Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niedoczekanie ich!... Plotki kobiece, nic więcej! — bąknął niechętnie Alpatycz.
— I ja to samo powtarzam. Car wydał rozkaz, żeby tych psów, nie puścić do środka, to też nie wejdą do miasta, na pewniaka!... Czy uwierzylibyście kumie, że ci zbóje, chłopi, korzystając z tego popłochu, śmią żądać po trzy ruble od lada wózka!
Alpatycz słuchający go z roztargnieniem, przerwał mu, prosząc o umieszczenie koni i jego samego, strudzonego wielce drogą. Nastawiono samowar, wydobyto z kibitki prowjanty i Alpatycz podjadłszy porządnie, po kilku szklankach „czaju“, usnął twardo, snem błogosławionych, na łóżku gościnnem w alkierzu.
W nocy wojsko przeciągało nieustannie po pod oberżę, ale Alpatycz spał jak zabity i nie słyszał niczego. Nazajutrz po śniadaniu udał się do miasta aby załatwić się ze sprawunkami i listem do gubernatora. Słońce Paliło. Już o ósmej zrana, upał zaczynał dokuczać.
— Śliczny dzień! jakby wybrany do żniwa! — pomyślał nasz podróżny. Strzelanie z ręcznej broni i głuche armat warczenie, słychać było w okolicy miasta, z pierwszym dnia brzaskiem. W ulicach roiło się od żołnierzy, izwoszczyki kręcili się jak zwyczajnie, kupcy ziewali i przeciągali się leniwie na progach sklepów, w cerkwiach odprawiano ranne nabożeństwo, wszystko na pozór odbywało się zwykłem trybem. Alpatycz pozałatwiał sprawunki, był w sądzie, na poczcie i u gubernatora. Gdziekolwiek się pokazał rozprawiano o wojnie i o nieprzyjacielu atakującym miasto. Jedni drugich pytali, badali, a każdy usiłował uspokoić obawy swego sąsiada.