Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


WOJNA i POKÓJ.
ROMANS HISTORYCZNY
Lwa Hr. Tołstoja.
TOM VIII.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1894.



I.

Dnia 5. września stoczono bitwę pod Szewardynem. Szóstego ani jeden strzał nie padł ze stron obu, a siódmego odbyła się krwawa walka pod Borodynem! Dla czego i po co bitwy te stoczono? Pytamy się dziś osłupiali, nie przedstawiały one bowiem korzyści rzeczywistych ani dla Rosjan, ani dla Francuzów. Dla pierwszych, był to najwidoczniej krok zrobiony naprzód ku zgubie Moskwy, katastrofy, której Rosjanie bali się najbardziej. Dla Francuzów, znaczyło to tyle, co zaprzepaścić całą armję. Niepodobna zatem przypuścić, żeby jakaś część przynajmniej, nie przeczuwała i nie trwożyła się, że cała ta kampanja musi skończyć się jak najfatalniej. A mimo, że tak było łatwo obrachować naprzód najsmutniejsze następstwa, Napoleon wydał bitwę, Kutuzow zaś ją przyjął. Gdyby względy na serjo, były wtedy kierowały obrotami strategicznemi dwóch armji, nie byłby odważył się na coś podobnego ani Napoleon, ani Kutuzow. Napoleon kładł na szalę czwartą część swojej armji, o dwa tysiące wiorst od granicy, a Kutuzow stawiał Moskwę na los szczęścia.
Bitwa pod Borodynem odbyła się zupełnie inaczej, niż ją później opisywano, chcąc zatuszować fatalne błędy i pomyłki, popełniane w czasie boju przez rosyjskich jenerałów. Ten atoli opis czysto fantazyjny, nie oparty na żadnym fakcie namacalnym, dodał li blasku sławie armji rosyjskiej. Bitwę wydano niespodzianie. Nie miano więc czasu, ani wybrać terenu właściwego, ani obóz jako tako ufortyfikować. Rosjanie byli zmuszeni przyjąć bitwę w polu otwartem, w skutek zdobycia na samym początku ich reduty najbardziej na przód wysuniętej. Mieli zaś do czynienia z nieprzyjacielem dwa razy silniejszym. W podobnych warunkach, było nie tylko niepodobieństwem, walczyć przez dziesięć godzin z rzędu, aby dojść do rezultatu niepewnego, ale można było z góry przewidzieć, że armja rosyjska, nie wytrzyma ani trzech godzin idąc w rozsypkę najzupełniejszą...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Piotr opuścił Mozajsk z rana. Gdy znalazł się u podnóża stromej góry, na drodze prowadzącej na przedmieście, zostawił powóz na przeciw cerkwi, w której właśnie odprawiano nabożeństwo. Za nim nie opodal maszerował pułk kawalerji, a na czele niego szli spiewacy. Z strony przeciwnej nadjeżdżał długi szereg wozów, z rannymi podczas bitwy wczorajszej. Chłopstwo, prowadzące wozy, niecierpliwiło się i waliło konie biczyskami, żeby szły prędzej. Wozy, każdy mieszczący w sobie przynajmniej czterech rannych, podskakiwały gwałtownie na drodze pełnej wybojów i wielkich kamieni. Ranni, poobwijani szmatami, wybladli, z ustami zaciśniętemi, z czołem zmarszczonem, trzymali się kurczowo drabin, uderzając mimo to co chwila jeden o drugiego. Wszyscy prawie mierzyli wzrokiem zaciekawionym, ze zdziwieniem naiwnem, tego wielkoluda, w ubraniu ciemno-zielonem i w białym kapeluszu na głowie.
Stangret Bestużewa wrzeszczał rozzłoszczony na chłopów, żeby trzymali się po jednej stronie drogi. Pułk konnicy, maszerujący szóstkami środkiem gościńca, zepchnął teraz i wózki i powóz Piotra po nad sam rów. Sam Piotr nawet musiał przeskoczyć rów na drugą stronę i tam stanąć. Góra tworzyła w tem miejscu rodzaj wklęśnięcia, na skręcie drogi, tworząc cień. Tam było chłodno i wilgotno, chociaż ranek był ciepły i słoneczny, prawdziwie letni. Jeden z wozów, wiozący rannych, zatrzymał się o krok od Piotra. Woźnica w chodakach z łyczka plecionych, nadbiegł zadyszany, podsuwając żywo pod tylne koła duży kamień, aby konie mogły wytchnąć cokolwiek. Zaczął coś poprawiać koło uprzęży, gdy go schwycił i przytrzymał za ramię energicznie, jakiś stary wiarus z lewą ręką wiszącą na temblaku, zwrócił się teraz do Piotra z zapytaniem.
— Hej! powiedz no nam swojaku, czy mamy tu wszyscy jak psy wyzdychać, czy powloką nas aż do Moskwy?
Piotr zadumany nie słyszał zapytania. Ścigał wzrokiem to pułk konnicy, to cały sznur powózek z rannymi. Wlepił nareszcie oczy w wóz, Który zatrzymał się był tuż koło niego. Mieścił w sobie trzech rannych żołnierzów. Pierwszy miał twarz przeciętą. Głowa była również owinięta bandażem zakrwawionym. Jeden policzek był tak spuchnięty, że wyglądał niby cała główka dziecięca. Żołnierz patrzał w cerkiew, jak w tęczę, żegnając się raz po raz, ruchem zamaszystym. Drugi, nowozaciężny, młodziutki rekrut, zdawał się nie mieć już w sobie ani kropli krwi, tak był straszliwie blady i taką miał twarz chudą i zbiedzoną. Ten patrzał na Piotra, z uśmiechem słodkim i z wyrazem dziwnie bolesnym w ustach drgających od bólu. Twarzy trzeciego, który leżał rozciągnięty na spodzie wozu, nie można było zobaczyć. Spiewacy poprzedzający pułk konnicy, otarli się teraz o wozy, nucąc wesołe piosneczki, którym wtórował odgłos dzwonów w cerkwi. Promienie słoneczne złociły i ożywiały cały krajobraz. Tam jednak, gdzie góra rzucała cień, w koło Piotra i wozu z trzema rannymi, było ciemno, chłodno i ponuro. Żołnierz z twarzą spuchniętą spojrzał koso i niechętnie na śpiewaków.
— Ho, ho, eleganciki! — mruknął z gorzkim wyrzutem.
— Widziałem ja dziś co innego, niż żołnierzy... widziałem cały tłum chłopstwa, który naprzód pędzono, niby trzodę bydła — przemówił woźnica, oparty o wasąg, ze smutnym uśmiechem. — Teraz tam wszystko jedno... chłopstwem chcą ich odepchnąć... Trzeba raz z nimi zrobić jakiś koniec!...
Pomimo niejasności tych kilku słów bez ładu i składu, Piotr zrozumiał, o co idzie mówiącemu i głową skinął potwierdzająco.
Pułk przejechał nareszcie. Drogę oczyszczono. Piotr mógł zejść z góry i wsiąść do powozu. Oglądał się tu i owdzie, czy nie zobaczy kogo znajomego, z kimby mógł rozmówić się po trochę. Spotykał jednak samych wojskowych, broni rozmaitej, nieznanych mu zupełnie. Ci przypatrywali się cywilowi ze zdziwieniem. Nakoniec upaliwszy ze cztery wiorsty, spostrzegł twarz znajomą. Nie omieszkał zatrzymać go obrzucając pytaniami. Był to lekarz pułkowy, w towarzystwie swego pomocnika chirurga. Bryczka, w której obaj siedzieli, nadjeżdżała z przeciwnej strony. Lekarz poznał Piotra na pierwszy rzut oka i szturknął laską w plecy swego woźnicę, żeby się zatrzymał.
— A wasza ekscellencja, co tu robi?! — wykrzyknął zdumiony.
— Oh! chęć przypatrzenia się naocznie... ciekawość po prostu tu mnie sprowadza...
Wysiadł z powozu, aby porozmawiać swobodnie z lekarzem. Zwierzył mu się z żywem pragnieniem, wzięcia udziału w najbliższej bitwie. Lekarz życzył mu, żeby udał się z tem wprost do księcia głównodowodzącego.
— Zapewne... masz czem zadowolnić swoją ciekawość panie hrabio — lekarz potwierdził. — Gdybyś jednak nie przedstawił się z tą prośbą Kutuzowowi, zostawią cię i porzucą w pierwszej lepszej dziurze, gdzie niczego nie zobaczysz... Jego książęca mość przeciwnie, znając osobiście waszą ekscellencją, przyjmie niezawodnie najżyczliwiej i prośbę uwzględni. Proszę tylko trzymać się mojej rady, a ręczę za dobry skutek.
Lekarz wyglądał jak ktoś okropnie znużony i nie mający ani chwili do stracenia.
— Tak pan sądzisz? — Piotr odrzucił. — Chciejże mi łaskawie wskazać, gdzie mam szukać Kutuzowa i w której stronie założył główną kwaterę?...
— Tego nie mogę uczynić ekscellencjo. To nie mój fach. Gdy pan hrabia minie Tatarynowo, sam zobaczysz. Sypią tam okopy z ziemi. Wyjdź na wzgórek, a jednym rzutem oka obejmiesz całą dolinę.
— Doprawdy? Gdybyś pan jednak...
Lekarz przerwał mu podchodząc nazad do bryczki.
— Odprowadziłbym najchętniej waszą ekscellencją, zaręczam, ale — tu machnął ręką rozpaczliwie — głowa mi schnie na prawdę, i niewiem czego się jąć najpierwej! Teraz lecę do naszego tymczasowego ambulansu, bo czy wiesz panie hrabio jak stoimy? Jutro mamy stoczyć walną bitwę z Francuzami; otóż na sto tysięcy, trzeba liczyć co najmniej dwadzieścia tysięcy ciężko rannych, nieprawdaż? My zaś nie posiadamy ani dostatecznej ilości noszów, ani hamaków, ani dozorców szpitalnych, ani lekarzy, choćby dla połowy... Mamy wprawdzie dziesięć tysięcy wozów do rozporządzenia, ale pan hrabia pojmujesz, że nie na tem jeszcze koniec. Gdy się o resztę upominamy, odpowiadają nam: — „Róbcie, jak możecie“!...
Piotr pomyślał w tej chwili, że na tych sto tysięcy ludzi, z których niejeden przypatrywał się ciekawie jego osobie, przechodząc mimo, mocny, zdrów i w pełni życia, część czwarta była przeznaczona fatalnie na śmierć dnia jutrzejszego, albo, co jeszcze gorsza, na straszne, długie cierpienia i wieczne kalectwo. Uderzyło go to nader boleśnie. Przypomniał sobie żywo swój wyjazd z Mozajska:
— Rzecz dziwna! — mówił w duchu. — Jak ten pułk kawalerji, ocierający się o wozy z rannymi, zdawał się wesół i swobodny. Spiewacy nucili piosnki hulaszcze. Czyż żaden z nich nie zastanowił się w tej chwili, że jutro prawdopodobnie, jego tak samo powiozą rannego i bezwładnego?
Dotarł nareszcie do Tatarynowa. Na lewo od drogi wznosił się na wzgórku pałac okazały, siedziba jakiegoś możnego bojara. Na obszernym dziedzińcu uwijało się mnóstwo służby, stały furgony i kilka powozów. Tu mieszkał Kutuzow. Chwilowo jednak nie było go w domu. Był w cerkwi pobliskiej z całą świtą, obecny przy uroczystem odśpiewaniu Te Deum. Piotr nie zastawszy tu nikogo z wyższych oficerów, pojechał dalej, do Górek. Gdy stanął na górze, jadąc wązką uliczką przez wieś, zobaczył po raz pierwszy milicjantów w białych koszulach, w czapkach z krzyżem, którzy zziajani, spoceni, pracowali ochoczo na dość wysokiej płaszczyźnie, po prawej stronie gościńca, obrośniętej gęstą trawą i zielskiem. Śmieli się przytem i żarcikowali, docinając uszczypliwie jedni drugim. Ci ziemię kopali szerokiemi łopatami, tamci zwozili ją do góry w taczkach po desce przeciągniętej. Kilku siedziało z boku odpoczywając. Dwóch dozorców pilnowało roboty stojąc na wzgórku. Ci wieśniacy, bawiący się najwidoczniej nowością zatrudnienia przy sypaniu szańców, przypomnieli Piotrowi słowa owego chłopa wiozącego rannych:
„Chłopstwem chcą ich odepchnąć... Trzeba bowiem zrobić z nimi raz jakiś koniec“...
Ci chłopi z długiemi, gęstemi brodami, w długich butach wojskowych, do których nie byli przyzwyczajeni, ogorzali od słońca i wiatru, z koszulami otwartemi na piersi równie ogorzałej, a muszkularnej, wywarli wrażenie potężniejsze na Piotra, niż to wszystko co dotąd widział i o czem słyszał po drodze. Teraz dopiero pojmował całą grozę i doniosłość fatalnego położenia, w jakiem znajdowała się Rosja.





