Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pędzał niecierpliwie swego konika, który uginając się prawie pod ciężarem jeźdźca tuszy niezwykłej, szedł stępą. Wódz salutował na prawo i lewo, przykładając dłoń do kaszkieta białego, z czerwoną lamówką i bez daszka. Zatrzymał się chwilę przed gwardją honorową, złożoną z pięknych grenadjerów, chłop w chłopa, rosłych jak dęby! po większej części z szewronami na ramieniu i krzyżami zasługi na piersiach. Natychmiast broń przed nim sprezentowali. Przypatrywał im się w milczeniu, mierząc wzrokiem badawczym. Uśmiechnął się ironicznie, i wzruszył z lekka ramionami, obracając się do grona jenerałów:
— I powiedzieć... — mruknął jakby zdziwiony — że z takimi tęgimi zuchami, cofamy się wiecznie i zawsze przed nieprzyjacielem!... Do widzenia panowie! — dodał głośniej, wjeżdżając na dziedziniec, przyczem otarł się prawie o Bołkońskiego i Denissowa.
— „Hurra! hurra!“ — krzyczano jeszcze, chociaż wódz znikł im już z oczów.
Kutuzow utył był znacznie i stał się jeszcze bardziej ociężałym, od kiedy Andrzej go nie widział. Miał jednak zawsze ten sam wyraz w twarzy, najwyższego znudzenia i znużenia. Na ważkim rzemieniu przewieszonym przez plecy, wisiała kozacka nahajka. Westchnął, jakby nagle pozbył się ciężaru, wjeżdżając na dziedziniec. Rad był temu widocznie, że przestaną gapić się na niego, niby na jakieś zwierzę niezwykłe, i że odpocznie wreszcie po trudach. Z mozołą wyjął lewą nogę ze strzemion zgjął kolano i zesunął się jęcząc boleśnie, na ręce kozaków i adjutantów, którzy go całą silą podtrzymywali.