Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręce we włosy, a gniew jego przeszedł w śmiech spazmatyczny i łkanie głuche.
— Ha, ha, ha!... Bierzcie!... zabierajcie!... Niech się moja krwawica nie dostanie przynajmniej tym psom przeklętym w ręce! Wszystko bierzcie dzieci! — i sam zaczął wyrzucać gwałtownie wory z mąką na gościniec. Kilku kołnierzy uciekło z przerażeniem. Reszta, mająca widocznie mocniejsze nerwy, rabowała dalej w najlepsze.
— I cóż na to mówisz kumie? — zwrócił do Alpatycza twarz wykrzywioną i zmienioną do niepoznania. — Zgubili! zaprzepaścili naszą świętą Rosję!... I ja tym psom zaświecę w ich ślepie djabelskie!... Niech im będzie jasno, jasno!... niech wszystko przepada!...
I skoczył jak dziki tygrys w głąb dziedzińca.
Gościniec tak był zawalony uciekającymi, że i Alpatycz i rodzina Ferapontowa na drugim wozie, zaledwie posuwali się krok za krokiem, czekając na chwilę sposobną, aby pomknąć raźniej.
Łuna złowroga, ciemno purpurowa, z wystrzelającymi kiedy niekiedy w górę ognistemi językami, oświetlała ponuro cały widnokrąg. Dostali się nareszcie nad brzeg Dniepru i tu musieli stanąć, bowiem bród w tem miejscu był zawalony ludźmi, wozami i końmi luzem prowadzonemi. Na załomie gościńca, gdzie się byli zatrzymali, dogasały zgliszcza domu mieszkalnego i dużego magazynu obok. Płomienie wybuchały kiedy niekiedy z pośrodka domostwa zapadniętego, oświetlały złowrogo i jaskrawo w szczegółach najdrobniejszych twarze nieme i skamieniałe z trwogi, nielicznej gromadki ludzi, skupionej około miejsca pożaru. Cienie przesuwały się i