II.

Piotr idąc za radą lekarza wszedł pieszo na dość stromy pagórek. Widnokrąg, który tu zobaczył, na prawo i lewo, jak daleko mógł okiem dosięgnąć, był dziwnie nieokreślony, niejasny i nie odpowiadający w niczem jego oczekiwaniu. Nie widział nigdzie nic, coby mu uprzytomniało plac bitwy, jak on go sobie wyobrażał. Na okół widział bądź pola dotąd nie zżęte, bądź świeżo zorane pod zimę. Gdzie niegdzie lasek z zieloną, wesołą polanką, a tylko wyjątkowo, jakąś garstkę żołnierzów obozujących tu i owdzie, przy ognisku, w czystem polu, z którego wznosił się w niebo lazurowy słup dymu gęstego. Całkiem w dali dogasały zgliszcza wsi spalonej... Nie mógł zorjentować się w tym krajobrazie, tak rozkosznie sielskim, ani gdzie stoi nieprzyjaciel, ani gdzie rozłożyła się właściwie armja rosyjska?
— Muszę wypytać się o wszystko dokładnie — pomyślał, zwracając się do jakiegoś wyższego oficera, który przypatrywał się ciekawie jego kolosalnej postawie, nie mającej w sobie jednak ani cieniu zacięcia wojskowego.
— Czy nie raczyłbyś panie kapitanie, powiedzieć mi łaskawie, jak się nazywa ta wieś przed nami? — zapytał najgrzeczniej.
— Borodyno — odpowiedział tak samo uprzejmie zapytany, uszczęśliwiony, że może z kimś trochę pogawędzić.
— Gdzież jest nasza armja, jeżeli wolno wiedzieć?
— Ależ tam... trochę dalej... no! a Francuzi... także nieopodal...
— Gdzież?... Gdzie?... — badał Piotr.
— Oh! widać ich przecież doskonale... Można rozróżnić gołem okiem, nieledwie barwy ich mundurów... — Po tych słowach kapitan wyciągnął rękę wskazując na lewy brzeg rzeki: Moskwy i Kołoczy. Twarz jego pochmurniała w tej chwili, przybierając wyraz powagi prawie uroczystej. To samo zauważył był już dawniej Piotr, u tych wszystkich wojskowych rosyjskich, których pytał o cokolwiek.
— Aha!... Tam są zatem Francuzi?... A tam? — dodał Piotr wskazując na wzgórek tuż nad prawym brzegiem rzeki...
— Tam?.. No! armja nasza...
— Nasi, Rosjanie? Tak blisko?... A jeszcze dalej?...
Wskazywał na płaszczyznę, trochę bardziej oddaloną, na której grzbiecie rozsiadła się była spora osada. Niby w mrowisku, poruszały się tam całe grupy ludzi, i wznosiły się gęsto słupy dymu.
— Tam jeszcze „on“... ten przeklęty! — Oficer splunął gniewnie. (Była to właśnie reduta zdobyta w Szewardynie.) — Wczoraj myśmy tam jeszcze się gnieździli, dziś „on“ już tam gospodaruje po swojemu.
— Gdzież w takim razie są nasze punkta obronne?
— Nasze? — kapitan uśmiechnął się dziwnie. — Mogę je panu wskazać najdokładniej, ja bowiem byłem odkomenderowany do sypania okopów... Proszę uważać... Nasze centrum jest tu, w samem Borodynie — wskazał na wieś z cerkwią okazałą — tam dalej, przejście przez Kołyszę... Czy widzisz pan most, wśród łączki, z kopicami siana rozrzuconemi po niej?... To zatem nasze centrum... A nasze prawe skrzydło?... Ot tu — wskazał na dolinę w prawo. — Tam nad rzeką Moskwą, usypaliśmy silne trzy reduty... Co się tyczy skrzydła lewego — kapitan plątał się, nie wiedząc jak wybrnąć z kłopotu, i jak coś podobnego wytłumaczyć profanowi. — Nie wiem na prawdę, jak to mam określić... wczoraj było ono jeszcze oparte o Szewardyno, tam gdzie widać tego dęba olbrzymiego... teraz przeniosło się do tej wioski spalonej — wskazał inny pagórek. — Nie można jednak wiedzieć na pewno, czy na tym punkcie bitwa będzie stoczona. Co do „niego“, on wprawdzie przyprowadził aż tu swoją armję, ale to tylko fortel wojenny: Okoli niezawodnie rzekę Moskwę z prawej strony... Bądź jak bądź... jutro dużo nas braknie do apelu!
Stary sierżant stał na boku, słuchając w ponurem milczeniu słów kapitana. Niezadowolony z jego ostatniej uwagi przerwał żywo:
— Musimy iść po kosze.
Kapitan zarumienił się mimowolnie. Pojął zapewne, że można wprawdzie myśleć o tych którzy padną w bitwie jutrzejszej, nie powinno się jednak mówić z góry o tem i odbierać odwagę żołnierzom.
— Dobrze. Poszlesz po nie trzeci oddział — odrzucił. — Ale... ale... kimże pan jesteś? — spytał Piotra. — Czy może lekarzem?
— Bynajmniej... przybyłem tu wiedziony ciekawością...
Piotr zeszedł w dół, łącząc się znowu z milicjantami.
— Niosą!... już ją niosą!... Oto jest! — wykrzyknęli chórem, przerywając robotę.
Kto żył, wybiegł na gościniec. Wychodziła uroczysta procesja z Borodyna i szła do góry.
— Niosą naszą Najświętszą! naszą Matuszkę, naszą opiekunkę, Matkę Bożą Iwerskają!
— Nie, nie! to cudowna Matuszka ze Smoleńska — drugi podchwycił.
Oficerowie, mieszkańcy wioski, milicjanci, przyłączyli się tłumnie do procesji. Na przedzie, w tłumach kurzu, szedł naprzód z głowami obnażonemi oddział piechoty. Bagnety trzymali tak, jak kiedy się broń prezentuje. Po za wojskiem słychać było śpiewy religijne. Potem następywał liczny zastęp duchowieństwa, popów, djaków i śpiewaków cerkiewnych. Żołnierze pospołu z oficerami nieśli wielki obraz, poczerniały ze starości, w srebrnej sukience i takichże ramach suto wyzłacanych. Była to rzeczywiście Matka Boska Smoleńska, cudami słynąca, którą wyniesiono z miasta podczas pożaru, i odtąd obraz towarzyszył wszędzie armji rosyjskiej. Na lewo, na prawo, na przedzie i w tyle, po za obrazem, szło, biegło mnóstwo żołnierzów, z głowami kornie pochylonemi. Procesja dotarła w końcu wierzchu pagórka. Zmienili się ci, co obraz nieśli; kościelni rozdmuchiwali węgle w kadzielnicach, i zaintonowano Te Deum! Promienie słońca padały już teraz prawie prostopadle. Lekki wietrzyk igrał z włosami na tych wszystkich głowach odkrytych, fruwając wstęgami zawieszonemi przy obrazie i przy mnóstwie chorągwi. Śpiewy wznosiły się w niebo, razem z wonnem kadzidłem. W miejscu wolnem, zostawionem po za duchowieństwem i djakami, stali wyżsi oficerowie. Jakiś łysy jenerał z wielkim krzyżem św. Jerzego na szyi, nieruchomy i sztywny, dotykał się prawie dalmatyki jednego z duchownych oficjujących. Był widocznie niemcem, bo nie przeżegnał się ani razu. Czekał jednak cierpliwie końca modłów, uznając je zapewne za niezbędne, aby podnieść ducha w żołnierzach i rozpłomienić w nich zapał na nowo. Inny jenerał stojący nieopodal, wyglądający marsowo, żegnał się nieustannie, oglądając się w koło, czy też to kto widzi i podziwia. Piotr spostrzegł w głównym sztabie kilku dobrych znajomych. Nie zwracał jednak na nich uwagi, i wcale się do nich nie przysuwał. Zajmowało go jedynie niesłychane ducha skupienie, które czytało się najwyraźniej w wyrazie twarzy tak żołnierzy, jak i milicjantów. Wpatrywali się oni w obraz pogrążeni prawie w ekstazie, zapominając na chwilę o reszcie świata. Gdy djaki pomęczeni, zaintonowali leniwo i końcem ust, po raz dwudziesty co najmniej, śpiew błagalny do Matki Bożej, i gdy duchowieństwo powtórzyło wpadając im w słowo: — „Najświętsza Dziewico i Matko Boża, przedmurze niewidzialne i pośredniczko między nami a Synem Twoim, uwolń od niedoli sługi Twoje, którzy biegną do Ciebie, na twarz padając w prochu przed Tobą“ — zobaczył w tych wszystkich fizjognomjach odbite uczucie dziwnie podniosłe, takie same, jakie miał ów wieśniak pod Mozajskiem, gdy wymawiał te proste, a tak wiele znaczące słowa:
„Widziałem ja dziś co innego, niż żołnierzy... widziałem cały tłum chłopstwa, który naprzód pędzono, niby trzodę bydła... Teraz tam wszystko jedno... chłopstwem chcą ich odepchnąć. Trzeba bo z nimi zrobić jakiś koniec!“...
Nagle tłum cały rzucił się w tył, przygniatając Piotra swoim nawałem. Czoła jeszcze się niżej pochyliły, zaczęto bić się w piersi jeszcze silniej i wzdychać na umor. Jakiś dostojnik zbliżał się widocznie. Można było osądzić znaczenie jego, po szybkości gorączkowej, z jaką się tłum przed nim cofał. Był to Kutuzow, który wróciwszy z Tatarynowa, gdzie oglądał teren i przygotowania do bitwy jutrzejszej, szedł prosto do obrazu. Kołysał się z nogi na nogę, mocno znużony i przygarbiony. Zatrzymał się, przeżegnał się machinalnie trzy razy, skłonił się ręką prawie do samej ziemi, westchnął ciężko i pochylił siwą głowę. Za nim szedł Bennigsen i reszta sztabu głównego. Mimo obecności głównodowodzącego, która zajęła wyłącznie jenerałów, prości żołnierze i chłopstwo, nie przestali modlić się dalej z całą żarliwością. Po modłach skończonych, Kutuzow upadł na kolana, dotknął się czołem ziemi kilkakrotnie, a potem nie mógł się biedak dźwignąć i ledwie adjutanci zdołali starca niedołężnego postawić nazad na nogi. Gdy wstał nareszcie, wydął usta na wzór dzieciaków nastawiających buziaka, i obraz ucałował. Za jego przykładem poszli jenerałowie, sztab cały; nareszcie żołnierze i chłopi, szturkając i popychając jedni drugich.





