Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

władze umysłu, aby wypełniać jak najściślej rozkazy swego pana. Co tylko więc nie odnosiło się wprost do tychże, nie istniało prawie dla niego.
Na przedmieściu Smoleńska zatrzymał się przed rodzajem oberży, utrzymywanej przez niejakiego Ferapontowa, do którego zawsze zajeżdżał. Ferapontow kupił był niegdyś przez pośrednictwo Alpatycza, część lasu, należącego do dóbr księcia Bołkońskiego. Sprzedano mu ten las (jak sam się później wyrażał) taką lekką ręką i tak mu się powiódł dobrze ten interes, że po nitce do kłębka, wybudował dom na własnym gruncie, założył oberżę na głównym trakcie, a teraz prowadził na wielką skalę sprzedaż mąki. Był to chłop tęgi, przysadkowaty, szeroki w plecach, z włosem krętym i czarnym jak smoła, z wargami tłustemi, czerwonemi i ruszającemi się, jakby coś ciągle przeżuwały; z nosem szerokim i przypłaszczonym, ale zresztą dość sympatycznej powierzchowności i z uśmiechem dobrodusznym w swojej facjacie okrągłej, niby miesiąc w pełni. Stał na progu zajazdu w czerwonej koszuli i długiej kamizeli zarzuconej po wierzchu, kręcąc dwa wielkie palce u rąk, założonych poważnie na brzuszku mocno odstającym. Miał lat czterdzieści, brwi krzaczyste, które wiecznie marszczył i dwie kości odstające nad oczami.
— Witajcie, witajcie Jakóbie Iwanowiczu!... Cóż wy tu jednak robicie? Wjeżdżacie do miasta, w chwili kiedy wszyscy zeń uciekają!
— Dla czego?
— Bo głupi naród boi się Francuzów.