Nie do uwierzenia! — wykrzyknął Rostow osłupiały.
— A jednak prawda szczera, wasza ekscellencjo!
Rostow zeskoczył z konia oddając go w ręce swojemu luzakowi. Idąc piechoto ku dworowi, wypytywał szczegółowo Alpatycza, o to całe zajście z chłopami. Znamy już początek. Koniec zaś był taki, że Dron rzucił klucze od spichrza pańskiego pod nogi Alpatyczowi, nie chcąc być dłużej wójtem i łącząc się duszą i ciałem z chłopami. Nie chciał więcej pokazać się we dworze, mimo nalegań i próśb nawet ze strony księżniczki Marji. Gdy księżniczka wydała rozkaz służbie dworskiej, żeby jej własne konie zaprzęgać do powozu i bryk, chłopstwo zbuntowane zagroziło, że konie wyprzęgną przemocą i nie puszczą dziedziczki, bo jest zakazano porzucać swoje ognisko! Alpatycz starał się nadaremnie przemówić im do rozumu. Dron stał się niewidzialnym, a Karpiak oświadczył stanowczo w imieniu całej gromady, że nie puszczą ze wsi dziedziczki, bo to sprzeciwia się rozkazom. Jeżeli zaś z nimi pozostanie, gotowi służyć jej najwierniej, jak dotąd służyli.
Księżniczka postanowiła jednak odjechać wbrew perswazjom Alpatycza, „niani“ i reszty kobiet służebnych; odjechać koniecznie! Zaprzęgano właśnie cichaczem konie do powozu i bryczek, gdy widok dwóch oficerów i kilku żołnierzy, galopujących na koniach przez wieś, wywołał tak szalony popłoch, że naraz wszyscy głowy potracili. Stangret i dworscy parobcy pochowali się w myszą dziurę, a w całym domu powstał płacz i lament rozpaczliwy. Nie dziw zatem, że Rostowa przyjęto otwartemi ramionami, jak zbawcę prawdziwego!
Wszedł do salonu, w którym księżniczka Marja przerażona i prawie nieprzytomna, oczekiwała wyroku ostatecznego. Nie mając nawet tyle sił, żeby zebrać myśli rozpierzchłe, nie zrozumiała z razu, kim jest, i czego chce od niej. Skoro jednak spojrzała na niego, zobaczyła, jak idzie przez salon, po pierwszych słowach, któremi ją powitał i przedstawił się, pojęła natychmiast kim jest i uspokoiła się najzupełniej. Wszak miała do czynienia z człowiekiem honoru, z ziomkiem, a w dodatku, pochodzącym, żyjącym i obracającym się w tej samej sferze co i ona. Wlepiła w niego swoje piękne, promieniste oczy, i zaczęła mówić głosem stłumionym, słowami urywanemi ze zbytku wzruszenia:
— Co za dziwny kaprys losu sprowadza mnie z tą biedną osobą — pomyślał Rostow — zbolałą i zgnębioną śmiercią ojca... oddaną na pastwę rozbestwionej tłuszczy chłopów zbuntowanych? — Nie mógł wstrzymać się, żeby nie nadać tej całej przygodzie kolorytu romantycznego po trochę, i nie przybrać samego siebie w powłokę poetyczną rycerza średniowiecznego, który uwalnia z więzów, jakąś niewinną a uciemiężoną ofiarę. Przypatrywał się pilnie Marji, gdy ta opowiadała mu szczegółowo swoje smutne dzieje z dni ostatnich, ze zwykłą u niej nieśmiałością nieprzezwyciężoną... — Co za słodycz, jaki wyraz sympatyczny w tych jej oczach prześlicznych!... Ile szlachetności w ułożeniu i w każdem jej słowie! — powtarzał w duchu Mikołaj. — Gdy wspomniała o buncie chłopskim, w sam dzień ojca pogrzebu, wzruszenie głos stłumiło, i łzy z ócz jej wytrysły. Odwróciła się, by je obetrzeć nieznacznie, jak gdyby nie chciała Rostowa nadto roztkliwiać swojem nieszczęściem. Gdy ponownie na niego spojrzała, spostrzegła że i jego oczy łzami zaszły. Obdarzyła go za to jednem z tych swoich spojrzeń głębokich, słodkich i promienistych, które ją prawie piękną czyniły.
— Nie potrafię wysłowić się dość wymownie księżniczko, żeby pani wypowiedzieć, jak się czuję szczęśliwym i jak wdzięcznym trafowi, który mnie tu sprowadził, i pozwala oddać siebie całego na twoje usługi... — przemówił tonem najserdeczniejszym. — Jedź pani... Ręczę honorem, że nikt ci w tem nie przeszkodzi i nie sprawi więcej przykrości... Pozwól tylko, żebym ci towarzyszył przez kilka wiorst...
Skłonił jej się tak nisko, jakby należała do rodziny carskiej i zwrócił się ku drzwiom.
Dawał delikatnie do zrozumienia, że czułby się najszczęśliwszym, gdyby mógł zawrzeć z nią bliższą znajomość, nie śmie jednak narzucać się jej, żeby to nie wyglądało na wyzyskiwanie i korzystanie z jej bólu i położenia wyjątkowego. Tak to pojęła Marja i umiała ocenić całą szlachetność jego postępowania.
— Jestem ci hrabio wdzięczną nieskończenie — odpowiedziała z równą serdecznością. — Spodziewam się, żem padła jedynie ofiarą chwilowego nieporozumienia. Sądzę również, że nie znajdziesz pan winnych i nie będziesz potrzebywał karać nikogo! — Znowu wybuchła płaczem spazmatycznym.
— Przepraszam pana — wyciągnęła po chwili rękę do niego, uspokoiwszy się nieco.
Rostow ucałował rękę podaną prawie z czułością i po drugim najniższym ukłonie wyniósł się za drzwi czemprędzej, bo i jego coś w gardle dusiło.





XXXV.

— Cóż? ładna twoja zaczarowana księżniczka? Oh! bo moja dzieweczka w różowej spódniczce, zachwycająca!... Na imię jej Maruszka, rozkosznie naiwna, mówię cię i... — zaczął był żarty stroić Ilin widząc zbliżającego się Rostowa. Umilkł jednak natychmiast, wyczytawszy w jego twarzy ponurej jak chmura gradowa, że nie jest wcale do żartów usposobionym. Spiorunował go też Rostow gniewnem spojrzeniem i skierował się ku wsi kroku przyspieszając.
— Pokażę ja im, nauczę tych zbójów, buntowczyków — mruczał Rostow pięście zaciskając.
Alpatycz zaledwie mógł mu kroku nastarczyć.
— Cóż wasza ekscellencja raczyła postanowić? — spytał zdyszany, z miną najpokorniejszą.
— Co? stary błaźnie — Rostow pogroził mu pięściami. — Do czegożeś doprowadził stary niedołęgo? Ta swołocz śmie się buntować, a ten bałwan patrzy się na to i nie umie zmusić chachołów do należnego posłuchu. I tyś taki sam łotr, zdrajca. Znam ja was wszystkich na wylot... Tylkoby z was skórę drzeć pasami...
Biegł dalej, jakby się bał wylać gniew cały na jednego, którym pierś jego wzbierała. Alpatycz przełknął w milczeniu obelgi niezasłużone, widząc w nich szczere zainteresowanie się młodego komendanta losem księżniczki. Starał się ile możności dotrzymać kroku Rostowowi, a po drodze udzielał mu uwag i wskazówek, co do natury chłopów tutejszych. Dawał mu do zrozumienia, że przez wzgląd na ich butę i upór żelazny, byłoby może lepiej wezwać liczniejszy zastęp żołnierzy, zanim zacznie się z nimi jakiekolwiek rokowania.
— Siłę zbrojnę sprowadzać, na ten podły motłoch? Jeszcze czego nie stało! — oburzył się Rostow. — Potrafię sam dać sobie z nimi radę! — biegł dalej Mikołaj, tracąc prawie przytomność z gniewu wściekłego. Mimo, że Alpatycz dotąd nie wiedział, co właściwie Rostow zrobić zamyśla, spodziewał się najpomyślniejszego rezultatu po tak energicznem wystąpieniu oficera, czem musi chłopstwu zaimponować. Zresztą podczas gdy Rostow rozmawiał z księżniczką, wkradł się pewny zamęt pomiędzy chłopstwem zbuntowanem. Kilku z nich klęło duszę i ciało, że nowoprzybyli są rzeczywiście rosyjskimi wojakami i jakiemiś wielkiemi figurami. Gotowi zatem pogniewać się na nich, że ośmielili się zatrzymywać gwałtem księżniczkę. Dron nie wahał się teraz wypowiedzieć głośno tego zdania, zakrzyczeli go jednak Karpiak ze swoimi poplecznikami.