III.

Przez tłum na pół uduszony, Piotr oglądał się w koło wzrokiem błędnym, jakby szukał punktu oparcia i deski ratunku w tych opałach. Ktoś naraz zawołał:
— Pan hrabia! Skądże bogi przyniosły do nas waszą ekscellencją?
Piotr spojrzał zdziwiony. Witał go w ten sposób Borys książę Trubeckoj, uśmiechając się przyjaźnie, i oczyszczając z kurzu ubranie, bo i on ma się rozumieć wybijał pokłony idąc za przykładem Kutuzowa. Mimo że miał na sobie mundur polowy, od wojny, nie od parady, wyglądał nader strojnie i wytwornie. Wódz naczelny tymczasem doszedł do wsi i usiadł w cieniu, który tworzył w tem miejscu dach wysoki na chacie. Usiadł przed domem na ławce, osłoniętej na prędce kilimkiem przez kozaka służbowego. Otoczyła starca świta wspaniała. Procesja szła dalej tymczasem, a tłum posuwał się za nią. Piotr zatrzymał się o jakie trzydzieści kroków od Kutuzowa, rozmawiając z Borysem.
— Wierz mi panie hrabio — zapewniał Borys, gdy mu się Piotr zwierzył z chęcią uczestniczenia w jutrzejszej bitwie — nikt ci lepiej odemnie nie zaprezentuje naszego obozu. Najlepiej by było według mego zdania, trzymać się jenerała Bennigsena, przy którym jestem adjutantem. Uprzedzę go o tem natychmiast. Jeżeli chcesz panie hrabio mieć dokładne wyobrażenie o stanowiskach przez nas zajętych, pójdź z nami. Idziemy teraz oglądać skrzydło lewe. Gdy z tamtąd wrócimy, raczysz panie hrabio przyjąć u mnie nocleg, i podzielić ze mną skromny obozowy posiłek. — Czem chata bohata, tem rada!... Będziemy mogli urządzić sobie nawet dla przepędzenia czasu mały banczek... Znasz zapewne panie hrabio Dmytra Sergiejewicza? Mieszka ot tam — wskazał na trzecią chatę, pod strzechą słomianą.
— Ja bo radbym widzieć skrzydło prawe. Utrzymują że jest doskonale obwarowane. Nie mógłbyś mi też książę wskazać pułku, w którym znajduje się Andrzej Bołkoński?
— Będziemy szli po pod jego kwaterę. Zaprowadzę cię do niego panie hrabio.
— Cóż mi chciałeś powiedzieć książę o lewem skrzydle? — spytał Piotr.
— Niech to zostanie między nami — Borys zniżył głos, z miną zwierzenia poufnego — ale Bogiem a prawdą, skrzydło lewe jest w położeniu najfatalniejszem. Hrabia Bennigsen miał plan zupełnie inny. Chciał obwarować ten tam wzgórek... jego książęca mość atoli, była innego zdania... Kutuzow planu nie przyjął z powodu...
Nie dokończył, spostrzegł bowiem idącego ku nim adjutanta wodza naczelnego, Kaisarowa.
— Dmytrze Sergiejewiczu — przemówił do niego Borys tonem najswobodniejszym, skręcając na poczekaniu chorągiewkę w inną stronę. — Staram się wytłumaczyć hrabiemu Bestużew nasze obecne stanowisko. Podziwiam gienjusz jego książęcej mości, który tak umiał przewidzieć obroty nieprzyjaciela.
— Mówiłeś książę o skrzydle lewem? — wtrącił Kaisarow.
— Właśnie... skrzydło lewe jest teraz nie do zdobycia!
Pomimo że Kutuzow powysyłał był i pozbył się z obozu wszystkich trutniów nieużytecznych, Borys wkręcił się jakoś, i otrzymał tytuł adjutanta przy Bennigsenie. Ten zaś, jak ci wszyscy, przy których boku Borys służył, uważał swego adjutanta prawie za genjusz, tak mu potrafił oczy zamydlić i przypochlebić się.
Armja dzieliła się na dwa odrębne obozy. Jedni trzymali się Kutuzowa, i w nim widzieli jedyne zbawienie; drudzy wynosili pod niebiosa zdolności Bennigsena, ubolewając, że Kutuzow żądny władzy absolutnej, nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł do lotu szerokiego. Borys umiał zręcznie połączyć uniżoność prawie służalczą w obec Kutuzowa, z wychwalaniem aż do przesady, czynów bohaterskich i animuszu Bennigsena. Dawał do zrozumienia każdemu, kto go tylko chciał słuchać, że ten starzec zdziecinniały, nie byłby w stanie niczem rozporządzić, gdyby nie miał przy boku, swojej prawej ręki, gienjalnego wodza, Bennigsena. Nadchodziła chwila stanowcza, która miała zgubić do reszty i uczynić niemożliwym nadal Kutuzowa, a oddać dowództwo naczelne, w doświadczone dłonie Bennigsena. Gdyby nawet Kutuzow wygrał bitwę jutrzejszą, partja przeciwna nie omieszkałaby przypisać tego powodzenia armji rosyjskiej, jedynie zasługom Bennigsena. W każdym razie, bitwa jutrzejsza przerzedzi szeregi, i otworzy pole do mnogich awansów, nagród i rozdawania orderów za chrabrost. Ta błoga nadzieja wstrząsała gwałtownie nerwami Borysa, wprawiając go w stan gorączkowy.
Wkrótce ujrzał się Piotr otoczonym całem gronem znajomych mu oficerów. Nie mógł nastarczyć odpowiedzi na grad pytań, którym go obsypywano. Każdy radby był dowiedzieć się czegoś o rodzinie i lepszych znajomych, którzy w Moskwie pozostali. Trudno mu było również zapamiętać wszystkiego, tyle mu w uszy nakładziono rozmaitych szczegółów i anegdotek, mniej lub więcej pieprznych i dowcipnych. Twarze po większej części, miały wyraz niepokoju i podniecenia gorączkowego. Zdawało się jednak Piotrowi, że są tu w grze interesa i sprawy natury czysto prywatnej, czysto osobistej. Nie tyle troszczyli się o zbawienie Rosji, ile raczej o przyszły awans i czyje piersi ozdobi krzyż po bitwie jutrzejszej? Znowu przypomniały mu się mimowolnie słowa owego wieśniaka, niby natchnione duchem proroczym, i wyraz pełen rezygnacji w jego poczciwej, dobrodusznej fizjognomji. Ci tam niczego się nie spodziewali, i na nic nie czekali. Szli w bój żeby zginąć lub zwyciężyć, i wroga wypchnąć z Rosji; aby kraj oczyścić od dzikiej hordy najeźdźców. Kutuzow spostrzegłszy Piotra zdaleka, pomiędzy grupą oficerów, kazał go przywołać swojemu adjutantowi. Skierował się więc natychmiast ku chacie, przed którą siedział Kutuzow. Nie zdążył jeszcze na miejsce, kiedy go tam uprzedził jakiś oficer od milicji, stając również przed głównodowodzącym. Był to znany nam Dołogow.
— A ten co tu robi? — zawołał Piotr zdumiony.
— Ta bestja? — machnął ręką jeden z oficerów. — Potrafi zawsze stanąć jak kot na nogi, i wkręci się wszędzie. Najhaniebniej zdegradowany, wypłynął najszczęśliwiej... Przedstawił jego książęcej mości plany rozmaite, i jak utrzymują, wśliznął się podstępnie w mundurze francuzkim do obozu nieprzyjacielskiego. Miał porobić na miejscu nader cenne notatki... Nie ma co mówić... hultaj odważny do szaleństwa.
Doszli do ławki Kutuzowa, przed którym Piotr zdjął kapelusz z czcią najwyższą. Dołogow tymczasem zabrał wyłącznie dla siebie całą uwagę Kutuzowa.
— Powiedziałem sobie — kończył opowiadanie, jak się wśliznął i wydostał niepowieszony z obozu francuskiego — że gdybym był opowiedział się z tem waszej książęcej mości, byłbyś mnie poczytał z góry za szaleńca, i uznał coś podobnego za czyste niepodobieństwo...
— Zapewne — bąknął Kutuzow.
— Pomyślałem atoli z drugiej strony, że jeżeli mi się powiedzie wykonać szczęśliwie moje przedsięwzięcie, przysłużę się tem może ojczyźnie, dla której jestem gotów oddać życie każdej chwili! Jeżeliby potrzeba było kiedykolwiek waszej książęcej mości człowieka, gotowego dla dobra kraju, choćby i zawisnąć na stryczku, proszę pamiętać o mnie. Mogę przydać się jeszcze na co.
— Tak, tak, i owszem — skinął mu głową Kutuzow, przenosząc wzrok na Piotra z serdecznym uśmiechem.
W tej samej chwili Borys, ze zwykłą u niego zręcznością dyplomatyczną, przysunął się do Piotra, kończąc z nim niby poufną rozmowę.
— Czy uważasz panie hrabio, że milicjanci włożyli czyste, białe koszule, gotując się na śmierć!... Co to za bohaterski ten nasz lud, nieprawdaż?
Borys wymówił głośniej te słowa, chcąc widocznie żeby je prócz Piotra ktoś więcej usłyszał. Nie omyliła go nadzieja. Kutuzow zwrócił się natychmiast ku niemu, pytając co sądzi w ogóle o milicji? Borys powtórzył z naciskiem frazes poprzedni.
— Niezawodnie, to lud niezrównany! — Kutuzow przymknął oczy, głową potrząsając. — Niezrównany w swojem poświęceniu — powtórzył. — Chcesz zatem hrabio kochany, powąchać prochu razem z nami? — spytał Piotra tonem żartobliwym. — No, jest w tem pewna przyjemność, szczerze wyznaję... Mam zaszczyt należeć do nader licznego zastępu wielbicieli pańskiej przepięknej żoneczki... Jakże jej zdrowie?... Moja kwatera jest na twoje rozkazy, drogi hrabio.
Jak to zdarza się często u starców, Kutuzow odwrócił głowę od niego roztargniony. Zdawać się mogło, że wyleciało mu w tej chwili z pamięci i to co powiedział i to co chciał dodać jeszcze. Przypomniał sobie naraz, że ma wydać jakiś rozkaz. Skinął zatem na Andrzeja Kaisarowa, brata swojego adjutanta.
— Powiedz no mi te wiersze o Gerakowie... pamiętasz je?...
Kaisarow wiersze oddeklamował. Kutuzow słuchał uważnie głową przytakując.
Gdy Piotr oddalał się z Borysem, przystąpił do niego Dołogow, wyciągając dłoń.
— Jestem uradowany, że spotykam cię tu panie hrabio — przemówił na głos, nie zważając wcale na całe grono obcych mu oficerów. — W przededniu chwili uroczystej, w której Bóg jeden wie, co nas czeka, cieszę się ze sposobności, że mogę wyznać ci szczerze panie hrabio, jak bardzo żałuję obecnie, nieszczęsnych nieporozumień pomiędzy nami. Rozdwoiły one nas wtedy, zmieniając w nienawiść twoją łaskawą przyjaźń i życzliwość dla mnie. Dziś więc błagam cię panie hrabio o przebaczenie i o puszczenie w niepamięć wszelkich uraz... a błagam w imieniu wspólnej naszej matki ojczyzny, tak srodze przez wroga uciemiężonej.
Piotr słuchał z uśmiechem dobrodusznym, tej całej długiej przemowy patetycznej Dołogowa. Ten ze łzami w oczach zarzucił mu na szyję ramiona i ucałował. W tej samej chwili nadszedł Bennigsen. Borys podszepnął mu słów kilka, poczem jenerał zaproponował Piotrowi najuprzejmiej, żeby poszedł razem z nimi na oględziny obozu.
— Nie wątpię, że to zajmie cię wielce panie hrabio — dodał.
— Niewątpliwie — Piotr odpowiedział.
W pół godziny później, Kutuzow odjechał do Tatarynowa; Bennigsen zaś z całą swoją świtą i Piotrem w dodatku, poszedł robić przegląd wojska i okopów, mających bronić armję rosyjską.





