Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i jedna część muru zawaliła się razem z dachem z łoskotem przerażającym! Dym zrzadł u dołu wznosząc się w górę, strzeliły nowe płomienie, ze środka, niby z krateru Wezuwiusza, oświetlając twarze blade i zmęczone tych, którzy ogień podkładali i podsycali. Tłum zawył z radości. Jakiś człowiek owinięty płaszczem wyciągnął ku niebu ramiona i zawołał głosem wielkim:
— Hurra, hurra!... Udało się nam dziateczki. Płonie aż miło...
— To sam właściciel tak mówi — szepnęło kilku ludzi najbliżej stojących, jeden do drugiego.
— Powtórz im zatem to wszystko, com ci powiedział, poczciwy mój Alpatyczu — kończył Andrzej wcale nie zważając na Berga, który stał skamieniały obok niego — i jedź z Bogiem...
Spiął konia ostrogami i zniknął im wkrótce z oczu w cieniach nocy.





XXVII.

Po kapitulacji Smoleńska, wojska rosyjskie cofały się coraz dalej, z nieprzyjacielem następującym im na pięty. Pod koniec sierpnia, pułk pod dowództwem księcia Andrzeja, stanął na wyżynie, skąd można było widzieć Łyse-Góry jak na talerzu. Posucha była niesłychana i upały nie do zniesienia, prawie od miesiąca. Żołnierze padali jak muchy. Gdy wchodzili do jakiej osady, bili