Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdybym była wiedziała!... — odrzuciła. — Lękałam się wejść...
Podziękował jej czułem spojrzeniem:
— Więc nie spałaś?
— Nie — potrząsła głową. Oddziaływał na nią tak silnie stan chorego, że i ona czuła się niejako ubezwładnioną, i nie umiała myśli ubrać w słowa.
— Moja duszyńko — szepnął ojciec, z czułością niezwykłą, używając do niej po raz pierwszy w życiu, tego słówka pieszczotliwego. — Dla czegóż nie przyszłaś?
— A ja niegodziwa, pragnęłam jego śmierci! — pomyślała biedna córka.
— Dziękuję ci, moje dziecię najdroższe, moja przyjaciółeczko, dziękuję... za wszystko!... przebacz mi... dziękuję!... — Z ócz chorego trysnęły łzy palące. — Zawołaj Andruszki! — wykrzyknął nagle, z wzrokiem błędnym.
— Odebrałam wczoraj list od niego — rzekła cicho Marja.
Spojrzał na nią zdziwiony:
— A gdzież on?
— W armji ojcze kochany, pod Smoleńskiem!
Milczał przez dłuższą chwilę, z powiekami przymkniętemi. Otworzył je nareszcie i skinął głową, jakby chciał dać córce do zrozumienia, że odzyskał pamięć, i że wie o wszystkiem.
— Tak, tak — rzekł zwolna i wyraźnie — Rosja zgubiona, zgubiona przez nich! — i załkał głucho.
Uspokoił się po chwili, przymknął oczy, robiąc słaby ruch ręką. Tykon poczciwy zrozumiał jego znaczenie, i