IV.

Bennigsen kierował się ku owemu mostowi, na który zwracał uwagę przedtem oficer, badany przez Piotra, utrzymując, że to jest punkt najważniejszy dla armji rosyjskiej. Siano świeżo skoszone na łące, nad brzegiem rzekł, napełniało powietrze wonią balsamiczną. Most przeszedłszy, poszli wzdłuż wioski Borodyno. Z tamtąd wzięli się na lewo. Minęli cały tłum żołnierzy i furgonów artylerji. Znaleźli się w końcu na wierzchu pagórka, gdzie milicjanci wznosili okopy. Była to reduta, nazywana później — „redutą Rajewskiego“, lub — „Fortem na wzgórzu“. — Piotr nie zwrócił na nią wcale uwagi. Czyż mógł przewidzieć, że to miejsce stanie się punktem najważniejszym w wiekopomnej bitwie pod Borodynem? Przeszli później przez wąwóz, dzielący ich od Semenowska. Żołnierze wynosili ostatnie belki z chat i stodół. Następnie szli to w dół to do góry, przez łan nie zżętego jęczmienia, zbity i stratowany, niby po gradzie i szli dalej po drodze ubitej przez artylerję, przez pola świeżo zorane. Doszli w końcu do okopów, przy których jeszcze usilnie pracowano. Bennigsen tu się zatrzymał, rzucając wzrokiem na fort w Szewardynie, który wczoraj jeszcze był w rękach Rosjanów. Dostrzegli tam uwijających się kilku jeźdźców. Utrzymywali niektórzy oficerowie że to musi być sam Napoleon z Muratem i resztą świty. Piotr wzrok wytężył, starając się odgadnąć, który z jeźdźców mógł być Napoleonem? W chwilę później grono jeźdźców zjechało z pagórka, niknąć im z oczu w mglistej dali. Bennigsen zaczął tłumaczyć jednemu z obecnych jenerałów, głosem donośnym, stanowisko armji rosyjskiej. Piotr wysilał się aby módz pojąć, co właściwie skłaniało obie strony do wydania tej bitwy. Uczuł jednak, ku wielkiemu swojemu zmartwieniu, że inteligencja jego na to za słaba i że z tego wszystkiego nic a nic nie rozumie. Bennigsen zauważył jak pilnie nadsłuchuje, z oczami wytrzeszczonemi i spytał nagle:
— To sądzę, nie musi zbyt interesować pana hrabiego?
— Oh! przeciwnie — Piotr odrzucił.
Zostawili po za sobą roboty koło okopów, wchodząc na gościniec, który oddalał się w lewo. Tworzył on mnogie zakręty i przecinał lasek brzozowy, nie zbyt wysoki, ale gęsto podszyty. W środku lasu wyskoczył zając, z futrem płowem a białemi skokami, pędząc szybko drogą przed nimi. Wywołał w całem gronie wesołość niesłychaną. Przerażony nareszcie tupaniem i parskaniem koni, rzucił się w bok tonąc w gąszczu leśnym. O dwie wiorsty z tamtąd wyjechali na niewielką polankę. Tam zastali żołnierzów z oddziału Tutczkowa, któremu powierzono obronę lewego skrzydła. Gdy przybyli na sam koniec tegoż skrzydła, Piotr usłyszał na nowo Bennigsena, rozprawiającego z wielkim ferworem i podnieceniem gorączkowem. Zdawało się Piotrowi, że wydaje prawdopodobnie rozkazy i polecenia niesłychanej doniosłości. Przed oddziałem Tutczkowa, był dość stromy pagórek, nie zajęty przez nikogo z Rosjan. Bennigsen zaczął potępiać ten błąd nader surowo. Dowodził, że było to po prostu niedorzecznością, zostawić nie zajętym punkt tak widny z daleka i zadawalniać się uszykowaniem wojska po za nim w dole. Kilku jenerałów podzieliło jego zdanie w tej mierze. Jeden z nich nawet utrzymywał najenergiczniej, że tym krokiem fałszywym, cały oddział jest wystawiony na pewną zgubę. Bennigsen kazał obsadzić wzgórek wojskiem na własną odpowiedzialność. To rozporządzenie, tyczące się skrzydła lewego, dowiodło Piotrowi jeszcze dosadniej, całej jego nieudolności i nieświadomości w kwestjach strategicznych. Słuchając nader mądrych wywodów Bennigsena i kilku innych jenerałów, zastanawiających się nad tem, przyznawał im słuszność zupełną, dziwiąc się, że Kutuzow mógł popełnić błąd tak rażący. Tymczasem Bennigsen ani się domyślał, że oddziałowi kazano właśnie skryć się za pagórek, aby na znak dany wpadł z nienacka na nieprzyjaciela. Zmienił on dowolnie plan cały, nie uprzedziwszy o tem wcale Kutuzowa.





V.

