Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedyż odjechali, mój ojciec z księżniczką Marją? — spytał Andrzej, słuchając z roztargnieniem tych narzekań, przekonany, że są obecnie w Moskwie.
— Niedługo po moim powrocie ze Smoleńska — odpowiedział Alpatycz, sądząc przeciwnie, że Andrzej wie, iż przenieśli się do Boguczarewa. Zaczął pytać o rozkazy, co ma pcząć nadal? — Jeszcze mamy trochę zboża w szpichlerzu. Czy mam je oddać wojsku, jeżeliby znowu tu się zakwaterowało?
— Co mu na to odpowiedzieć? — pytał się Andrzej w duchu, fiksując wzrokiem starca, jak pies wiernego i przywiązanego, z łysą czaszką w słońcu połyskującą. Domyślał się i czytał w jego twarzy, że sam pojmuje zbyteczność pytania i dla tego tylko zadaje takowe, aby uspokoić sumienie i uśpić ból rozrywający mu serce.
— Oddaj im wszystko — Andrzej machnął ręką.
— Zauważałeś zapewne jaśnie oświecony panie straszny nieład w ogrodzie... Nie mogłem temu przeszkodzić. Trzy pułki tu popasały, a dragoni nocowali przez dwie noce. Pozwolili sobie zrąbać lipy na paliwo... Zapisałem nazwisko pułkownika, aby zanieść skargę do wodza naczelnego, i...
— Cóż teraz poczniesz, sam jeden? — spytał Andrzej. — Czyż myślisz i nadal tu pozostać?
Alpatycz spojrzał na niego i wyciągnął ku niebu ramiona, ruchem pełnym namaszczenia.
— Ten tam, jest moim obrońcą! Niech się dzieje Jego wola!
— A więc żegnaj mi! — Andrzej pochylił się nad