Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który plótł swoim gościom rzeczy niestworzone o Francuzach, gdy ktoś coś bąknął, że gotowiby się pokusić o zdobycie Moskwy. Że to ród karłów, których trzech na raz każda tęga Moskiewka wyrzuciłaby jak nic na widłach w powietrze. Że potrzaskają jak szczury od trucizny, od rosyjskiej kapusty, rosyjskiej kaszy i rosyjskiego kwasu. Przyczem wylewał na głowy najeźdźców rwący potok najstraszniejszych obelg i przekleństw najdosadniejszych. Wreszcie szeptano na ucho, że Roztopczyn kazał wywieźć w sekrecie z Moskwy sądowe archiwum wraz z całym trybunałem, dodając do tej wiadomości najnowszy dowcip Szynszyna, który utrzymywał, że za to samo powinni mu mieszkańcy Moskwy za życia pomnik postawić, gdyby mogli rzeczywiście pozbyć się z miasta raz na zawsze wszelkich sędziów i trybunałów.
— Dla pana bo nie ma nic świętego! — pogroziła mu Julja Trubeckoj. Dawała ona u siebie wieczór pożegnalny, nazajutrz bowiem miała z Moskwy odjechać. Groziła zaś Szynszynowi za Bestużewa. Dodał był bowiem w swojej niesłychanej złośliwości, że gruby Piotruś w mundurze, będzie się pokazywał za pieniądze aby więcej zebrać dla ojczyzny — Bestużew jest może trochę śmieszny, przyznaję to, ale tak dobry, tak usłużny!... Co też pan ma za przyjemność, być tak kostycznym!
— Płacić karę! — wykrzyknął jakiś młokos w mundurze milicjanta, którego Julja tytułowała „kuzynkiem“, i brała ze sobą na wieś, dokąd się wynosiła. Dano sobie bowiem słowo we wszystkich salonach arystokratycznych, że ktokolwiek wymówi wyraz francuzki zapłaci karę pieniężną na potrzeby armji rosyjskiej.