— Przez ileż to lat obżerałeś się naszą krwawicą? Darłeś z nas, coś tylko mógł, hę? — odgrażał mu się Karpiak. — Tobie tam wszystko jedno... Zakopałeś gdzieś na pewniaka cały garnek pieniędzy i drwisz sobie z nas biedaków... Odkopiesz i pójdziesz z nim w świat po za oczy, a wieś całą niech djabli wezmą!... co, hę?...
— Wiemy na pewniaka, że nie wolno ze wsi się oddalać i nie można wywozić z niej ani garstki zboża — dowodził inny rękami wymachując. — A barynia chce jechać i wszystko z sobą zabiera.
— Twój drab syn powinien był zostać żołnierzem — jakiś staruszek przyskoczył do wójta cały zaperzony. — Aleś go ukrył doskonale i za to wzięli i ostrzygli mojego biednego Iwasia...
— Zginiemy czy tak, czy siak — wołali inni, w zwątpieniu rozpaczliwem. — Toć gińmy przynajmniej na swojem śmieciu.. Tak!... zginiemy, ale się z miejsca nie ruszymy...
Skoro Karpiak ujrzał z daleka nadchodzącego Rostowa z Ilinem, Ławruszką, Alpatyczem i dwoma jeszcze żołnierzami, wystąpił butnie na przód, z czapką na bakier nasadzoną z fantazją, z rękami za pasem, z uśmiechem wyzywającym na ustach. Dron natomiast schował się po za ostatnie rzędy chłopów zgromadzonych.
— Hej, gdzie wójt?! — huknął Rostow następując śmiało na tłum zbity.
— Wójt?... A panu go na co? — spytał Karpiak zuchwale. Zaledwie wymówił te słowa, zatoczył się pod silnym razem pięści Rostowa, czapka zaś z głowy jego, odleciała o kilka kroków.
— Czapki z łbów!... łotry! zbóje! miateżniki! — krzyknął Rostow.
— Wójta żąda... gdzie wójt? — zaszemrano z cicha, a wszystkie głowy odkryły się od razu.
— My nie miateżniki — protestował Karpiak. — Wykonujemy tylko to co nam rozkazano i...
Nie miał czasu dokończyć, bo Rostow chwycił go za kark, wykręcił nim młynka, z siłą iście herkulesową o jakiej sam dotąd nie miał wyobrażenia i grzmotnął nim jak kłodą o ziemię.
— Jeszcze śmiesz odpowiadać, ty psi synu! Hej! związać, skrępować łotra!
Ławruszka i żołnierze rzucili się na chłopa.
— Możeby sprowadzić więcej naszych? — szepnął Ławruszka mimochodem.
— Nie potrzeba. — Alpatycz skinął na dwóch parobków, pewny teraz posłuchu i kazał im związać Karpiaka własnemi pasami rzemiennemi. Wykonali rozkaz natychmiast.
— Gdzie wójt? — huknął Rostow powtórnie.
Wysunął się wreszcie Dron blady jak ściana.
— Piękny z ciebie wójt, nie ma co mówić! — zaśmiał się dziko Rostow. — Związać i tego łajdaka! — wydał rozkaz, ani chwili nie wątpiąc, że zostanie tak samo usłuchanym.
— Co do reszty... zabierać mi się do domów!... przygotować konie i wozy, ile ich będzie potrzeba waszej pani... I żeby mi było cicho, jak makiem posiał!...
— Nie zrobiliśmy przecie nic złego! — chłopi mruczeli z cicha, rozchodząc się najspokojniej. — Głupstwo palnęliśmy i po wszystkiemu...
— A nie mówiłem wam, że to się źle skończy! — wystąpił teraz Alpatycz z ojcowską admonicją. — Potrzeba wam było tej biedy.
W dwie godziny mniej więcej, zajechały wozy i konie luzem przyprowadzono. Karpiaka zamknięto do aresztu gminnego, a wójta wypuszczono, za wstawieniem się samej księżniczki.
Teraz chłopi prześcigali się w gorliwości, napominając jeden drugiego, żeby pakować wszystko starannie, owijać i przykrywać słomą, aby się przypadkiem co nie popsuło.
Rostow nie chcąc narzucać się zanadto Marji, czekał we wsi, kiedy cały tabor wyruszy ze dworu. Gdy ujrzał jej powóz jadący na przedzie, przyłączył się i on do taboru, konwojując aż do Jankowa, zkąd już mogła dążyć bezpiecznie do Moskwy; w tamtej stronie bowiem nie było jeszcze wcale Francuzów. Na ostatnim popasie pożegnał ją z czcią najwyższą, nawzajem przez nią najczulej żegnany.
— Zawstydzasz mnie na prawdę księżniczko, okazując mi wdzięczność za moje nader małe zasługi. Pierwszy lepszy sprawnik byłby dokazał tego samego. Gdybyśmy mieli tylko takich bohaterów do zwalczania, jak chłopstwo w Boguczarewie — zaśmiał się — nieprzyjaciel nie byłby na pewno wtargnął tak daleko w nasz biedny kraj. — Zatrzymał się wzruszony i pomieszany. Po chwili dodał. — Czuję się najszczęśliwszym, chciej mi pani wierzyć, żem cię poznał i mógł oddać tę drobną przysługę. Pozwól, żebym ci życzył z serca chwil pomyślniejszych, niż te które przebyć musiałaś. Obyśmy spotkali się jeszcze kiedy w życiu, w warunkach nie tak ciężkich i bolesnych, jak czasy obecne.
Twarz Marji była dziwnie rozpromienioną. Czuła, że zasługiwał w zupełności na najżywszą wdzięczność z jej strony, bo cóż byłaby poczęła bez niego? Padłaby była ofiarą chłopstwa zbuntowanego, lub dostałaby się była w ręce Francuzów. Czyż nie narażał się dla niej bez zawahania, na największe niebezpieczeństwo? A jego dusza wzniosła, szlachetna, czyż nie współczuła jej boleści? Wszak jego piękne, serdeczne oczy, napełniły się łzami, gdy wspomniała o swojem sieroctwie, o swojem opuszczeniu. To wspomnienie zostanie wyryte na wieki w jej sercu. Doznała i ona dziwnego wzruszenia, żegnając się z nim. Pytała się w duchu strwożona i pomięszana, czy nie zakochała się w nim przypadkiem? Wstydziła się sama przed sobą, żeby też zająć się tak nagle, zupełnie jej obcym młodzieńcem, który prawdopodobnie, nigdy jej nawzajem nie pokocha. Pocieszała się tem jedynie, że nikt się nigdy nie dowie o tej miłości. Przecież w tem grzechu nie ma, kochać skrycie, przez resztę życia, tego, który będzie jej pierwszą i ostatnią miłością.
— Co to za dziwny jednak zbieg wypadków — myślała. — Trzeba było żeby „on“ właśnie zjawił się w Boguczarewie i wybawił mnie z najgorszych opałów... żeby jego siostra zerwała stosunek z moim bratem. — Mimowolnie widziała w tem rękę Opatrzności i łudziła się błogą nadzieją, że Bóg może tem wszystkiem pokieruje, aby ten promień szczęścia, który zabłysł tak niespodziewanie, wśród otaczających ją ciemności, nie zagasł na wieki, ale przyświecał i nadal na drodze jej życia, aby stał się kiedyś dla niej rozkoszą, upajającą rzeczywistością.
Ona również zrobiła nader miłe wrażenie na Mikołaju. Gdy towarzysze broni zwietrzywszy coś nie coś, z owej przygody romantycznej, pozwolili sobie przekamarzać się z nim i dowcipkować na ten temat, gratulując mu, że pojechawszy szukać siana, wynalazł i potrafił rozkochać na poczekaniu najbogatszą pannę w całej Rosji, rozgniewał się na serjo i o mało nie porąbał w czambuł niewczesnych żartownisiów. Przyznawał i on, atoli w głębi serca, że nie mógłby pragnąć ani marzyć o czemś lepszem nad małżeństwo z osobą tak miłą, dobrą i sympatyczną, jak księżniczka Marja. Czyż ten związek nie byłby szczytem szczęścia dla jego rodziców? A i ona, czuła to instynktowo, ta słodka, łagodna istota, odżyłaby przy nim, którego uważała za swego zbawcę! Z drugiej zaś strony, znalazłby w jej olbrzymim posagu czem poratować majątek chylący się do zupełnego upadku, swego biednego, najpoczciwszego, ale i najlekkomyślniejszego pod słońcem... ojca. Cóżby się stało atoli w takim razie z Sonią i z przyrzeczeniem uroczystem, które dał jej dobrowolnie, że prędzej czy później zostanie jego żoną? To wspomnienie doprowadzało go właśnie do wściekłości, gdy go prześladowano księżniczką Bołkońską i żartowano z jego wyprawy po... złote runo, do Boguczarewa.





XXXVI.

Kutuzow, skoro przyjął naczelne dowództwo, przypomniał sobie księcia Andrzeja i powołał go na pierwszego swego adjntanta.
