Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręką ścisnął natychmiast jej dłoń. Czekał na nią widocznie. Powtórzył ten ruch, ściągając brwi i usta otwierając niecierpliwie.
Spojrzała na niego przerażona... Czegóż pragnął? Stanęła tak, żeby mógł patrzeć na nią okiem lewem... Uspokoił się natychmiast, robiąc wysiłek nadludzki, aby do niej przemówić. Poruszył językiem, usłyszała zrazu jakieś niewyraźne bełkotanie, nareszcie wymówił słów kilka, zwolna, nieśmiało, wpatrując się przytem w córkę, tak błagalnie i bojaźliwie... Lękał się widocznie, że go nie zrozumie! Trudność śmieszna prawie, której doświadczał, chcąc słów kilka wymówić, zmusiła Marję do spuszczenia wzroku, aby ojciec nie spostrzegł jej wzruszenia, i aby mogła stłumić łzy gwałtem do ócz się cisnące. Powtórzył kilka razy te same sylaby, ona jednak nie mogła domyślić się ich znaczenia. Lekarzowi zdawało się że ojciec pyta ją czy się trworzy o niego? Gdy to przypuszczenie głośno wypowiedział, chory potrząsł głową przecząco.
— Chce mi powiedzieć, że cierpi jego dusza! — wykrzyknęła Marja, a na to ojciec ścisnął jej dłoń ponownie, przykładając ją do piersi wyschniętej, to tu, to tam, jakby szukał miejsca najstosowniejszego.
— Myślę ciągle o tobie — przemówił prawie tonem zwykłym, uszczęśliwiony, że go w końcu zrozumiano. Pogłaskał ręką lewą córkę po włosach, ruchem pieszczotliwym. Pochyliła głowę, aby ukryć łzy.
— Przywoływałem cię przez noc całą! — szeptał dalej.