Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Skoro stanął na nogi, oglądnął się w koło swojem jednem okiem, spostrzegł Denissowa i Andrzeja, nie poznając na razie tego ostatniego. Zrobił kilka kroków, kołysząc się w prawo i w lewo, co jest cechą kawalerzystów, którzy siedząc wiecznie na koniu, chodzić prawie nie umieją. Gdy stanął na ganku domostwa, zmierzył znowu wzrokiem Andrzeja, i jak to zwykle bywa u starców zgrzybiałych, przypomniał sobie dopiero po chwili, kim jest ten, którego twarz i postać cała uderzyła go była na samym wstępie:
— Ah! witaj mi książę kochany!... witaj przyjacielu!... chodź, chodź, pomóż mi wejść na schodki... — Oparty na Andrzeja ramieniu, wstępował mozolnie na drewniane stopnie ganeczku, które trzeszczały i uginały się pod ciężarem jego ciała. Rozpiął natychmiast mundur na sobie i usiadł na ławce przed domem.
— Co słychać z twoim ojcem? — spytał serdecznie Andrzeja.
— Doniesiono mi wczoraj o jego śmierci — Andrzej odrzucił krótko, głosem stłumionym.
Kutuzow spojrzał na niego zdumiony i wystraszony. Zdjął kaszkiet i przeżegnał się trzy razy.
— Spokój wieczny jego duszy. — szepnął głucho. — Boska wola rządzi nami wszystkimi. — Westchnął ciężko. — Kochałem go i szanowałem... współczuję szczerze twój ból po stracie jaką poniosłeś...
Ujął w ramiona Andrzeja i trzymał go przez chwilę przyciśniętego do swojej szerokiej piersi. Zauważył, że wargi drgały kurczowo starcowi, oczy zaś napełniły mu się łzami.