Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Smoleńsk poddał się... Łyse-Góry zajmie nieprzyjaciel najdalej za tydzień. Uciekajcie czemprędzej do Moskwy... Odpowiedz mi natychmiast przez umyślnego do Uświaży i uwiadom o dniu waszego wyjazdu.“
Zaledwie miał czas wręczyć karteczkę Alpatyczowi, dodając kilka uwag i poleceń ustnych, gdy nadjechał jakiś wyższy oficer od głównego sztabu, ze swoją świtą, napadając z surową naganą na Andrzeja.
— Jakto? jesteś pan pułkownikiem — mówił po rosyjsku z wybitnym akcentem niemieckim — i pozwalasz w swojej obecności podpalać domy?... Cóż to się znaczy? Pamiętaj pan, że będziesz odpowiedzialnym za podobne wybryki tłuszczy rozbezstwionej! — perorował dalej Berg (on to był bowiem, w swojej włanej osobie, zajmujący przy głównym sztabie, jak się wyrażał: — „Bardzo miłe, intratne stanowisko, na pierwszym planie, a nie narażające go na zbyt wielkie trudy i niebezpieczeństwa“).
Andrzej nawet nie spojrzał na niego, kończąc najspokojniej instrukcję udzielaną Alpatyczowi.
— Powiesz im zatem, że zaczekam dwa dni na odpowiedź. Jeżelibym się dowiedział, że nie odjechali, byłbym zmuszony wszystko porzucić i lecieć do Łysych-Gór.
— Przepraszam księcia po tysiąc razy! — zaczął się Berg tłumaczyć pomięszany, poznawszy nareszcie Bołkońskiego. — Dostałem atoli nakaz najostrzejszy... Dla tego tylko pozwoliłem sobie... Książę wiesz jak jestem punktualny w spełnianiu danych mi poleceń... Raz jeszcze przepraszam!...
Huk potężny zagrzmiał, wstrząsając powietrzem. Dym zćmił na chwilę płomienie... rozległ się huk powtórny