Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nad każdą studnią, nawet nad kałużami, pijąc chciwie wodę gęstą, cuchnącą, pełną błota, i trując się nią. Tumany kurzu okrywały ich w marszu niby szarym obłokiem, osiadając na mundurach i rynsztunkach. Mieli wiecznie pełne usta piasku. Kurz wżerał im się w oczy, a co najgorsza, osiadał na płucach. Oftalmia i zapalenie płuc dziesiątkowały nieszczęsnych rozbitków.
Książę Andrzej był bardzo dobry i bardzo dbały o swoich podwładnych. Pożar Smoleńska i opuszczenie miasta, podniecając w nim nienawiść do najeźdźcy, stanowiły nową epokę w jego życiu. Nienawiść tak go była opanowała wyłącznie, że zapominał częstokroć o swojem własnem cierpieniu, o własnych troskach i zgryzotach. Jego uprzejmość i łatwość w stosunkach z podwładnymi, zyskała mu była miłość tychże i cześć najwyższą. Uwielbiali go nie nazywając nigdy inaczej, tylko „nasz drogi książę“. W obec swego pułku był dobrym i serdecznym, tam bowiem nikt nie znał jego przeszłości. Skoro jednak zetknął się przypadkiem z kimkolwiek, z którym żył i widywał się dawniej, stawał się natychmiast jak jeż, szorstkim, kłującym i nieprzystępnym.
Co prawda, patrzał na wszystko przez czarne szkła zwątpienia ponurego. Z jednej strony poddaje się Smoleńsk, który według niego, mógł się był i powinien się był bronić jeszcze bardzo długo; z drugiej strony jego biedny, stary ojciec, zmuszony mimo choroby, opuszczać swoje ukochane Łyse-Góry. Ileż on tam się napracował. Jak upiększał. Wszystko tam było wykonane według jego planu i po jego myśli! Dowiedział się już przedtem, że mieszkańcy z Łysych-Gór wyjechali, aby