Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zapadały się ogniem strawione. Nieszczęśliwa kucharka, przestała jęczeć i wywodzić skargi żałosne. Usnęła na wieki. Żołnierze lecieli przez ulicę, ale nie szeregami, ustawionymi należycie pod linję, tylko w największym nieładzie, niby mrówki uciekające z mrowiska, przez wroga zdeptanego i rozburzonego. Kilku z nich weszło na chwilę do podsienia w oberży, aby uniknąć oddziału, który im drogę zagradzał, wracając się nazad. Alpatycz wyszedł z piwnicy i stał na progu bramy zajezdnej.
— Miasto poddaje się!... Uciekajcie kto żyw! — zawołał oficer spostrzegłszy Alpatycza. — Zakazałem wam najsurowiej wchodzić do domów! — huknął gniewnie na żołnierzy.
Alpatycz odszukał swego woźnicę i kazał mu wsiąść na kozioł. Powoli cała rodzina Ferapontowa zgromadziła się przed bramą. Skoro jednak kobiety zobaczyły straszną, krwawą łunę pożaru, występującą coraz jaskrawiej w miarę jak noc zapadała, uderzyły na nowo w głośny lament, ręce łamiąc rozpaczliwie, na co odpowiedziały im chórem zgodnym krzyki bolesne, z bliska i z daleka. Alpatycz z woźnicą, odwiązywali czemprędzej rękami drzącemi, od słupa przed bramą, poplątane lejce. Nakoniec wszystko było gotowe i kibitka Alpatycza wyjechała zwolna ku gościńcowi. Przejeżdżając koło magazynu z mąką Ferapontowa, zobaczył tam garstkę maroderów, gospodarujących jakby u siebie. Napełniali sakwy mąką, pszenicą i ziarnkami słoneczników. Właściciel nadszedłszy w tej chwili, chciał rzucić się na rabusiów. Stanął nagle jak wryty, wplótł kurczowo obie