Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

otarł choremu oczy łzami zwilżone. Znowu wyksztusił słów kilka niewyraźnych. Czy tyczyły się Rosji, syna, wnuka, czy też córki? Nikt nie mógł pojąć ich znaczenia. Jednemu Tykonowi błysnęła myśl szczęśliwa, niby objawienie z góry! Odgadł czego chory pragnie!
— Ubierz się biało... tak lubię tę sukienkę!...
— To, to!... — chory zwrócił się do córki z czułością niewymowną. Nie mogąc dłużej zapanować nad wzruszeniem, załkała tak gwałtownie, że lekarz musiał ją wyprowadzić na werandę, żeby ochłonęła cokolwiek na świeżem powietrzu i przygotowała się ostatecznie do podróży. Stary książę mówił dalej, coraz głośniej i wyraźniej, o synu, o wojnie, o carze, z brwiami groźnie zmarszczonemi. Naraz, ruszył go paraliż po raz drugi i... ostatni!
Mgła opadła. Pogoda była prześliczna, słońce rozsiewało w koło złote blaski, księżniczka Marja jednak, nie zdawała sobie sprawy z niczego, nie myślała o niczem, i czuła jedno tylko: Zdwojoną czułość i miłość bezgraniczną dla ojca! Nigdy go nie kochała tak, jak w tej chwili! Zeszła po stopniach ganku, kierując się ku stawowi, aleją lipową, którą był jej brat świeżo zasadził.
— Tak, nie ma co ukrywać tego! pragnęłam jego śmierci — mówiła głośno w nadmiarze wzruszenia. — Chciałam żeby się wszystko skończyło jak najprędzej, abym mogła spocząć... I na cóż mi się przyda ów spokój, gdy jego nie będzie? — Obeszła w koło ogród, a zbliżając się do domu, spotkała się oko w oko z panną Bourrienne i z tym samym marszałkiem szlachty, który