Wieczorem tego dnia samego, książę Andrzej leżał na sianie w lichej szopie we wsi Kniaziowo. Była ona na samym końcu wsi. Sparty na łokciu, utkwił wzrok bezmyślnie w szparę szeroką, między dwiema deskami, z których na prędce szopę sklecono. Patrzał na młode brzózki, z gałązkami poobłamywanemi, które stały w koło zabudowania niby szyldwachy. Po nad drzewkami unosił się dym z ogniska, przy którym żołnierze z jego pułku gotowali właśnie wieczerzę. Jakkolwiek życie wydawało mu się coraz cięższem, smutniejszem i nieużytecznem, czuł się jak przed siedmiu laty w przededniu bitwy pod Austerlitz, niesłychanie wzruszonym i podnieconym. Powydawał już był wszelkie rozkazy na dzień jutrzejszy i nie miał nic więcej do czynienia. Nagabywały go w tej ciszy i samotności przeczucia dziwnie jasne i co zatem idzie najbardziej złowrogie. Przewidywał, że ta bitwa, którą mają stoczyć jutro, będzie najkrwawszą i najstraszniejszą z tych wszystkich w jakich dotąd współdziałał. Pierwszy raz w życiu stanęło przed nim widmo śmierci, w całej swojej grozie. Zrozumiał jednocześnie, że go nic już z życiem nie wiąże i że śmierć jego przejdzie prawie niepostrzeżenie. Cała przeszłość przesuwała mu się przed oczami, niby szereg obrazów w latarni magicznej, które dotąd przedstawiały mu się w świetle fałszywem a teraz widzi je dokładnie oblane promienistym blaskiem słonecznym.
— Tak, tak, oto są owe ułudne Fata Morgana, owe błędne ogniki, które wiodły mnie na manowce! — mówił w duchu, przypatrując im się na zimno, z myślą o śmierci nieubłaganej i nieomylnej. — Oto są owe zwodnicze marzenia, które napełniały mnie rozkoszą i tajemniczym urokiem. Jak mi się to wtedy wydawało wzniosłem, wiecznotrwałem i cudownie pięknem... sława, miłość kobiety, przywiązanie do kraju rodzinnego! A w gruncie, wszystko to jest nędznem, błahem i przemijającem, w obec brzasku dnia owego, który... czuję to... ma mnie przenieść w świat wieczny... nadziemski!
Myśl jego zatrzymywała się szczególniej na trzech chwilach najboleśniejszych w jego życiu: Miłość namiętna dla Nataszki, zdradzona i zdeptana przez nią, śmierć ojca i najazd dziki Francuzów na jego ojczyznę.
— Miłość?... To dziewczątko widziałem wiecznie otoczone aureolą świetlaną... wydawała mi się tak czystą i niewinną. Jak ja ją kochałem, całą duszą!... Jak błogo roiłem, jak poetycznem wyobrażało mi się życie z nią, szczęście bez granic przy jej boku... Sądziłem że i ona kocha mnie tak samo, uczuciem wyższem, idealnem, że wytrzyma ów rok próby i zostanie mi wierną! A mój ojciec? Czyż i on nie pracował, nie budował w Łysych-Górach, nie upiększał z roku na rok ogrodu, sądząc że wszystko do niego należy, chłopstwo, ziemia, nawet powietrze, którem oddycha. Tymczasem nadszedł Napoleon i niedomyślając się wcale, że mój ojciec istnieje, zmiótł wszystko po drodze razem z nim, niby źdźbło słomy. Łyse-Góry zniszczone, a moja siostra, utrzymuje dalej, że to dopust i próba od Boga zesłana! Dla kogoż, skoro ojciec nie żyje?... A ojczyzna moja, a strata Moskwy prawie pewna! Któż wie? Jutro mogę zginąć w zamieszaniu od kuli jednego z naszych. Ot wczoraj naprzykład: wypalił mi nad samem uchem żołnierz z mego pułku dotknąwszy się nieostrożnie nabitego na ostro karabina. Nasi pójdą w rozsypkę, a na plac boju nadejdą Francuzi, wezmą mnie za głowę i nogi, wrzucając pospołu z innemi trupami do mogiły, aby przykra woń z psującego się ciała nie zatruwała i niezanieczyszczała im powietrza. Potem świat cały będzie istniał jak dawniej, życie ludzkie pójdzie zwykłym trybem, codziennym, naturalnym, tylko mnie już nie będzie na tym świecie, aby używać na jego rozkoszach.
Znowu wpatrzył się przenikliwie w rząd brzózek świecących białą korą w blasku słonecznym.
— Mniejsza o to! — machnął ręką. — Niech mnie jutro zabiją i niech się to raz skończy! Niech pamięć o mnie zaginie! — Wyobraził sobie świat bez niego. Nagle te jasne brzózki cień rzucające, te góry odznaczające się w dali, na widnokręgu szarą linją, ognie obozowe, wszystko wydało mu się jakiemś strasznem i jak grób ponurem. Uczuł dreszcz od głowy aż do stóp, zerwał się żywo i wyszedł z pod szopy na świeże powietrze, aby przejść się trochę. Usłyszał głosy po za sobą.
— Któż tam? — krzyknął.
Zbliżył się Tymotkin, znany nam od dawna. Nos miał coraz czerwieńszy i żył zawsze w ścisłej przyjaźni z buteleczką. Awansował mimo tego, tak wielki był brak bodaj trochę zdolniejszych oficerów. Podszedł nieśmiało jak zwykle, z adjutantem i kasjerem pułkowym. Wybąkał zająkując się i raz po raz ślinę połykając, jakby go coś w gardle dusiło, raport dzienny. Andrzej wysłuchał go cierpliwie, udzielając nawzajem ostatnich rozkazów i rozporządzeń. Miał ich właśnie pożegnać, gdy usłyszał wymówione swoje imię, głosem dziwnie mu znajomym.
Obrócił się i spostrzegł Piotra, który tymczasem roztargniony jak zawsze, zawadził głową o jakiś belek odstający i nabiwszy sobie potężnego guza na czole, zaklął siarczyście. Doświadczał Andrzej dotąd uczucia nader przykrego, spotykając się z dawnymi znajomymi. Szczególniej poruszył go boleśnie widok Piotra, wmięszanego tak ściśle w jego sprawę sercową z hrabianką Rostow, i obznajomionego dokładnie, w zakończenie tejże najfatalniejsze.
— Ah! to ty! — zawołał! — Jakim cudem? Spodziewałem się raczej śmierci, niż ujrzeć ciebie!
Gdy wymawiał te słowa, tonem suchym i prawie nieprzyjaznym, twarz Andrzeja pobladła, usta drgnęły kurczowo, z oczu strzeliła gniewu błyskawica. Odgadł Piotr natychmiast jak przykrego wrażenia doznał spostrzegłszy go i zatrzymał się niepewny, zmięszany, nie wiedząc co ma dalej z sobą zrobić.
— Przybyłem tu... uważasz... przybyłem... bo wszystko to mocno mnie zajmuje... i że — powtórzył po raz setny ten sam frazes sakramentalny — że... pragnąłem uczestniczyć w jakiej bitwie!
— Ejże! na prawdę?... A cóż na to powiedzą twoi bracia masoni? — dodał Andrzej drwiąco. — Cóż tam moi porabiają? Czy przybyli w ogóle do Moskwy? Co się dzieje z resztą znajomych? — Zaczął go badać ochłonąwszy trochę z pierwszego bolesnego wrażenia.
— Byli w Moskwie. Wspominała mi o tem Julja Trubeckoj... pospieszyłem natychmiast powitać twoją siostrę... już jej atoli nie zastałem w pałacu... wyjechała razem z twoim synem na wieś, do dóbr waszych pod Moskwą.





VI.