Przybył on do głównej kwatery w tej chwili właśnie, kiedy Kutuzow robił po raz pierwszy przegląd całej armji. Zatrzymał się we wsi przed domem popa, w którym mieszkał Kutuzow... jego książęca mość, jak go teraz powszechnie nazywano. Usiadł na ławce przed domem i czekał na powrót jenerała głównodowodzącego. Na polu, po za wsią, odzywały się grzmiące fanfary muzyki wojskowej i „hurra!“ zapamiętałe, któremi wojsko wodza witało. Na jakie dziesięć kroków od Andrzeja używało wieczornego chłodu dwóch sługusów ze świty Kutuzowa. Jeden pełnił funkcje kurjera, drugi podczaszego. Korzystali rzecz naturalna, z dłuższej nieobecności swego pana. Gdy tak Andrzej siedział zadumany, nadjechał podpułkownik od huzarów, na tęgim koniu. Sam był wzrostu małego, cery mocno ogorzałej; nosił ciemne faworyty i miał wąsy ogromne, sumiaste, które mógł śmiało okręcać około uszów. Na widok księcia Bołkońskiego osadził konia w miejscu, z wprawą doskonałego kawalerzysty. Spytał następnie czy jego książęca mość mieszka tu rzeczywiście i czy jest w domu, lub czy wkrótce nadjedzie?
Andrzej odpowiedział mu z całą uprzejmością, że sam o niczem nie wie, przybył bowiem dopiero przed pół godziną. Huzar zwrócił się z pytaniem do dwóch sługusów. Ci zaledwie raczyli mu odpowiedzieć, z arogancją wrodzoną u sług wielkich panów.
— Jego książęcą mość?... nadjedzie zapewne... A pan co ma za interes?
Podpułkownik uśmiechnął się tylko na ten ton impertynencki, zeskoczył z konia, rzucił uzdeczkę jadącemu za nim luzakowi, i zbliżył się do Bołkońskiego, salutując go po wojskowemu.
Bołkoński wstał, oddał mu ukłon i zrobił miejsce na ławce obok siebie.
— I pan zatem czekasz na jenerała głównodowodzącego? — spytał nowoprzybyły. — Powiadają, że jest bardzo ludzki i przystępny dla każdego. To bardzo szczęśliwie! — mówił dalej trochę szepleniąc — zaraz wszystko pójdzie inaczej, niż z temi Wurstfresserami!... Z tamtymi niemczyskami, to było całe nieszczęście! Wszędzie ich było pełno, i zawsze ich zdanie przeważało. Nie darmo Jermołow prosił usilnie, żeby go uważano za niemca. Miejmy nadzieję, że teraz Rosjanie będą górą. Sam djabeł nie byłby mądry z nimi! Po co oni cofali się wiecznie i zawsze?... Czy pan byłeś już czynny w tej kampanji?
— Nie tylko brałem w niej czynny udział — odrzucił Andrzej z gorżkim uśmiechem — ale jej zawdzięczam stratę najboleśniejszą, bo śmierć mego ojca, którego dobiły zgryzoty, i to że musiał uciekać ze swojej odwiecznej siedziby przed nieprzyjacielem... nie licząc zrujnowanego domu i majątku przez najeźdźców mojej biednej ojczyzny... Jestem z okolic Smoleńska...
— Ah! zapewne książę Bołkoński? — Uszczęśliwiony z poznania księcia! — Ja nazywam się Denissow, podpułkownik w huzarach, do usług...
Uścisnął serdecznie dłoń Andrzeja, wpatrując się w niego prawie z czułością i z wielkiem zainteresowaniem:
— Tak, tak, słyszałem już o tem... — mówił dalej z szczerem współczuciem. — Prawdziwa wojna na wzór Scytów — dodał po chwili, jakby dopełniał głośno wątek myśli, snujących mu się po głowie. — Może to wszystko być doskonałem, ale nie dla tych, którzy płacą słono rachunek!... A więc mam przed sobą księcia Andrzeja Bołkońskiego?... Książę ani się domyślasz, jak bardzo pragnąłem cię poznać! — potrząsł głową ze smętnym uśmiechem, i znowu dłoń mu uścisnął serdecznie.
Teraz i Andrzej przypomniał sobie, że mu tyle razy opowiadała Nataszka o Denissowie. To wspomnienie, budząc w nim cały szereg myśli przykrych, które znikały powoli z jego umysłu, ustępując innym wrażeniom, zabolało go, a jednocześnie sprawiło mu pewną przyjemność. Od owej epoki tyle ciosów spadło było na niego... poddanie się Smoleńska, odwidziny Łysych-Gór, śmierć ojca, że to czego wtedy doświadczał, ów ból serce rozdzierający, o wiele złagodniał, wydając mu się raczej snem, niż rzeczywistością. Nazwisko Denissowa odnowiło w jego pamięci obrazy z dalekiej przeszłości, tak rozkosznej i owianej urokiem dziwnie poetycznym. Denissow tak samo, usłyszawszy nazwisko Bołkońskiego, przypomniał sobie z uśmiechem dobrodusznym, ów wieczór, kiedy ni stąd ni zowąd, uniesiony w siódme niebo głosem słowiczym Nataszki, palnął oświadczyny en toute forme, dzieweczce piętnastoletniej. Dziś śmiał się sam ze siebie, i z szału, który go był wtedy opanował. Obecnie przestał marzyć o pięknych oczkach i romansach z jakąkolwiek kobietą. Wpadł też zaraz na temat, który go teraz jedynie zajmował i roznamiętniał. Usnuł był cały plan partyzantki, w celu pokonania i złamania linji armji francuzkiej. Przedstawił go najprzód Barclay’owi, i chciał tak samo zapoznać z planem Kutuzowa. — Francuzi rozciągnęli zbyt szeroko linję operacyjną, aby mogli utrzymać się zwycięzko na każdym punkcie — utrzymywał, może i nie bez słuszności. — Niech mi dadzą oddział z pięciuset ludzi dzielnych i zdeterminowanych, a słowo honoru! złamię im szyki! napadając z nienacka w miejscach słabszych ich forpoczty... Na nich niema jak wojna podjazdowa! W walnych bitwach oni będą zawsze górą...
Zerwał się był na równe nogi w zapale, aby módz dokładniej plan cały wyłożyć, i wymachiwał rękami ze zwykłą u niego żywością. Przerwały mu opowiadanie wrzaski niesłychane, grzmiące „hurra!“ złączone z dźwiękami muzyki i śpiewem chórów. Wszystko to przybliżało się coraz bardziej. Usłyszano nareszcie za wsią głuchy tentent koni.
— To on! — krzyknął kozak, stojący od dawna na straży w rogu domostwa.
Bołkoński i Denissow wyszli również na przeciw wodza. Spostrzegli na przedzie gwardję przyboczną, a za nią o kilka kroków Kutuzowa na małym gniadym koniku. Obok niego jechał cały sztab jeneralski. Barclay de Tolly, na pysznym rumaku towarzyszył mu również. W tyle po za jenerałami, jechał cały tłum wyższych oficerów, wykrzykujących wiwaty na cześć jego książęcej mości. Adjutanci Kutuzowa wysunęli się naprzód i wpadli pierwsi na dziedziniec domostwa, Kutuzow popędzał niecierpliwie swego konika, który uginając się prawie pod ciężarem jeźdźca tuszy niezwykłej, szedł stępą. Wódz salutował na prawo i lewo, przykładając dłoń do kaszkieta białego, z czerwoną lamówką i bez daszka. Zatrzymał się chwilę przed gwardją honorową, złożoną z pięknych grenadjerów, chłop w chłopa, rosłych jak dęby! po większej części z szewronami na ramieniu i krzyżami zasługi na piersiach. Natychmiast broń przed nim sprezentowali. Przypatrywał im się w milczeniu, mierząc wzrokiem badawczym. Uśmiechnął się ironicznie, i wzruszył z lekka ramionami, obracając się do grona jenerałów:
— I powiedzieć... — mruknął jakby zdziwiony — że z takimi tęgimi zuchami, cofamy się wiecznie i zawsze przed nieprzyjacielem!... Do widzenia panowie! — dodał głośniej, wjeżdżając na dziedziniec, przyczem otarł się prawie o Bołkońskiego i Denissowa.
— „Hurra! hurra!“ — krzyczano jeszcze, chociaż wódz znikł im już z oczów.
