Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Darłeś z nas, coś tylko mógł, hę? — odgrażał mu się Karpiak. — Tobie tam wszystko jedno... Zakopałeś gdzieś na pewniaka cały garnek pieniędzy i drwisz sobie z nas biedaków... Odkopiesz i pójdziesz z nim w świat po za oczy, a wieś całą niech djabli wezmą!... co, hę?...
— Wiemy na pewniaka, że nie wolno ze wsi się oddalać i nie można wywozić z niej ani garstki zboża — dowodził inny rękami wymachując. — A barynia chce jechać i wszystko z sobą zabiera.
— Twój drab syn powinien był zostać żołnierzem — jakiś staruszek przyskoczył do wójta cały zaperzony. — Aleś go ukrył doskonale i za to wzięli i ostrzygli mojego biednego Iwasia...
— Zginiemy czy tak, czy siak — wołali inni, w zwątpieniu rozpaczliwem. — Toć gińmy przynajmniej na swojem śmieciu.. Tak!... zginiemy, ale się z miejsca nie ruszymy...
Skoro Karpiak ujrzał z daleka nadchodzącego Rostowa z Ilinem, Ławruszką, Alpatyczem i dwoma jeszcze żołnierzami, wystąpił butnie na przód, z czapką na bakier nasadzoną z fantazją, z rękami za pasem, z uśmiechem wyzywającym na ustach. Dron natomiast schował się po za ostatnie rzędy chłopów zgromadzonych.
— Hej, gdzie wójt?! — huknął Rostow następując śmiało na tłum zbity.
— Wójt?... A panu go na co? — spytał Karpiak zuchwale. Zaledwie wymówił te słowa, zatoczył się pod silnym razem pięści Rostowa, czapka zaś z głowy jego, odleciała o kilka kroków.