Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pamiętam!... Nie mogę sobie niczego przypomnieć!... Tykon! o czemże to rozmawiali przy objedzie?
— O jaśnie oświeconym księciu Andrzeju.
— Cicho, cicho!... Aha! już wiem... list od mego syna. Czytała go w głos księżniczka Marja, Desalles coś plótł o Witebsku... teraz ja go sobie odczytam w spokoju.
Kazał list podać i przysunąć do łóżka gierydon, na którym stała szklanka z limoniadą i nocny lichtarz. Założył okulary, odczytując list z uwagą wytężoną. Wśród ciszy nocnej, przy mdłem światełku, przyćmionem z góry umbrą zieloną, zrozumiał po raz pierwszy, na krótką chwilę, całą doniosłość wiadomości, udzielonych mu przez syna.
— Francuzi są już zatem w Witebsku?... Za dni cztery mogą dojść do Smoleńska... może już go nawet zdobyli?... Hej! Tykonie, Tykonie! — krzyknął gromko zrywając się na równe nogi. Tykon przyskoczył, zbudzony ze słodkiej drzemki w rogu przeciwległym na kobiercu. — Nic, nic — mruknął starzec niechętnie. — Coś mi się przyśniło — wsunął list pod lichtarz i przymknął oczy... Zobaczył brzegi Dunaju, jego fale majestatycznie w słońcu połyskujące, wysoką trzcinę nad brzegiem rosnącą... Obóz rosyjski oświetlony przepysznie blaskami słonecznemi. Siebie zaś samego na dzielnym, czystej krwi Arabczyku... był wtedy młodym, pięknym, ognistym, jak jego rumak... świeżo zamianowany jenerałem przez Katarzynę. Stanął mu w oczach i rywal znienawidzony Potemkin... słyszał prawie słowa gwałtowne, które w przystępie szalonej zazdrości z nim zamienił. Zobaczył i tę kobietę, o cerze smagłej, dość już wtedy otyłą, a mimo tego wywierającą taki dziwny