Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znikały; płacz gorzki i lamenty, mieszały się z trzeszczeniem dopalających się zgliszczy. Żołnierze snuli się około ognia. Dwóch z pomiędzy nich, wlekli belkę gorejącą pod dom sąsiedni, inni podkładali słomę zapaloną pod strzechę.
Alpatycz wysiadł z wózka, przypatrując się z garstką ciekawych, palącemu się magazynowi ze zbożem. Języki krwiste lizały mur, dostając się coraz wyżej, aż pod dach. Część dachu stanęła niebawem w płomieniach i zawaliła się z hukiem i trzaskiem wewnątrz budynku, niektóre belki płonące upadły trochę opodal na drogę.
W tej samej chwili zawołał na niego jakiś głos znajomy.
— Boże wielki!... jaśnie oświecony książę! ekscelencjo! — bełkotał spiorunowany, poznawszy w wołającym Andrzeja.
Andrzej siedząc na karym koniu, trzymał się trochę zdala od tej całej gawiedzi.
— Skąd się tu wziąłeś stary?
Słup ognisty, wybuchający z pośrodka miejsca pożaru, pozwolił Alpatyczowi przypatrzeć się dokładnie twarzy Andrzeja wybladłej i wychudłej. Opowiedział w krótkości, po co go wysłano, a jak mu teraz trudno wydobyć się z miasta.
— Jaśnie oświecony panie! Ekscellencjo! — załkał starzec boleśnie — czyśmy już na prawdę zgubieni?
Książę Andrzej nic mu nie odpowiadając, wyjął z zanadrza notyskę, wydarł z niej jedną ćwiarteczkę papieru, a złożywszy na kolanie, nakreślił szybko ołówkiem słów kilka.