Oficerowie chcieli się oddalić. Nie puścił ich Andrzej nie chcąc zostać z Piotrem sam na sam. Zaprosił wszystkich razem na „czaj“. Przypatrywali się oni ciekawie Piotra postawie kolosalnej i słuchali ani ust nie otworzywszy, opowiadań jego o Moskwie i rozłożeniu armji rosyjskiej, co wszystko oglądał przed chwilą. Milczał i Andrzej zawzięcie. Twarz jego miała wyraz tak niechętny i ponury, że Piotr zwracał się raczej z rozmową do Tymotkina. Ten potakiwał mu we wszystkiem z uśmiechem dobrodusznym.
— Zrozumiałeś zatem dokładnie rozkład naszej armji? — przerwał mu nagle Andrzej tonem szorstkim i ucinkowym.
— Tak... to jest, o ile profan może pojąć kwestje podobne... Zdołałem pochwycić przynajmniej plan ogólny.
— W takim razie wiesz więcej, niż którykolwiek z nas — bąknął półgłosem Andrzej po francuzku.
— Ah! — Piotr oczy na niego wytrzeszczył zdumiony. — Cóż zatem sądzicie o zamianowaniu wodzem naczelnym Kutuzowa? — spytał w tym samym języku.
— Mnie osobiście sprawiło to wielką przyjemność... tyle tylko mogę ci odpowiedzieć.
— A jakie jest twoje zdanie o Barclay’u de Tolly?... W Moskwie wygadują na niego rzeczy niestworzone... Cóż tu o nim mówią?
— Chciej zwrócić się do tych panów z twojem pytaniem.
Piotr spojrzał na Tymotkina. Uśmiechał się przy tem mimowolnie, jak każdy, skoro ujrzał przed sobą śmieszną facjatę poczciwego kapitasia, z nosem świecącym z daleka barwą rubinową.
— Zrobiło się jasno w koło nas, panie hrabio, gdy jego książęca mość objął naczelne dowództwo. — Odrzucił nieśmiało Tymotkin, patrząc z pod oka na Andrzeja.
— Pod jakim względem? — podchwycił Piotr.
— Naprzykład w kwestji drzewa opalowego i furażu dla koni. Gdyśmy zaczęli się cofać, nie śmieliśmy nigdzie tknąć ani jednej suchej gałęzi, ani wiązki siana, a przecież szliśmy coraz dalej... To wszystko zatem zostawiliśmy dla „niego“ chyba... nieprawdaż? — patrzał teraz miłosiernie na „swego“ księcia. (Za takiego bowiem poczytywał Andrzeja). — I biada nam była, skoro się ktoś z nas dopuścił podobnego nadużycia. Dwóch z naszych najtęższych oficerów, zdegradowano za to bez pardonu! Teraz, po zamianowaniu jego książęcej mości wodzem naczelnym, wszystko wyjaśniło się, jak kiedy słońce wystrzeli z po za chmur!
— Dla czegóż jednak wpierw zakazywano?
Tymotkin umilkł zmieszany, nie wiedząc co odpowiedzieć. Piotr spytał powtórnie Andrzeja.
— Dla wyższych względów, polityczno-dyplomatycznych, aby nie ogołacać kraju, który rzucano na pastwę nieprzyjacielowi — odciął Andrzej tonem gorżkiego sarkazmu. — Było to postanowienie mądre, bardzo mądre!... Osądził on, że Francuzi mogliby nam zajść z tyłu, że ich liczebnie więcej, niż nas... Czego jednak nie mógł zrozumieć ten niemiec — Andrzej wpadł w zapał i głos podniósł mimowolnie — to tej okoliczności, że my broniliśmy tam po raz pierwszy kraju własnego, i że wojsko rosyjskie biło się z takim rozpędem, i z taką lwią odwagą, o jakiej dotąd nie miałem wyobrażenia! Pomimo żeśmy trzymali się dzielnie przez całe dwa dni, i że to niby powodzenie, przedziesiątkowało nasze szeregi, on nakazał rejteradę. Tym sposobem udaremnił wszelkie nasze wysiłki i nasze straty olbrzymie!... Nie myślał zdradzać naszej sprawy, chroń Boże! Zarządził wszystkiem jak najlepiej, wszystko z góry przewidział: i dla tego właśnie nic nie wart! Nadto się namyśla, kunktuje, jest nadto drobiazgowym, jak każdy niemiec zresztą. Jakby ci to wytłumaczyć?... Przypuśćmy że masz ojca, który ma przy sobie sługę niemca. Póki był zdrów, wystarczał mu on najzupełniej, pełnił służbę przy nim z dokładnością niezrównaną, stokroć lepiej, niż ty byś to potrafił... Ale niechże ojciec zachoruje, odsuniesz go, i będziesz chorego pielęgnował temi twojemi rękami niezgrabnemi i niewprawnemi, a jednak potrafisz lepiej, niż tamten, uśmierzyć ból i niepokój chorego. To samo da się zastosować do Barclay’a. Dopóki Rosji nic nie brakowało, mógł ją obcy obsługiwać. W chwili jednak groźnego niebezpieczeństwa, trzeba jej człowieka, który byłby krwią z jej krwi, kością z jej kości! Czyż u was w klubie nie rozpuszczono już wieści że zdradził?... I cóż wyniknie z tych wszystkich oszczerstw niedorzecznych i bez podstawy? Wpadną w drugą ostateczność. Wstydząc się tych niecnych podszczuwań, aby zło naprawić, zrobią z Barclay’a bohatera, co również będzie bez sensu żadnego. Jest on niemcem, zacnym i pedantycznym... i niczem więcej!...
— Jednakowoż utrzymują niektórzy, że z niego tęgi dowódzca — Piotr wtrącił.
— Nie wiem co pod tem rozumiesz? — Andrzej odrzucił.
— No! taki po prostu, który niczego nie zostawia na chybił trafił, i umie przewidzieć na przód plany przeciwnika.
— To jest czystem niepodobieństwem! — Andrzej wykrzyknął tonem tak stanowczym, jakby tę kwestję był od dawna rozstrzygnął w swoim umyśle. Piotr osłupiał.
— A jednak wojna, to niby wielka szachownica, jak twierdzą wojskowi — bąknął nieśmiało.
— Z tą drobną różnicą — podchwycił Andrzej z uśmiechem ironicznym — że grając w szachy, nikt cię nie pędzi i na kark nie wsiada. Możesz namyślać się jak długo chcesz... Czyż w szachach laufer nie zwycięża zawsze piona? A dwa piony, czyż nie są silniejsze od jednego? Na wojnie tymczasem, jeden bataljon zwycięża częstokroć całą dywizję. Liczebna zatem wyższość jednej armji nad drugą, pozostanie wiecznie zagadką nie rozwiązaną. Wierz mi, gdyby wszystko było zawisłem od mądrych planów i rozkazów wydawanych w głównej kwaterze, od wielkiego ołtarza, i ja byłbym w sztabie pozostał. Potrafiłbym rozkazywać, nie gorzej od innych, tymczasem, jak widzisz, mam zaszczyt służyć razem z tymi panami, dowodzę pułkiem, i jestem z góry przekonany, że zwycięstwo jutrzejsze zależeć będzie raczej od naszej odwagi i poświęcenia, niż od tamtych mądralów! Powodzenie w bitwie nie zależy i nigdy nie będzie zależnem, ani od planu naprzód ułożonego, ani od zajętego stanowiska, ani od rodzaju broni, ani nawet od większej liczby żołnierzów!...
— Od czegóż zatem? — Piotr wykrzyknął zdumiony.
— Od zapału i gotowości do ofiar najwyższych, jaki jest we mnie, w nim — wskazał na Tymotkina — i w każdym z osobna szeregowcu!
Tymotkin wlepiał w swego pułkownika wzrok osłupiały. Nie pojmował skąd się wzięło u Andrzeja to podniecenie gorączkowe, ten ogień namiętny, nie licujący zupełnie z jego wzięciem zwykłem, zimnem, spokojnem i nie ledwie apatycznem. Czuło się, że nie jest w stanie wypowiedzieć wszystkich myśli, które mózg mu rozpierają.
— Bitwę — mówił dalej szybko — wygrywa zawsze ten, który powie sobie z góry, że ją wygrać chce i wygrać musi. Dla czego nie zwyciężyli Rosjanie pod Austerlitz? Ich straty nie były większe, od tych, jakie ponieśli Francuzi. Za wcześnie tylko uwierzyli, że są pobici. Uwierzyli zaś z tej przyczyny, że bili się tam niechętnie, że radziby byli umknąć z placu boju jak najrychlej. Partja przegrana? Zmykajmy więc! No! i ulotnili się czemprędzej. Gdyby sobie nie byli tego powiedzieli, Bóg jeden wie coby jeszcze było wynikło z tego wszystkiego? Jutro zaś nikt z nas tego sobie powiedzieć nie pozwoli. Zapewniasz mnie że lewe skrzydło rosyjskie słabo obwarowane, a prawe rozciągnięte zbyt szeroko... To niedorzeczne po prostu i bez żadnego znaczenia!... Pomyśl tylko, co nas jutro czeka! Tysiące trafów, wypadków najmniej spodziewanych, które mogą szalę przechylić w tę lub w ową stronę, w jednej chwili!... Bądź my, bądź któryś z oddziałów francuzkich pójdzie w rozsypkę! Zabiją tego lub tamtego dowódzcę!... Te zaś dzisiejsze oględziny obozu, to prosta zabawka. Ci wszyscy, którzy z tobą dziś przechadzali się po obozie, nie przyczynią się ani na cienki włos do zwycięstwa. Raczej przeszkodzą do niego swojemi niesłychanie mądremi radami i rozporządzeniami. Oni bowiem mają zawsze i wiecznie na celu tylko sprawy osobiste! to li co ich dotyczy w pierwszej linji!
— Jakto nawet teraz w chwili tak wielkiej dla Rosji doniosłości? — Piotr spytał.
— Chwila obecna — Andrzej odpowiedział. — Dla nich przedstawia jedynie możność i dobrą sposobność do pokonania niebezpiecznego rywala, i zajęcia jego stanowiska, albo też budzi w nich błogą nadzieję nowego orderu i nowej wstęgi z gwiazdą brylantową. Co do mnie widzę tylko sto tysięcy Rosjan i tyleż Francuzów, którzy mają wpaść jutro jedni na drugich i bić się do upadłego. Kto zatem będzie się bił z większym animuszem i większą wytrzymałością, ten zwycięży. Powiem ci nawet stanowczo: niech robią co chcą, niech się wodzą za łby w głównym sztabie, niech jeden drugiemu z zazdrości nogę podstawia, niech rosyjscy wodzowie okażą się najnieudolniejszymi w świecie, żołnierze rosyjscy wygrają bitwę jutrzejszą!
— Powiedziałeś prawdę, świętą prawdę mości książę! — Tymotkin mruknął głosem drżącym od wzruszenia. — Nie trzeba, nie wolno się oszczędzać!... Czy uwierzysz mości książę, że szeregowcy z mojego oddziału, nie chcieli dziś wódki pić?... — „Nie godzi się pić wódkę, w wilją takiego dnia“ — szeptali jeden do drugiego.
Zapanowało uroczyste milczenie.
Oficerowie wstali od stołu, i zaczęli się żegnać. Andrzej wyszedł z nimi pospołu na świeże powietrze, aby wydać adjutantowi pułkowemu ostatnie polecenia. Usłyszano tentent kilku koni nadjeżdżających ze strony przeciwnej. Andrzej spojrzał na gościniec i poznał natychmiast Woltzogena i Klauzewitza, jadących z luzakiem w tyle. Przejeżdżali tak blisko, że Piotr i Andrzej usłyszeli część ich rozmowy prowadzonej po niemiecku:
— Trzeba żeby wojna się rozszerzyła — mówił jeden. — To jedyny sposób na Francuzów!
— Naturalnie! — odrzucił drugi. — Od chwili kiedy mamy na celu osłabianie sił nieprzyjacielskich, strata kilku tysięcy ludzi mniej lub więcej, nie wchodzi tu wcale w rachubę i jest bez znaczenia!
— Niezawodnie — odezwał się głos pierwszy.
— Zapewne! — zaśmiał się gorzko Andrzej, ściągając brwi gniewnie. — Niech się wojna rozszerza po całym kraju! Niech wypędza i resztę tak samo, jak wymiotła z jego odwiecznej siedziby mego ojca z córką i wnukiem! Cóż to obchodzi tych Niemców?... A nie mówiłem ci przed chwilą tego samego? Na Boga! panowie Niemcy nie wygrają bitwy, gotów to jestem zaprzysiądz najuroczyściej. Postarają się jedynie o wprowadzenie jak największego nieładu i zagmatwania w ciągu bitwy. W ich głowach bowiem jest pełno sieczki arcy-mądrej, mnóstwo rozumowań, z których i najlepsze nie warte tyle co szczypta tabaki. Nie mają zaś w sercu tego „coś“, co posiadam ja, Tymotkin, i co będzie jutro potrzebnem nieodzownie. Niemcy wydali Napoleonowi na łup całą Europę, a teraz chcą nam udzielać nauki wojowania... Doskonali profesorowie, nie ma co mówić!
— Sądzisz zatem, że my wygramy bitwę jutrzejszą?
— Tak — bąknął Andrzej roztargniony. — Jednej rzeczy tylko nie pozwoliłbym na miejscu wodza naczelnego... dawania pardonu. Na co nam więźniów? Po co mamy ich żywić? To średniowieczna, zupełnie zbyteczna rycerskość! Francuzi zniszczyli mój majątek, chcą opanować Moskwę. Są moimi wrogami, rozbójnikami po prostu! Tak samo myśli Tymotkin i cała armja. Nie mogą być nigdy nam przyjaciółmi, mimo tego wszystkiego, co nagadano i nadeklamowano podczas zjazdu w Tylży cara z Napoleonem!
— Tak, tak — Piotr wykrzyknął z wzrokiem rozpłomienionym — podzielam twoje zdanie najzupełniej!
Kwestja, która go niepokoiła od chwili wyjazdu z Mozajska, została nareszcie rozwiązaną, przedstawiając mu się jasno i dobitnie. Zrozumiał nakoniec znaczenie i doniosłość wojny. Pojął czem ma być bitwa jutrzejsza. Obecnie wiedział co znaczy ten wyraz dziwnie uroczysty a spokojny, malujący się na twarzach wszystkich żołnierzów, ten zapał patrjotyczny, ten ogień wewnętrzny, który przebijał w każdym z osobna. Nie dziwił się teraz, że gotowi iść na śmierć prawie wesoło, nie troszcząc się o nic.
— Gdyby nie brano do niewoli — Andrzej rozwijał dalej swoją teorję — wojna zmieniłaby cechę dotychczasową i stałaby się, wierzaj mi, mniej okrutną... Ale myśmy dotąd bawili się tylko w wojnę, w tem leży cały błąd. Chcemy być wspaniałomyślnymi, a ta szlachetność wygórowana, wygląda na czułostkowość zdenerwowanej kobieciny. Będzie mdlała na widok cielęcia zarzynanego, bo widok krwi drażni ją zanadto. Podaj jej atoli to samo cielę, dobrze przyprawione na półmisku, a zje smacznie, razem z innymi. Prawią nam androny o prawach między-narodowych, o rycerskości, parlamentaryzmie, o uczuciach ludzkich w obec rannych i bezbronnych... Okłamujemy się tylko nawzajem... Niszczą ogniem i mieczem nasze siedziby, fabrykują na miljony fałszywe banknoty, zabijają mi ojca, dzieci; a potem deklamują o prawach wojennych, o miłosierdziu i przebaczaniu nieprzyjaciołom! Nie dawać pardonu nikomu... Mordować rannych i dobijać każdego bez miłosierdzia, i samemu iść na śmierć bez zawahania! Oto moje hasło! Kto tak jak ja doszedł do tego przekonania, przechodząc przez całe piekło mąk... — Urwał nagle. Zdawało się z razu Andrzejowi, że będzie mu równie obojętnem zdobycie Moskwy, jak była strata Smoleńska. Tymczasem kurcz schwycił go za gardło. Przeszedł się tam i nazad w milczeniu. Z ócz sypały się błyskawice, usta drgały bólem strasznym. Przemówił w końcu głosem stłumionym:
— Gdyby nie istniała podczas wojny źle zrozumiana szlachetność i czułostkowość, prowadzonoby ją jedynie z powodów bardzo ważnych, wiedząc z góry, że to pachnie śmiercią z jednej jak z drugiej strony. Nie wypowiadanoby jej nawzajem o byle co, pod pozorem naprzykład: Że Paweł Iwanowicz obraził Michała Iwanowicza. Wtedy nie przyszli by byli do Rosji wszyscy Hessi i Westfalczycy, których Napoleon wlecze za sobą. Rosjanie również nie byliby szli do Prus i do Austrji, djabli wiedzą po co! Trzeba przyjąć całą doniosłość i grozę wojny na serjo, z surowością twardą i nieubłaganą... Dość kłamstw i oszukiwania się nawzajem! Trzeba brać się do niej z konieczności a nie dla zabawki. Bo w takim razie byłaby ona jedynie rozrywką dla próżniaków i lekkoduchów. Stan wojskowy jest niezaprzeczenie najgodniejszym w świecie, a jednak, czegóż się nie dopuszcza, byle sobie tryumf zapewnić? Bo i jakiż jest cel wojny? Mordy i pożogi! Jakich się używa po temu sposobów? Zdrady, podstępu i szpiegostwa! Co jest w niej głównym motorem? Rabunek i prosta kradzież, byle nakarmić konie i ludzi!... Czyli na każdym kroku, kłamstwo, podstęp, dwulicowość, objawiające się w formie przeróżnej, a wszystko to pod zbiorowem nazwiskiem: forteli wojennych... Czemu poddają się wojskowi? Karności, czyli zaparciu się najzupełniejszemu własnej woli i wolności osobistej. Pod tą zaś karnością ukrywa się lenistwo, najgrubsza ciemnota, okrucieństwo, najwyższe zepsucie, pijaństwo i tym podobnie... a mimo tego są ogólnie szanowani. Wszyscy monarchowie, prócz jednego cesarza Chin, ubierają się w mundury; ten zaś, który potrafił zabić najwięcej ludzi, odbiera najwyższą nagrodę!... Niech zostaną tysiące na polu bitwy nieżywych, a drugie tyle kalek najnieszczęśliwszych... cóż potem ujrzymy i usłyszymy?... Te Deum uroczyste, że tylu i tylu zamordowano. Zresztą ową liczbę zabitych przesadzają zwykle, aby podnieść tem jeszcze blask zwycięstwa. Przecież im więcej trupów na pobojowisku, tem świetniejsza wygrana! A te hymny dziękczynne, hymny tryumfu, jak też będą przyjęte przez Boga, patrzącego z góry na to widowisko? Ah! wierz mi kochany przyjacielu, życie stało się dla mnie od pewnego czasu nieznośnym ciężarem. Zaglądnąłem nie w jedno nadto głęboko. Człowiek zaś nie powinien kosztować owocu zakazanego wszechwiedzy, nie powinien zapuszczać sondy zuchwale w rany odwieczne społeczeństwa, nie powinien śmieć rozsądzać swoim słabym rozumem, co jest złem a co dobrem?:.. No! to już nie potrwa długo!... Ale ciebie musiały znużyć moje dziwaczne poglądy na świat cały?... I jam strudzony... Czas najwyższy... wracaj do Górek!
— Co nie, to nie! — Piotr odrzucił wlepiając w Andrzeja wzrok przerażony, ale nie mniej pełen sympatji.
— Idź już, idź, trzeba wyspać się przed bitwą. — Andrzej zarzucił mu nagle ramiona na szyję, ściskając najserdeczniej. — Żegnaj mi Piotrusiu... Czy zobaczymy się jeszcze na tym tu padole?... Bóg to jeden wie.
Odwrócił się i popchnął go za drzwi.
Tymczasem noc była zapadła. Piotr nie mógł zobaczyć wyrazu jego fizjognomji. Czy malowała się w niej czułość, czy surowość? Stał chwilę niepewny: czy wrócić do Andrzeja, czy też pójść dalej?
— Nie, on mnie nie potrzebuje, czuję zresztą, że widzieliśmy się w życiu raz ostatni — pomyślał ciężko westchnąwszy i puścił się ku Górkom.
Andrzej rzucił się na posłanie, tak jak stał, sen jednak nie nadchodził. Wśród mnóstwa obrazów przesuwających mu się po przed oczy, zatrzymał się myślą dłużej nad jednem wspomnieniem, które wzruszyło go do głębi. Było to podczas pewnego wieczoru w Petersburgu, spędzanego rozkosznie przy boku Nataszki. Opowiadała mu ze zwykłą u niej żywością i zapałem, jak w roku zeszłym, w lecie zbłądziła w dużym lesie, szukając grzybów. Mówiła szybko, przeskakując bez ładu i składu z jednego przedmiotu na drugi. Opisywała na wyrywki samotność i głuchą ciszę w lesie, swoje wrażenia, w końcu rozmowę ze starym pasiecznikiem. Co chwila wykrzykiwała.
— Ah! to nie tak było... nie umiem oddać tego słowami... książę mnie nie rozumiesz... czuję to!... — I mimo żywych protestów i zapewnień ze strony Andrzeja, rozpaczała prawie, że nie potrafi opisać wrażenia pełnego czaru niewysłowionego, owianego dziwną poezją, którego wtedy doznała: — Ten starzec z długą siwą brodą był zachwycający... las był tak cienisty, tak ponury, a szumiał tak żałośnie... starzec zaś miał oczy tak poczciwe, tak słodko na mnie patrzał... Nie, nie, inaczej było... nie umiem opowiadać... — dodawała czerwieniąc się po same uszka. Uśmiechnął się Andrzej do tego wspomnienia, jak się wtedy do niej rozkosznie uśmiechał.
— Rozumiałem ją wówczas — pomyślał. — Oceniałem szczerość, czystość i niewinność jej duszy. Tak, ja w niej przedewszystkiem duszę kochałem; kochałem silnie, głęboko, widząc w niej całe szczęście moje! — Drgnął nagle, przypomniawszy sobie fatalne rozwiązanie ich stosunku. — On nie potrzebował tego wszystkiego! Niczego nie pojął, nie zrozumiał; widział w niej po prostu ładną, świeżą dziewczynę, którą chciał posiąść na chwilę, a potem odrzucić precz, jak się wyrzuca kwiat zwiędły... Gdy ja tymczasem.. A jednak ten łotr żyje dotąd i bawi się dalej swobodnie!... — Na to wspomnienie skoczył na równe nogi, jakby napiętnowany żelazem rozpalonem! Wybiegł przed dom, chcąc ochłodzić krew wzburzoną świeżem, nocnem powietrzem.