Kutuzow utył był znacznie i stał się jeszcze bardziej ociężałym, od kiedy Andrzej go nie widział. Miał jednak zawsze ten sam wyraz w twarzy, najwyższego znudzenia i znużenia. Na ważkim rzemieniu przewieszonym przez plecy, wisiała kozacka nahajka. Westchnął, jakby nagle pozbył się ciężaru, wjeżdżając na dziedziniec. Rad był temu widocznie, że przestaną gapić się na niego, niby na jakieś zwierzę niezwykłe, i że odpocznie wreszcie po trudach. Z mozołą wyjął lewą nogę ze strzemion zgjął kolano i zesunął się jęcząc boleśnie, na ręce kozaków i adjutantów, którzy go całą silą podtrzymywali. Skoro stanął na nogi, oglądnął się w koło swojem jednem okiem, spostrzegł Denissowa i Andrzeja, nie poznając na razie tego ostatniego. Zrobił kilka kroków, kołysząc się w prawo i w lewo, co jest cechą kawalerzystów, którzy siedząc wiecznie na koniu, chodzić prawie nie umieją. Gdy stanął na ganku domostwa, zmierzył znowu wzrokiem Andrzeja, i jak to zwykle bywa u starców zgrzybiałych, przypomniał sobie dopiero po chwili, kim jest ten, którego twarz i postać cała uderzyła go była na samym wstępie:
— Ah! witaj mi książę kochany!... witaj przyjacielu!... chodź, chodź, pomóż mi wejść na schodki... — Oparty na Andrzeja ramieniu, wstępował mozolnie na drewniane stopnie ganeczku, które trzeszczały i uginały się pod ciężarem jego ciała. Rozpiął natychmiast mundur na sobie i usiadł na ławce przed domem.
— Co słychać z twoim ojcem? — spytał serdecznie Andrzeja.
— Doniesiono mi wczoraj o jego śmierci — Andrzej odrzucił krótko, głosem stłumionym.
Kutuzow spojrzał na niego zdumiony i wystraszony. Zdjął kaszkiet i przeżegnał się trzy razy.
— Spokój wieczny jego duszy. — szepnął głucho. — Boska wola rządzi nami wszystkimi. — Westchnął ciężko. — Kochałem go i szanowałem... współczuję szczerze twój ból po stracie jaką poniosłeś...
Ujął w ramiona Andrzeja i trzymał go przez chwilę przyciśniętego do swojej szerokiej piersi. Zauważył, że wargi drgały kurczowo starcowi, oczy zaś napełniły mu się łzami.
— Pójdź do mnie synu kochany, tam pogadamy od serca — próbował powstać, opierając się oburącz o ławkę. Denissow tymczasem, tak samo odważny aż do zuchwałości w obec nieprzyjaciela, jak i w obec swoich przełożonych choćby i najwyżej stojących w hierarchji wojskowej, wszedł śmiało i rezolutnie na ganek, mimo wstrzymujących go i perswadujących adjutantów. Kutuzow sparty dalej na ławce patrzył niecierpliwie na nadchodzącego. Denissow wymienił swoje nazwisko zapowiadając z góry, że ma przedłożyć jego książęcej mości sprawę wielkiej wagi i zwłoki nie cierpiącą dla dobra ojczyzny. Kutuzow złożył ręce na brzuszku mocno odstającym, z miną kwaśną i znudzoną. Powtórzył od niechcenia, puściwszy młynka wielkiemi palcami.
— Dla dobra ojczyzny? Cóż to takiego? Proszę mówić!...
Denissow spiekł raka, niby młoda dzieweczka, co dziwnie wyglądało przy jego twarzy ogorzałej i wąsach sumiastych, nie licując wcale z jej wyrazem zestarzałym i zdradzającym nadto wiele zamiłowania w trunkach gorących. Wypowiedział niemniej gładko, nie zawahawszy się, ani zająknąwszy, cały swój plan, opracowany mozolnie, w szczegółach najdrobniejszych. Celem zaś tego planu było przeciąć drogę nieprzyjacielowi między Smoleńskiem a Wiazmą i nie dopuszczać transportów z żywnością. Tego on się podejmuje, znając na palcach całą okolicę, każden przesmyk i leśne niedostępne dla innych drożyny. Zapał i głębokie przekonanie, że plan jego udać się musi, dodawały wartości i podnosiły korzyści wojny podjazdowej przez niego wymyślonej. Kutuzow, wlepił wzrok w ziemię, kiedy niekiedy tylko spozierając niespokojnie ku drzwiom z boku domu, jakby z tamtąd spodziewał się czegoś nieprzyjemnego. Rzeczywiście wyszedł niebawem przez owe drzwi jakiś jenerał, niosąc pod pachą spory plik papierów.
— Cóż tam znów nowego? — bąknął Kutuzow, przerywając potok słów namiętnych Denissowowi. — Czyś gotów jenerale?
— Najzupełniej, wasza książęca mość — jenerał wyprostował się jak struna, salutując.
Kutuzow potrząsł smętnie głową, jakby chciał przez to wyrazić, że jeden człowiek nie może przecie rozerwać się na wszystkie strony!... i słuchał dalej wywodów Dedssowa.
— Zaręczam słowem oficerskiem, że złamię szyki Napoleonowi, i ogłodzę jego armję — wykrzyknął namiętnie Denissow.
— Czy Cyryl Andrzejewicz, w intendenturze, był twoim krewnym? — przerwał mu nagle Kutuzow.
— Stryj rodzony — odpowiedział Denissow.
— A mój druh serdeczny — wtrącił wesoło Kutuzow. — Cośmy też do spółki figli napłatali, co nabałamucili ładnych mężateczek!... Dobrze... bardzo dobrze, mój przyjacielu!... Zostań, proszę w moim głównym sztabie!... Jutro o tem pomówimy...
Skinął mu głową na pożegnanie i wyciągnął rękę po papiery, które mu podawał ów jenerał.
— Może byłoby wygodniej waszej książęcej mości w pokoju? — zauważył adjutant służbowy. — Są plany do przejrzenia, jak też i rozmaite dokumenta do podpisania...
Drugi adjutant pojawił się w tej chwili na progu, zapowiadając, że pomieszkanie gotowe na przyjęcie jego książęcej mości. Kutuzow zmarszczył brwi niechętnie, nie chciał bowiem wejść do domu, przed załatwieniem tych wszystkich nużących go i udręczających interesów.
— Nie, nie — bąknął. — Tu mi przynieść jaki mały stoliczek... A ty Andruszka, nie odchodź proszę cię! — przemówił czule do księcia Bołkońskiego.
Podczas gdy jenerał służbowy zdawał raport, zaszeleściała za drzwiami od sieni spódnica jedwabna. Andrzej zaglądnął do środka i zobaczył młodą i bardzo ładną popadję, w spódnicy pąsowej, w cieniutkiej koszuli białej misternie wyszywanej różnobarwnemi jedwabiami i w chustce tureckiej na głowie, zgrabnie związanej. Niosła na srebrnej tacy chleb i sól na powitanie gościa dostojnego. Adjutant wytłumaczył szeptem Andrzejowi, że to gospodyni domu, a że przedtem jej mąż powitał już był przed cerkwią Kutuzowa, niosąc krzyż i kropidło z wodą święconą. Dodał z uśmiechem, oblizując się jak kot do śmietanki:
— Powiadam ci mości książę, bestyjka ładna, że aż oczy bierze do siebie, a zalotna, niby pierwsza lepsza, z naszych kokietek salonowych.
Te ostatnie słowa uderzyły Kutuzowa i on więc spojrzał mimowolnie ku drzwiom od sieni. Raport jenerała służbowego miał cel główny, ganić ostro tego, który w tej właśnie wsi, kazał wojsku rozłożyć się obozem. Był zaś nim Barclay de Tolly. Kutuzow słuchał go z tem samem roztargnieniem, jak wpierw namiętnego wywodu Denissowa, a przed siedmiu laty dysput rozmaitych podczas rady wojennej w przeddzień bitwy pod Austerlitz. Dla tego tylko słyszał coś nie coś, że miał uszy, które słów tych słuchały, prawie pomimo jego woli i pomimo kawałka liny okrętowej, który nosił Kutuzow w jednem z nich. (Według zabobonu ludu rosyjskiego, jest to jedynym środkiem przeciw bolom zębów). W twarzy Kutuzowa malowała się zresztą najzupełniejsza obojętność. Było widocznem, że ani się dziwi, ani go też nie zajmuje, to, co mu prawią jedni i drudzy. Wysłuchuje zaś wszystkiego cierpliwie, do końca, jak się znosi naprzykład: długie Te Deum dziękczynne, podczas uroczystego nabożeństwa. Wiedział zawsze z góry, co mu kto powie. Denissow prawił mu rzeczy bardzo mądre i trafiające do przekonania; jenerał służbowy mówił jeszcze rozumniej i dobitniej. Cóż z tego, kiedy Kutuzow pogardzał tak samo nauką jak i wszelką teorją na papierze. Według jego zdania, zupełnie coś innego miało przeciąć gwałtownie ów nierozplątany dotąd węzeł gordyjski i zmienić bieg wypadków; coś nie zależnego, od powyższych dwóch przymiotów. Andrzej śledził bacznie wyraz twarzy wodza naczelnego. Najprzód malowała się w niej nuda straszliwa, następnie ciekawość obudzona szelestem spódnicy kobiecej, nareszcie chęć zachowania wszelkich pozorów przyzwoitej powagi w obec podwładnych. Było widocznem, że jeżeli nie szedł na lep gorącego patrjotyzmu Denissowa, i nie okazywał ze swojej strony tak szalonego zapału, to dla tego po prostu, że był starym i doświadczeńszym. Znał życie. W jednej li kwestji objawił zdanie stanowcze, gdy mu jenerał służbowy podał akt sądowy, dotyczący szkód i zniszczenia, dokonanego przez maroderów. Właściciel żądał w tym akcie odszkodowania. Kutuzow miał go podpisać własnoręcznie. Skosili byli temu właścicielowi owies jeszcze zielony i łąkę na furaż dla koni. Kutuzow zagryzł usta, i potrząsł głową niechętnie:
— W ogień! w piec! z tym całym kramem! — krzyknął. — Niech koszą zboże, niech się grzeją przy czem mogą! Nie pochwalam tego i nie nakazuję, nie jest atoli w mojej mocy przeszkodzić czemuś podobnemu, ani też nie mam funduszów, żeby płacić poszkodowanym... Gdzie drwa rąbią, tam trzaski lecą... na wojnie, jak na wojnie!...
