Przed domem gubernatora, Alpatycz zastał cały tłum zgromadzony. W dziedzińcu zaprzęgano właśnie konie do kocza wypakowanego, jak do drogi. Gubernator gotował się najwidoczniej do podróży. Na stopniach ganku zastał dwóch panów. Jednego z nich znał osobiście, bywał bowiem u księcia.
— Tu nie ma żartów! — ten właśnie znajomy Apaltycza wymachiwał gwałtownie rękami, posiniały z wielkiej irytacji. — Dobrze dla niego... starego, bezżennego kawalera! Węzełek pod pachę, i dalej, wio!... Ale kto ma dzieci... jak ja naprzykład, tylko trzynaścioro! i stawia na chybił trafił wszystko co posiada?... Cóż powiecie o naszej władzy? O naszych matadorach?... Dopuścić do czegoś podobnego!... A teraz nic nam nie pozostaje, jak wyzdychać z głodu i nędzy!... Pięknie nas wykierowali!
— No! no! tylko spokojnie!
— A co mi tam! Niech mnie wszyscy słuchają, jeżeli chcą! Mam ich w pięcie!... My nie psy, żeby tak się z nami obchodzić!
— Oho! Jakób Alpatycz! A ty skąd się tu wziąłeś?
— Przyjechałem z rozkazu Ekscellencji, jaśnie oświeconego księcia, aby oddać list pisany przez niego własnoręcznie panu gubernatorowi, i dowiedzieć się, co się w świecie dzieje — Alpatycz wyprostował się dumnie, zakładając rękę po za kamizelę. Tak czynił zawsze, ilekroć przyszło mu wspomnieć o księciu.
— Wolna droga! Idź dowiaduj się! Dowiesz się bratku, pięknych rzeczy! Ani jednego wózka, ani żadnego sposobu wydostania się z miasta z czemkolwiek. Sły-
Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/170
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.