VII.

Szóstego września w wilją bitwy pod Borodynem, przybył do obozu cesarza Francji, pan de Beausset i pułkownik Fabvier, pierwszy z Paryża, gdzie był prefektem pałacowym, drugi wprost z Madrytu. Pan de Beausset w galowym stroju dworskim, przybył wraz z paczką tajemniczą, w której mieściło się „coś“ pod adresem cesarza. Miał to sam oddać monarsze. Gdy znalazł się w pierwszym oddziale namiotu, kazał pakę otworzyć i zaczął wydobywać to, co w sobie zawierała, rozcinając sznurki i rozwijając ostrożnie papiery. Tymczasem rozmawiał żywo z adjutantami Napoleona. Fabvier zaś zatrzymał się był u wejścia namiotu, gdzie go otoczył natychmiast tłum oficerów. Napoleon kończył ranną operacją przed ubraniem. Podstawiał pod szczotkę nacierającego wodą służącego, to szerokie plecy, to pierś mocno na przód wydaną, z drżeniem rozkosznem konia, którego czyszczą zgrzebłem. Inny lokaj stał nad cesarzem, trzymając palec na otworze od flaszki z wódką kolońską. Pryskał z niej tyle kropel na tłuste, białe i nabite ciało cesarza, ile wiedział że mu potrzeba. Włosy krótko ostrzyżone na głowie cesarza, zlane wodą obficie, przylepły do skroni. Twarz, choć już w owym czasie żółta i obrzękła, wyrażała w tej chwili najwyższe zadowolenie cielesne.
— Dalej, dalej, nie żałuj ręki — wołał na służącego, który też nacierał coraz silniej.
Adjutant, który był wszedł z raportem o wczorajszej potyczce, i o liczbie wziętych w niewolę, czekał przy drzwiach na rozkaz odejścia. Napoleon spojrzał na niego z pod oka.
— Więc prawie nie ma nikogo uwięzionego? — powtórzył mimochodem. — Wolą zatem Moskaliska dać się porąbać, niż prosić o pardon?... Tem gorzej dla armji rosyjskiej! — I zaczął znowu nadstawiać to plecy, to piersi, nacierającemu lokajowi. — Dobrze... wprowadzisz pan do mnie pana de Beausset i Fabvier’a — pożegnał adjutanta skinieniem ręki.
— Według rozkazu sire! — odpowiedział adjutant i wyszedł.
Dwaj lokaje ubrali cesarza w oka mgnieniu w mundur szafirowy gwardji, i Napoleon udał się do salonu przybocznego krokiem przyspieszonym. Beausset ustawił był już dar cesarzowej na dwóch krzesłach, na przeciw drzwi od pokoju sypialnego. Napoleon jednak ubrał się tak szybko, że nie było czasu przygotować należycie ową niespodziankę. Zauważył monarcha jego pomięszanie, ale udał, że nic nie spostrzega. Skinął na Fabvier’a. Gdy ten się zbliżył, zaczął go badać z brwiami groźnie ściągniętemi. Na pochwały oddawane przez pułkownika wojsku walczącemu w Salamance, na drugim końcu świata, cesarz nie odpowiedział ani słowa. Fabvier zakończył sprawozdanie tym frazesem górnolotnym, że wojsko przejęte na wskroś tą jedną wielką ideą: stać się godnem swojego cesarza, i tą jedną bojaźnią, żeby nie zasłużyć na jego naganę! Bądź jak bądź rezultat tam nie był wcale szczęśliwy i zadawalniający. Napoleon pocieszał się dowcipkując złośliwie na ten temat i zadając Fabvier’owi pytania ironiczne, któremi starał się dowieść, że nie spodziewał się niczego lepszego tam, gdzie jego nie było.
— Musimy to w Moskwie naprawić — bąknął Napoleon od niechcenia. — Do zobaczenia wkrótce!... — Zwrócił się teraz do Beausset’a, który miał czas okryć niespodziankę firanką z pąsowego adamaszku i zawołał na niego tonem przyjacielskim.
Beausset oddał mu ukłon dworski, którego wykwintną tajemnicę posiadali jedynie starzy dworacy Bourbonów i wręczył mu list zapieczętowany. Napoleon pociągnął go za ucho poufale:
— Pośpieszyłeś się pan nie lada, cieszy mnie to niezmiernie... Cóż mówią o nas w Paryżu? — dodał robiąc naraz minę bardzo serjo.
Sire cały Paryż tęskni za swoim monarchą — odpowiedział prefekt.
Napoleon wiedział doskonale, że było to jedynie zręcznem pochlebstwem. W chwilach jaśniejszych, odczuwał i rozumiał fałsz tych słówek miodowych. Jednak połechtało go przyjemnie to pochlebstwo i znowu go lekko za ucho pociągnął.
— Żałuję pana, żeś musiał trudzić się tak daleko.
Sire, spodziewałem się raczej wszystkiego innego, tylko nie tego, żeby zastać waszą cesarską mość prawie u bram Moskwy.
Napoleon uśmiechnął się i spojrzał na bok roztargniony. W tej samej chwili wysunął się z prawej strony adjutant i podał mu złotą tabakierkę z niskim ukłonem.
— Tak, tak, masz pan szczęście — cesarz mówił żartobliwie, zażywając zwolna szczyptę tabaki. — Wiem że lubisz podróżować. Otóż będziesz w Moskwie za trzy dni najdalej. Nie spodziewałeś się zobaczyć tę stolicę azjatycką, nieprawdaż?
Beausset pochylił głowę na dowód wdzięczności, za tak delikatne względy monarsze, który pragnął dogodzić mu w jego rozmiłowaniu w podróżach. Dotąd co prawda, sam ani się domyślał w sobie podobnej namiętności.
— Ah! cóż to takiego? — Napoleon zauważył, że oczy całej jego świty zwrócone na draperję adamaszkową.
Beausset ze zgrabnością skończonego dworaka, wykręcił się na pięcie i podniósł firankę, mówiąc:
— To dar cesarzowej, dla ciebie Sire.
Był to portret synka, którego miał Napoleon z córką cesarza austrjackiego. Malował go sławny w owej epoce malarz Gérard. Prześliczny dzieciak, z obfitemi, jasnemi loczkami, z wzrokiem podobnym do małego Chrystusa na ręku Madonny Sykstyńskiej, był przedstawiony z zabawką w rączce, grający w bilbokieta. Kula wyobrażała globus ziemski, rączka, na którą miało się kulę łapać, była w kształcie berła. Chociaż trudno było wytłumaczyć logicznie, dla czego malarz przedstawił króla Rzymskiego, przedziurawiającego kulę ziemską owym drążkiem; znajdywano w całym Paryżu tę alegorję niesłychanie jasną i stosowną. Tak samo osądził ją Napoleon w tej chwili.
— Król Rzymski! — wykrzyknął z ruchem pełnym wdzięku. — Arcydzieło godne podziwu! — I z tą łatwością czysto włoską, zmieniania natychmiast wyrazu twarzy, zbliżył się do portretu zamyślony i dziwnie rozczulony.
Wiedział, że każde jego słowo wymówione w tej godzinie, zostanie wyryte na wieki w historji; żadnego giestu nie omieszkają zanotować dziejopisowie. A więc jako przeciwstawienie do tej wielkości, która pozwalała mu kazać malować synka jedynego, grającego w bilbokieta globusem ziemskim, zdawało mu się, że wpadł na pomysł nader szczęśliwy, występując po prostu jako czuły i najprzywiązańszy ojciec. Postąpił o krok, szukając wzrokiem czegoś, na czemby mógł usiąść. Podsunięto mu krzesło natychmiast. Usiadł naprzeciwko portretu. Skinął ręką w koło i cała świta wyszła cichuteńko na palcach, aby wielki człowiek mógł oddać się z całą swobodą swojemu wzruszeniu. Po kilku minutach wpatrywania się w malowidło w niemym zachwycie, powstał i przywołał napowrót Beausset’a, wraz z jednym z adjutantów. Rozkazał wynieść portret przed namiot i tam go ustawić, aby nie pozbawiać starej gwardji tego nadmiaru szczęścia i pozwolić wiarusom rozkoszować się z nim pospołu widokiem syna i spadkobiercy ich ubóstwionego monarchy! Nastąpiło to, co przewidywał. Gdy jadł śniadanie z panem de Beausset, usłyszano przed namiotem okrzyki pełne zapału namiętnego, wyrzucane z piersi tak oficerów jak i szeregowców starej gwardji:
— Niech żyje cesarz! Niech żyje kroi Rzymski!
Po skończonem śniadaniu, Napoleon podyktował w obecności Beausset’a rozkaz dzienny do armji.
— Krótki, energiczny a treściwy — powiedział odczytawszy to co podyktował jednym tchem, nie zatrzymawszy się ani razu:
„Żołnierze!
„Oto bitwa, której pragnęliście tak gorąco! Teraz zwycięztwo od was zależy. Jest ono dla nas niezbędnem, da nam wszelką obfitość, dobre i wygodne leże zimowe, a na wiosnę szybki powrót do ojczyzny. Zachowajcie się tak, jak postępywaliście pod Austerlitz, Friedlandem, Witebskiem i Smoleńskiem. Niech potomność sławi po wieki wieków, z dumą waszą dzielność w tym dniu; niech powtarzają o każdym z was z osobna: — „I on brał udział w tej wielkiej bitwie!“