Raz jeszcze przebiegł raport oczami:
— Oh! — mruknął z cicha. — Ta nieznośna, zabijająca drobiazgowość niemiecka!





XXXVII.

— Wszak już wszystko, nieprawdaż? — dodał Kutuzow podpisawszy ostatni papier. Wstał z wielkim wysiłkiem, wyciągnął szyję pofałdowaną i wszedł w głąb domu.
Popadja, płonąc szkarłatem z nadmiaru wzruszenia, porwała tacę czemprędzej, na której był chleb i sól, dygnęła niziuteńko przed Kutuzowem i podała mu na znak serdecznego powitania. Starzec mrugnął ku niej pożądliwie, okiem jedynem, które mu pozostało, pogłaskał pieszczotliwie pod brodę i rzekł z uśmiechem:
— A to krasawica! Dziękuję ci moja piękna! bardzo dziękuję. — Wziął chleb i sól z tacy, kładnąc na niej za to kilka sztuk złota. — Dobrze wam w tej parafii? — spytał jeszcze wchodząc do swego pokoju. Drzwi otworzyła mu na oścież sama gosposia uśmiechnięta słodko i rozkosznie.
Adjutant Kutuzowa, zaprosił księcia Andrzeja do siebie na wieczerzę. W pół godziny później przysłał po niego Kutuzow. Zastał go Andrzej wyciągniętego wygodnie w dużem karle, z książką w ręce. Czytał romans francuski pani de Genlis Les Chevaliers du Cygne.
— Siadaj synu kochany — Kutuzow wskazał mu miejsce, włożywszy nóż do rozcinania w książkę, którą czytał. — Smutno, bardzo smutno!... pamiętaj jednak, że jestem jak drugim ojcem dla ciebie.
Andrzej zaczął mu opowiadać ostatnie chwile ojca i w jakim stanie zastał Łyse-Góry.
— Do czego Rosję doprowadzili? Do jakiego zniszczenia! — Kutuzow wykrzyknął głosem wzruszonym — nadejdzie atoli chwila — nie dokończył trzęsąc się z gniewu. Dodał wreszcie uspokoiwszy się cokolwiek. — Sprowadziłem cię do głównej kwatery, aby cię zatrzymać przy sobie.
— Stokrotne dzięki składam waszej książęcej mości, ale nie zdam się na sztabowca.
Kutuzow zauważył uśmiech sarkastyczny, który pojawił się po tych słowach na ustach Andrzeja i wpatrzył się w niego badawczo.
— Przywiązałem się zresztą... zżyłem się niejako z moim pułkiem — tłumaczył mu Andrzej. — Sądzę również, że potrafiłem pozyskać zaufanie moich oficerów i wiarę ślepą w moich żołnierzach. Jeżeli zatem nie przyjmuję tak wielkiego zaszczytu, zostania przy dostojnej osobie waszej książęcej mości, to li przez wzgląd...
Twarz Kutuzowa wyrażała w tej chwili życzliwość, a jednocześnie zaigrał mu na ustach uśmiech trochę ironiczny. Przerwał Andrzejowi, mówiąc te słowa:
— Żałuję bardzo... byłbyś mi wielce potrzebny i użyteczny!... muszę ci jednak przyznać słuszność zupełną. Nie tutaj potrzeba nam tęgich ludzi! Gdyby tak wszyscy ci panowie radcy, (przynajmniej w ich własnem mniemaniu) służyli po prostu, jak ty w pułku, byłoby to dla Rosji o wiele korzystniejszem... Pamiętam jak się odznaczyłeś pod Austerlitz... Widzę cię, jakby to dziś się stało, lecącego na przód z sztandarem wysoko podniesionym.
Twarz Andrzeja zarumieniła się z radości, słysząc tak pochlebne zdanie. Kutuzow ujął go znowu w ramiona i uścisnął serdecznie. Spostrzegł Andrzej i teraz łzy w oczach starca. Wiedział że Kutuzow rozrzewnia się nader łatwo i że śmierć jego ojca, równego mu latami, wywierała wielki wpływ na starca, usposabiając tak czule i przychylnie dla syna. Pochlebiła mu nie mniej wzmianka o czynie spełnionym pod Austerlitz i sprawiła wielką przyjemność.
— Postępuj dalej po drodze, którą sobie obrałeś mój synu! — kończył starzec głosem drżącym od wzruszenia. — Wiem, że będzie to zawsze droga obowiązku, wypełnianego według praw honoru!... Niech cię Bóg prowadzi i łaską Swoją osłania!... Oh! jak mi ciebie brakowało w Bukareście — zaczął mówić po chwili milczenia. — Nie miałem nikogo do wysłania... Tak, tak, obsypali mnie tam wyrzutami i za wojnę i za pokój... a jednak wszystko tam prowadziło się jak należy, bo zawsze ten cel osiągnie, kto umie czekać cierpliwie na chwilę sposobną... I tam radcy rozmnażali się w nieskończoność, niby grzyby po deszczu, rady zaś sypali jak z rękawa, zupełnie jak teraz... Oh! ci radcy!... Gdyby ich się było słuchało, nie bylibyśmy zawarli pokoju z Turcją i wojna trwałaby dotąd. Kamenski byłby był zgubiony... na szczęście że wpierw umarł... on, który zdobywał fortece w 30.000 ludzi.. Zdobyć fortecę, to bagatela, ale rzecz główna doprowadzić wojnę do końca z pożytkiem dla państwa. Aby to zdziałać, nie wystarczy branie fortec szturmem i staczanie bitew. Co trzeba posiadać w wysokim stopniu to: „cierpliwość i umiejętność wyczekiwania“. Kamenski posłał żołnierzy na zdobycie Ruszczuku, a ja tylko cierpliwością i wyczekiwaniem, wziąłem więcej fortec niż on i doprowadziłem Turków do karmienia się mięsem końskiem... Wierz mi synu kochany — potrząsł głową uderzając się w piersi — wierz memu słowu, że i Francuzi skosztują tych samych przysmaków!
— Trzeba jednak będzie stoczyć bitwę? — wtrącił Andrzej.
— Zapewne, skoro wszyscy tego żądają, ale powtarzam ci raz jeszcze, że w pewnych razach, nic i nikt nie zastąpi tych dwóch najdzielniejszych żołnierzów, którym na nazwisko czas i cierpliwość. Z tymi dochodzi się do wszystkiego, cóż kiedy panowie radcy, nie chcą o tem słyszeć. Ci chcą tego, tamci owego! Co robić?... co wybrać?... powiedz mi! — powtórzył, jakby oczekiwał odpowiedzi. Oko zdrowe błysnęło mu wyrazem gienjalnym i głębokim. — Otóż ja ci powiem synu, jeżeli chcesz, co trzeba robić i co ja robię. W wątpliwości, wstrzymuj się — wymawiał te słowa wolno i z naciskiem. — A teraz żegnaj mi synu kochany, pamiętaj że podzielam boleść twoją całem sercem, że dla ciebie nie jestem ani książęcą mością, ani wodzem naczelnym, jestem ci ojcem! Skorobyś czego potrzebował, udaj się do mnie z całą ufnością. Niech cię Bóg prowadzi! — Uścisnął go z całej siły głucho łkając.
Zaledwie Andrzej próg przestąpił, Kutuzow upadł nazad na karło, stękając ze zmęczenia i zaczął czytać dalej najspokojniej romans pani de Genlis.
Rzecz dziwna i niewytłumaczona: ta rozmowa podziałała na Andrzeja uspakajająco. Wrócił do swego pułku, pewny, że wszystko pójdzie jak najlepiej, ufając na ślepo temu, który kierował teraz wojną i trzymał ster w dłoni. Czuł się spokojnym z wielu przyczyn i względów. Uderzył go najprzód w Kutuzowie brak zupełny osobistych widoków i osobistej ambicji. Starzec nad grobem pozbył się już był wszelkich namiętnych żądz i pragnień, a nabył natomiast wiele, bardzo wiele doświadczenia. U niego umysł nie wysilał się już na tworzenie coraz nowych planów w nieskończoność. Oddawał on się raczej rozmyślaniom pełnym głębokiej filozofji, nad biegiem wypadków i według tego sąd swój kierował i plany układał. Andrzej odjeżdżając był najmocniej przekonany, że starzec podoła olbrzymiemu zadaniu, że potrafi utrzymać się na wysokości i zrozumie całą doniosłość misji, którą ma spełnić. Nie wymyśli prawdopodobnie i nie dokaże niczego nowego, ale będzie się kierował długoletniem doświadczeniem, nie zapomni o niczem w danej chwili i będzie umiał użyć wszystkiego z największym pożytkiem dla Rosji. Nie przeszkodzi również niczemu dobremu, jak również nie dopuści do kroków szkodliwych dla kraju. Przypuszczał widocznie, że coś będzie poniekąd silniejszem od jego woli, mianowicie moc wypadków nieuniknionych, i nie dających się z góry obliczyć. Patrzył na nie, w miarę jak się rozwijały przed jego oczami, oceniał ich doniosłość i wartość, z zupełnem pominięciem jego „ja“ własnego i udziału, jaki będzie miał osobiście w tych wypadkach. Wzbudził wiarę i ufność w Andrzeju, bo pomimo że go zastał czytającego romans francuski, czuł, że biło u tego starca w łonie serce czysto rosyjskie. Głos mu drgnął i łzami zaszły oczy, gdy wymawiał słowa: — „Do czego oni Rosję doprowadzili?“ — a natomiast czuło się dziką radość w tem powiedzeniu: — „I Francuzi skosztują tych przysmaków!“ — Ten to wrodzony mu patrjotyzm, dźwięczący w każdem słowie, przyczynił się najwięcej, że tak car, jak i naród cały, uznał jego jedynego, godnym piastować godność najwyższą, w czasach tak dla Rosji niebezpiecznych, pomimo silnej opozycji dworskiej camarilli. Zapał, z jakim ogół przyjął mianowanie Kutuzowa na wodza naczelnego, był dowodem najdobitniejszym, że wybór był trafny i najstosowniejszy.





XXXVIII.

Po odjeździe cara, w Moskwie wszystko zaczęło iść po dawnemu. Uniesienie pełne zapału i gotowości do ofiar, choćby i największych, w dniach ubiegłych, prawie snem się wydawało. Tak błoga cisza zapanowała po wrzawie wywołanej cara bytnością, że jaki taki przestał wierzyć w możliwość jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Członkowie klubu angielskiego zapominali nawet chwilami, do czego byli się zobowiązali najuroczyściej. Przypomniano im to niestety bardzo prędko, mącąc błogi spokój, gdy zażądano urzędownie dopełnienia obietnicy i dostawienia tak rekrutów, jak i sum pieniężnych do kasy rządowej, niezbędnych do dalszej wojny.
Zbliżanie się nieprzyjaciela, nie wpłynęło wcale na usposobienie lekkoduszne mieszkańców Moskwy. Zapatrywali się na swoje obecne położenie z coraz większą bezmyślnością, nie do przebaczenia.
Rzecz dziwna i prawie niepojęta! ale Moskwa nigdy się tak ochoczo nie bawiła, jak w przededniu zdobycia „Miasta świętego“ przez Francuzów.
Odczytywano na rogach ulic porozlepiane odezwy Roztopczyna, i dysputowano nad niemi, niby nad nową poezją Puszkina. Opowiadano, że Mamonowa pułk będzie kosztował 800,000 rubli, a Bestużewa z miljon. Śmiano się i żartowano z Piotra, że jako szczyt poświęcenia dla ojczyzny, sam wlezie w mundur, i pójdzie na czele swoich ludzi, jako najwspanialszy okaz Tambor majora, jaki kiedykolwiek świat oglądał. Cytowano ognistą przemowę jakiegoś szynkarza, a niegdyś wojaka, który plótł swoim gościom rzeczy niestworzone o Francuzach, gdy ktoś coś bąknął, że gotowiby się pokusić o zdobycie Moskwy. Że to ród karłów, których trzech na raz każda tęga Moskiewka wyrzuciłaby jak nic na widłach w powietrze. Że potrzaskają jak szczury od trucizny, od rosyjskiej kapusty, rosyjskiej kaszy i rosyjskiego kwasu. Przyczem wylewał na głowy najeźdźców rwący potok najstraszniejszych obelg i przekleństw najdosadniejszych. Wreszcie szeptano na ucho, że Roztopczyn kazał wywieźć w sekrecie z Moskwy sądowe archiwum wraz z całym trybunałem, dodając do tej wiadomości najnowszy dowcip Szynszyna, który utrzymywał, że za to samo powinni mu mieszkańcy Moskwy za życia pomnik postawić, gdyby mogli rzeczywiście pozbyć się z miasta raz na zawsze wszelkich sędziów i trybunałów.
— Dla pana bo nie ma nic świętego! — pogroziła mu Julja Trubeckoj. Dawała ona u siebie wieczór pożegnalny, nazajutrz bowiem miała z Moskwy odjechać. Groziła zaś Szynszynowi za Bestużewa. Dodał był bowiem w swojej niesłychanej złośliwości, że gruby Piotruś w mundurze, będzie się pokazywał za pieniądze aby więcej zebrać dla ojczyzny — Bestużew jest może trochę śmieszny, przyznaję to, ale tak dobry, tak usłużny!... Co też pan ma za przyjemność, być tak kostycznym!
— Płacić karę! — wykrzyknął jakiś młokos w mundurze milicjanta, którego Julja tytułowała „kuzynkiem“, i brała ze sobą na wieś, dokąd się wynosiła. Dano sobie bowiem słowo we wszystkich salonach arystokratycznych, że ktokolwiek wymówi wyraz francuzki zapłaci karę pieniężną na potrzeby armji rosyjskiej.
— Dajcież mi pokój — Julja wzruszyła ramionami. — Mówiłam przecież po rosyjsku.
— Powinnaś księżno zapłacić podwójną karę — wmieszał się do rozmowy któryś z autorów rosyjskich, zapraszany często na Julji wieczory — skalałaś bowiem nasz język galicyzmem, nazywając hrabiego Szynszyna kostycznym.
— Ha! zgrzeszyłam, więc płacę — zaśmiała się Julja. — Zastrzegam się jednak na przyszłość, że za galicyzmy płacić nie myślę. Nie mam ani tyle pieniędzy, ani czasu na to, żeby na wzór księcia Galiczyna, trzymać sobie specjalnego profesora do języka rosyjskiego! Ah! otóż i on! Gdy mowa o słońcu... — chciała już zacytować przysłowie francuzkie, ale się prędko wstrzymała. — O wilku mowa, a wilk tu!... Oho, nie złapiecie mnie więcej!... Mówiliśmy przed chwilą o tobie hrabio kochany — wyciągnęła rączkę na powitanie do Piotra wchodzącego. — Utrzymują tu wszyscy, że twój pułk będzie o wiele wspanialszym od pułku Mamonowa — dodała z tą łatwością w zmyślaniu, która stanowi jedną z cech głównych charakteru u kobiet wielko-światowych.
— Na miły Bóg! nie mów mi księżno o tem — Piotr usiadł ciężko, obok niej na kanapie. — Gdybyś wiedziała, jak to mnie na śmierć zanudza!
— I z pewnością, staniesz hrabio sam na czele, nieprawdaż? — Julja mówiąc te słowa, mrugnęła figlarnie ku młodemu oficerkowi w milicji, a jej pseudo kuzynkowi. Ten jednak spuścił oczy nie odpowiadając wcale na zaczepkę. Obecność Piotra, i jego serdeczna dobroduszność, kładły zwykle tamę dalszym drwinkom z jego osoby.
— Oh, co to, to z pewnością nie! — wybuchnął śmiechem po Julji pytaniu, wysuwając na przód swoją pierś szeroką. — Francuzi mieliby ze mnie tarczę nadto wygodną! Zresztą... nie potrafiłbym dosiąść konia!
Pogadanka przeskakując z przedmiotu na przedmiot, zeszła wreszcie na rodzinę Rostowów:
— Czy wiesz hrabio kochany — wtrąciła Julja od niechcenia — że mają być najzupełniej zrujnowani? Stary Rostow, to prosty idjota, bałwan do niczego... Razumowscy chcieli nabyć od niego pałac tutejszy i dobra pod Moskwą. Słyszałam jednak, że interes wlókł się, wlókł, aż spełzł na niczem, żądał bowiem cenę niemożliwie wysoką!
— Ja przeciwnie słyszałem — odezwał się ktoś z obecnych — że kupno przyszło do skutku. Chociaż to istne szaleństwo kupować teraz domy w Moskwie!
— Dla czego? — spytała Julja naiwnie — czy sądzisz pan że Moskwie zagraża jakiekolwiek niebezpieczeństwo?
— A dla czegóż ty księżno odjeżdżasz?
— Ja? Śmieszne pytanie!... Odjeżdżam, bo nikt z torzystwa nie zostaje. Nie mam zresztą kwalifikacji ani na Joannę d’Arc, ani do roli Amazonki!
— Gdyby hrabia Rostow umiał prowadzić interesa, mógłby teraz oczyścić zupełnie Otradnoe. A to stanowiłoby jeszcze zawsze wcale pokaźny majątek — zauważył młody milicjant. — Najpoczciwszy z niego człowiek, ale na interesach nie rozumie się nic a nic!... Po co bo oni tak tu długo bawią? Sądziłem, że już od dawna na wieś odjechali!...
— Wszak Natalja już całkiem zdrowa? — Julja zwróciła się do Piotra z złośliwym uśmieszkiem.
— Czekają na syna młodszego, który ma teraz przejść z awansem do mego pułku — rzekł Bestużew wymijająco. — Hrabia chciał dawno odjechać, matka jednak pragnie koniecznie zobaczyć syna.
— Spotkałam ich przed trzema dniami na wieczorze u Arbarowów — Julja wycedziła z naciskiem, układając cieniutkiemi paluszkami, które obciążały mnogie pierścienie, cały stos szarpji dla rannych. Skubała je z różnych płatków białych w czasie wieczoru — Natalja jeszcze wypiękniała... Była w prześlicznej toalecie... w humorze wyśmienitym... śpiewała kilka arji... Jak też to u pewnych osób wszystko prędko się zaciera i znika z pamięci.
— A cóż się u niej miało zatrzeć — spytał Piotr rozgniewany.
Julja uśmiechnęła się znacząco:
— Nibyto hrabia nie wiesz o niczem?... Trzeba bo przyznać, że takich rycerzów jak ty hrabio, nie spotykamy nigdzie, chyba w czułych romansach pani de Soura!
— Jakich rycerzów?... nic a nic nie rozumiem! — Piotr zarumienił się po same uszy.
— Oh! oh! hrabio kochany, tylkoż nie udawaj niewiniątka! Cała Moskwa zna tę awanturę, i jaką ty w niej rolę wzniosłą odegrałeś. Admiruję pana, daję słowo!
— Płacić! płacić! — wykrzyknął kuzynek. — Nie mówi się admirować, tylko podziwiać.
— Ah! nieznośni jesteście! — Julja bąknęła zniecierpliwiona. — Teraz po prostu niepodobna rozmawiać! — Wiesz hrabio, wiesz o wszystkiem!
— Nie wiem o niczem! — Piotr był coraz bardziej rozdrażnionym.
— Ja zaś pamiętam doskonale, że byłeś w najczulszych stosunkach z Nataszką... Co do mnie wolałam zawsze Wierę. Ta kochana, rozsądnicka Wiera!
— Mylisz się księżno — Piotr rzekł gniewnie. — Nie odgrywałem nigdy roli rycerza hrabianki Rostow. Dowód najlepszy, że ich od miesiąca nie widziałem.
— Tylko ten się broni tak zawzięcie, kto się poczuwa do winy! — zażartowała Julja, grożąc mu figlarnie paluszkiem, i bawiąc się szarpiami jednocześnie. Zmieniła atoli treść rozmowy, aby nie uznać się za pobitą. — Zgaduj hrabio, kogom wczoraj spotkała?... Biedną Marję Bołkońską! Pochowała ojca... czyś wiedział o jego śmierci?
— Pierwszy raz słyszę! Gdzież mieszka? Radbym ją widzieć...
— Zapewne w swoim pałacu... Słyszałam, że jutro na wieś jedzie, i bratanka zabiera ze sobą.
— Jakże wygląda?
— Bardzo źle! Okropnie znękana i zbolała... Ale, ale... czy wiesz kto ją wyratował z największego niebezpieczeństwa?... Cały romans, na prawdę!... Mikołaj Rostow! Była otoczona zgrają chłopstwa zbuntowanego. Pokaleczono jej ludzi, i może by ją byli zamordowali, gdy Rostow spadł na motłoch, niby piorun z jasnego nieba! rozpędzając to bydło na cztery wiatry...
— Rzeczywiście romans, i to nader interesujący — dodał ów młody kuzynek. — Zdaje się, że ogólny popłoch, który teraz panuje, został umyślnie wymyślony, aby wszystkie panny trochę już w słup idące, mogły mężów znaleść. Po księżniczce Bołkońskiej, przyjdzie kolej na twoją kuzynkę, hrabio!
— Jestem pewną jednej rzeczy — Julja zaśmiała się złośliwie. — Że rozamorowana na piękne w swoim zbawcy!
— Płacić karę! płacić karę! — zawołano zewsząd.
— Mniejsza o to! — Julja wzruszyła ramionami — ciekawam jednak, jakbym to mogła oddać dosłownie w tym naszym języku barbarzyńskim?





XXXIX.

Gdy wrócił do siebie, Piotr zastał na stoliku dwa nowe rozporządzenia drukowane Roztopczyna. W jednem wypierał się wszem w obec, że mu nawet w głowie nie postało, zakazywać mieszkańcom Moskwy wyjazdu z miasta. Radziłby tylko nie ruszać się z miejsca, bo te wszystkie wieści niepokojące mieszkańców, to bajki wierutne, i on sam gotów zaręczyć własnem życiem, że dzicy najeźdźcy nie wtargną do „Miasta Świętego!“ To ogłoszenie wywarło na Piotra wręcz przeciwne wrażenie. Teraz był najmocniej przekonany, że Francuzi wejdą do Moskwy, i to niebawem. Drugi cyrkularz obwieszczał mieszkańcom, że Rosjanie założyli główną kwaterę w Wiaźmie i że hrabia Wittgenstein pobił na głowę nieprzyjaciela. Ktoby zaś chciał iść w szeregi na ochotnika, może mieć broń na wybór w miejskim arsenale. To brzmiało całkiem na serjo. Piotr powiedział sobie w duchu, że burza, którą przyzywał całem sercem, pragnąc jej gorąco, pomimo trwogi budzącej się w nim mimowolnie, że ten huragan, przybliża się krokami olbrzyma! Co czynić?... co począć? Pytał sam siebie po raz setny może... Czy wejść rzeczywiście do czynnej służby? Czy czekać cierpliwie na miejscu, co z tego wyniknie? Wyciągnął rękę i wziął talję kart leżącą na stole:
— Połóżmy passjans — pomyślał — ten z komórką u góry, najtrudniejszy!... Jeżeli mi wyjdzie to będzie znaczyło... Co będzie znaczyło? — spytał karty tasując. Wzniósł oczy w górę, jakby tam szukał rozwiązania zagadki. Zaledwie karty rozłożył, kiedy dał się słyszeć za drzwiami głos piskliwy księżniczki Katynki, jedynej, która dotąd mieszkała w jego pałacu. Dwie młodsze siostry były od dawna zamężne.
— Proszę! proszę! — Piotr zawołał. Dodał zaś ciszej! — Jeżeli passjans wyjdzie, jadę natychmiast do armji!
— Chciej przebaczyć szanowny kuzynie, że napadam cię o tak późnej i tak niestosownej porze — przemówiła jak zwykle z przekąsem. — Trzeba jednak zdecydować się na coś stanowczego. Cały świat opuszcza Moskwę, lud się burzyć zaczyna... Zanosi się na coś strasznego... Dla czegóż my jedni zostajemy?
— Ależ przeciwnie, kochana kuzyneczko, wszystko, ile mnie się zdaje, idzie przewybornie! — odrzucił Piotr żartobliwie, jak zwykle do niej przemawiał, aby uniknąć pomieszania w obec niej. Rola jej dobroczyńcy, wprawiała go zawsze w pewne zakłopotanie.
— Jakto przewybornie? W czem że to widzisz? Nie dawniej niż dziś rano, Warwara Iwanówna opowiadała mi wprawdzie o czynach bohaterskich, dokonywanych przez nasze wojsko... bardzo pięknie z ich strony... tu jednak motłoch się buntuje, i nie chce słuchać nikogo... Mam najlepszy dowód na mojej pokojówce, która staje się z dniem każdym zuchwalszą! Wkrótce, jeżeli to tak pójdzie crescendo, zaczną nas bić prawdopodobnie... nie będzie można po prostu wyjść na ulicę... Co zaś jest najważniejszem, to, że Francuzi wejdą lada dzień... Po cóż mamy czekać na nich? Błagam cię więc kuzynie, wypraw mnie czemprędzej do Petersburga, nie mogę bowiem tu zostać i poddać się Bonapartemu!
— Co za wieści i szalone przypuszczenia, kuzyneczko? Z jakiego źródła je czerpiesz? Właśnie że...
— Nie chcę dać się wziąć w niewolę Bonapartemu, powtarzam to raz jeszcze. Niech zostaje kto chce! Nie narzucam nikomu mego zdania! Jeżeli zaś kuzyn nie chcesz się mną zająć, to...
— Dla czegóż nie miałbym się zająć? Każę przygotować natychmiast wszystko potrzebne do kuzynki odjazdu.
Księżniczka zła, że nie znajduje w niczem opozycji, i nie może wylać gniewu, którym kipiała od rana po jakiejś scenie gwałtownej ze służącą, usiadła na koniuszku krzesła mrucząc coś przez zęby zaciśnięte.
— Ktoś nakłamał kuzynce, rzeczy z gruntu fałszywych — Piotr mówił dalej najspokojniej. — W mieście cicho, jak makiem posiał, nie ma cieniu niebezpieczeństwa... Ot! czytaj sama! — podał jej obwieszczenie. — Roztopczyn pisze, że nieprzyjaciel nie wejdzie do Moskwy... Gotów dać w zakład własną głowę.
— Oh! twój Roztopczyn kuzynie! — wykrzyknęła stara panna z oburzeniem. — Obłudnik, nędznik, który tylko lud do buntu przeciw nam podżega! Czyż to nie on w swoich głupich odezwach obiecuje złote góry każdemu, kto złapie za kark pierwszego lepszego, pod pozorem, że to szpieg francuski i odprowadzi na policję? Czyż to co mądrego? I oto skutek tych banialuk drukowanych! Warwarę Iwanównę o mało lud nie ukamienował, za to że mówiła po francuzku na ulicy!
— A może w tem jest trochę przesady, droga kuzyneczko? Nie trzeba bo znowu brać wszystkiego tak bardzo do serca! — Piotr bąknął kładnąc dalej karty.
Passjans wyszedł wprawdzie, Piotr jednak został w Moskwie, mimo że miasto wyludniało się coraz bardziej. Czekał w trwodze nieokreślonej, niepewny i wahający, mającej nastąpić katastrofy, którą przeczuwał instynktowo. Kuzynkę wyprawił zaraz nazajutrz do Petersburga. Jego pełnomocnik przybył z oświadczeniem, że pułk nie stanie na nogi, chyba że Piotr zdecyduje się sprzedać jeden z głównych swoich majątków. Przedstawiał mu, że tak kosztowna fantazja, może go zrujnować najzupełniej.
— Sprzedać natychmiast! — mruknął Piotr z uśmiechem. — Nie mogę cofnąć się i złamać słowa danego samemu monarsze.
Wszyscy Piotra znajomi z Moskwy wyjechali. Zostali jedynie Rostowy, ale tych wcale nie widywał. Spróbował dla rozrywki wyjechać trochę w okolicę do Woroncowa. Budowano tam balon olbrzymi, pod kierownictwem areonauty Leppicha, a na wyraźny rozkaz samego monarchy. Miał on służyć przeciw Francuzom i dopomódz do zwycięztwa nad nimi. Piotr czytał list własnoręczny cara, pisany w tych słowach do Roztopczyna:
„Skoro Leppich będzie gotów z robotą, oddaj mu hrabio pod rozkazy oddzialik złożony z tęgich zuchów, na wszystko zdeterminowanych i wyższej inteligencji. Wpierw wypraw kurjera z uwiadomieniem do Kutuzowa. Jużeśmy mu zresztą sami o tem donosili. Tylkoż nakaż hrabio Leppichowi największą ostrożność, żeby się przypadkiem nie pomylił i nie wpadł w ręce nieprzyjacielowi. Jest rzeczą niezbędną, aby porozumiał się wpierw z naczelnym wodzem“.
Gdy wracał z Woroncowa, Piotr zobaczył ogromne zbiegowisko na placu gdzie odbywały się wszelkie egzekucje. Kazał stanąć stangretowi i wysiadł z powozu. Skończono właśnie chłostać jakiegoś kucharza, rodem Francuza, posądzonego o szpiegostwo. Oprawca odwiązywał z ławki delikwenta. Był to mężczyzna tęgi, barczysty, z rudą czupryną i takiemiż faworytami, w pończochach czarnych i w trzewikach ze sprzączkami, w ubraniu ciemno zielonem. Jęczał i stękał żałośnie. Jego towarzysz niedoli, który miał teraz zająć miejsce na ławce fatalnej, był to szczupły, delikatny blondyn. Skamieniały z przerażenia i tak samo blady jak dwaj biedacy, torował sobie drogę Piotr przez tłum złożony z mieszczan, kupców i chłopstwa, przekupek, nawet z rozmaitych urzędników. Wzrok wszystkich tych ludzi był wlepiony w widowisko, które im przedstawiano, wlepiony, ze zwierzęcą chciwością i bezmyślnością. Na grad pytań, któremi zasypywał po drodze obecnych, nie odebrał Piotr żadnej odpowiedzi.
Biedny tłuścioch dźwignął się z ławy i stanął na nogi z wysiłkiem. Wzruszył ramionami i próbował okazać zupełną nieczułość i obojętność. Daremnie jednak pragnął być stoikiem. Gdy wdziewał na grzbiet zraniony wierzchnie ubranie, usta drgnęły mu konwulsyjnie i wybuchnął gwałtownem łkaniem. Może płakał i nad własną, niegodną mężczyzny słabością, co zwykli czynić ludzie z gorącym temperamentem. Tłum zachowujący się dotąd spokojnie i milczący ponuro, zaczął teraz wyć nieludzkiemi głosami, jakby dla stłumienia budzącej się w sercu litości.
— Kucharz Francuz... służył u księcia Galiczyna! — wołano.
— Hej! powiedz no mussiu! nie smakuje ci jakoś sos moskiewski, co? Sprawia ci oskomę, nieprawdaż? — zażartował jakiś stary urzędnik, cały pomarszczony, patrząc na około, jak też przyjmą jego dowcip okrutny? Jedni śmieli się głupio, drudzy śledzili bacznie, zdjęci trwogą, ruch każdy oprawców, którzy rozbierali drugiego delikwenta na chłostę skazanego.
Piotr ryknął głucho, odwrócił się z czołem ponuro zmarszczonem i zawrócił nazad ku swemu powozowi, szepcząc przez zęby zaciśnięte kurczowo, słowa urywane i niezrozumiałe. Wskoczył do powozu, a przez całą drogę rzucał się konwulsyjnie i wzdychał ciężko raz po raz.
— Dokąd jedziesz? — krzyknął na stangreta.
— Jaśnie pan kazał przecie jechać prosto do pałacu gubernatora.
— Głupcze! bałwanie! — wrzasnął Piotr w najwyższym gniewie. — Kazałem ci jechać prosto do domu!... Trzeba wyjechać... wyjechać natychmiast... dziś jeszcze — dodał po cichu, sam do siebie.
Ta straszna egzekucja, dokonana wśród gawiedzi zaciekawionej okrutnem widowiskiem, wywarła na niego tak bolesne i silne wrażenie, że zdecydował się w końcu Moskwę opuścić.
Skoro znalazł się w domu, rozkazał stangretowi, aby wysłał na całą noc pachołków z końmi pod siodło do Mozajska, gdzie obecnie znajdował się główny korpus armii rosyjskiej. Aby konie mógł już tam zastać, odłożył swój odjazd do jutra.
Odjechał z Moskwy wieczorem. Na pierwszym popasie dowiedział się o stoczeniu walnej bitwy. Opowiadano, że aż tu ziemia drżała w posadach od huku dział. Nikt jednak nie wiedział na pewno, na czyją stronę przeważyła się tym razem szala zwycięztwa. (Była to bitwa pod Szewardynem). Nad ranem przybył Piotr do Mozajska.
Wszystkie domy były przepełnione wojskiem. W dziedzińcu oberży, do której kazał był zajechać, zastał swoją służbę wraz z powozem i końmi, ale o jakimkolwiek pokoiku dla niego, mowy nawet nie było. Wszędzie było pełno oficerów, a oddziały wojska płynęły bez ustanku, niby fale morskie. Piotr kazał zaprządz i udał się w dalszą drogę. Im bardziej oddalał się od Moskwy, tem głębiej zapadał w ten ocean burzliwy, złożony z różnych oddziałów piechoty, konnicy i parku artylerji. Czuł się znowu przejęty dziwnym niepokojem, a jednocześnie wewnętrznem zadowoleniem, którego doświadczał podczas pobytu cara w Moskwie, wtedy gdy szło o zdecydowanie się na jak najwyższą ofiarę dla dobra ojczyzny. Pojmował obecnie, że wszystko to, co ludzie zwykli szczęściem nazywać: wygody życia codziennego, bogactwa, a nawet i samo życie, były nic nie znaczącą drobnostką w obec tego co zaczynał rozumieć, co majaczyło przed jego oczami, dotąd w konturach dość niewyraźnych co prawda i czego nie próbował nawet zbadać dokładniej. Nie pytał, ani po co, ani dla kogo; sam fakt spełnionej ofiary, napełniał go rozkoszą niewypowiedzianą.


KONIEC TOMU SIODMEGO.






  1. Na wojnie, jak na wojnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.