„Napoleon“.

Zaprosił pana Beausset, (który lubił namiętnie podróżować) aby mu towarzyszył w przechadzce po obozie. Wyszedł przed namiot, gdzie już trzymano za uzdy konie osiodłane.
— Wasza cesarska mość, łaskawa do zbytku! — skłonił się Beausset z wdzięcznością, chociaż wolałby był stokroć położyć się i zasnąć błogo po trudach długiej podróży i pomimo że nie umiał wcale jeździć konno. Skoro jednak życzył sobie tego Napoleon Beausset był zmuszony towarzyszyć mu.
Na widok cesarza wybuchły na nowo grzmiące okrzyki starych wiarusów, którzy otaczali dotąd portret króla Rzymskiego. Napoleon brwi zmarszczył.
— Zabierzcie go — wskazał na obraz. — Za młody, żeby mógł patrzeć na krwawe pole bitwy.
Beausset przymknął oczy, opuścił głowę na piersi, westchnął i ruchem ręki patetycznym dał poznać, że umie ocenić należycie słowa cesarza.





VIII.

Historja przedstawia nam Napoleona w tym dniu niesłychanej doniosłości, na siodle od świtu prawie. Badał teren, roztrząsał i przeglądał plany rozmaite, przedstawiane przez marszałków, wydawał rozkazy jenerałom. Linja pierwotna armji rosyjskiej, wyciągnięta wzdłuż, brzegów Kołoczy, została złamaną. Część tej linji, mianowicie skrzydło lewe cofnięto w tył wskutek zdobycia reduty w Szewardyno. Ta część armji nie była już zatem osłonięta ani ochronnemi wałami, ani rzeką. Przed nią rozwijała się płaszczyzna gładka i otwarta ze wszystkich stron. Było widocznem nie tylko dla wojskowych, ale nawet dla cywilnych profanów, że tam powinienby był rozpocząć się atak armji francuzkiej. To na pozór nie wymagało ani głębokich kombinacji, ani owej drobiazgowej pieczołowitości, którą Napoleon rozwijał tworząc plany, ani nawet owej gienjalności w pomysłach, którą przypisywano wiecznie i zawsze Napoleonowi. Otoczenie cesarza było jednak innego zdania, a historycy, którzy opisywali owe wypadki post festum, posiadali to zdanie w zupełności. Cesarz jeżdżąc to tu, to tam, badał chmurny i zafrasowany szczegóły najdrobniejsze miejscowości. Potrząsał głową z niedowierzaniem, to znowu z miną zadowoloną. Nie wcielając żadnego z jenerałów w plany, które snuł jego umysł i nie tłumacząc im wcale, dla czego postanawia tak a nie inaczej, ograniczał się jedynie na wydawaniu im rozkazów krótkich, energicznych i nie znoszących bodaj cieniu sprzeciwienia. Davoust książę d’Eckmühl, ośmielił się był nadmienić, że powinnoby się wziąć tył skrzydłu lewemu armji rosyjskiej. Odpowiedział mu Napoleon, nie racząc wymienić powodu, że uważa to za zupełnie niepotrzebne. Pochwalił natomiast plan jenerała Compans, który na tem głównie zależał, żeby zaatakować okopy niedokończone i skierować w las dwie dywizje. Na to odpowiedział Ney książę d’Elchingen, że pochód przez las, przedstawia groźne niebezpieczeństwo i może pomieszać zupełnie szyki. Gdy cesarz stanął w miejscu na przeciw zdobytej reduty w Szewardyno, zamyślił się przez dłuższą chwilę w głębokiem milczeniu. Nareszcie wskazał ręką, gdzie mają ustawić nazajutrz dwie baterje dział, przeznaczone, aby współzawodniczyć z redutami Rosjan. Oznaczył również miejsce, które miała zająć artylerja polowa. Ukończywszy ustne rozporządzenia, wrócił do swego namiotu i podyktował rozkaz dzienny, co do rozkładu i planu bitwy.
Owe rozporządzenia były później opiewane z najwyższem podziwem przez historyków francuskich, a nawet znalazły u obcych ocenę wielce pochlebną.
Tymczasem, jeżeli pozwolimy sobie osądzić je na zimno, uwolniwszy się z pod wpływu prawie zabobonnego, który wywierał na współczesnych wielki i potężny niezaprzeczenie genjusz Napoleona, uznamy i przekonamy się wręcz przeciwnie, że owym rozporządzeniom brakowało jasności i dokładności. Ów dokument zawierał rzeczywiście cztery punkta, z których żaden nie mógł być wykonanym. Pierwszy opiewał: że baterje wzniesione przez Napoleona, w miejscach oznaczonych, wzmocnione działami Pernetti’ego i Fouché’ta, w liczbie stu dwudziestu paszcz ogniem ziejących, mają rozpocząć kanonadę i zasypać pociskami okopy nieprzyjacielskie, prawie na ukończeniu. Nie można było rozkazu wykonać z tej prostej przyczyny, że pociski padały wszystkie po za okopy, w próżnię, póki jenerał dowodzący artylerją nie wziął tego kroku na własną odpowiedzialność i nie kazał baterji na przód wysunąć.
Drugie rozporządzenie, nakazujące księciu Poniatowskiemu przejście przez las, aby zajść z tyłu armji rosyjskiej od lewego skrzydła, nie doszło również do skutku, bo zastał w lesie oddział Tuczkowa, który mu drogę zastąpiwszy, zmusił do odwrotu. Trzeci rozkaz polecał jenerałowi Compans, wykonać atak na las, i zająć pierwszy szaniec. Tymczasem dywizja Compansa lasu nie zajęła, została odepchniętą, bo była tam wystawioną na ogień ukrytej baterji rosyjskiej, o której Napoleon nie wiedział i wcale jej się tam znaleść nie spodziewał. W końcu według czwartego rozkazu, wice-król miał zdobyć wieś Borodyno, przejść rzekę trzema mostami na tej samej linji operacyjnej co dywizje Morand’a i Friant’a (ruch owych dywizji nie był nigdzie zaznaczonym). Te dywizje miały przejść pod jego komendę, skierować się ku reducie rosyjskiej, umieszczając się w jednej linji z resztą armji. O ile jest dziś możebnem zdać sobie sprawę z owego rozkazu, biorąc w rachubę usiłowania wice-króla, aby go wykonać, zgadujemy, że powinien był uderzyć z lewej strony na redutę, podczas gdy tamte dywizje, miały posuwać się z drugiej strony. I znowu to wszystko było niemożliwem. Wice-król przeszedłszy przez wieś, został pobity nad Kołoczą, a tamte dwie dywizje, dzieląc z nim los fatalny, nie zdobyły reduty. Udało się to dopiero przy końcu bitwy oddziałowi konnicy. Nic zatem nie wykonano z owych rozkazów. Było jeszcze nadmienione, że: „Będą wydawane późniejsze rozkazy w miarę, jak się będą rozwijały ruchy armji nieprzyjacielskiej.“ — To jednak nie nastąpiło. Dowiedziano się potem, że Napoleon był tak oddalony od linji operacyjnej, że ani do niego żadna wieść z placu boju dostać się nie mogła, ani żadnego rozkazu odebrać nie mogli od niego więc i nie wykonali.





IX.

Kilku historyków utrzymują, że tylko dla tego Francuzów pobito pod Borodynem, iż Napoleon był tego dnia najokropniej zakatarzony. Gdyby nie ów katar, wszystkie jego plany i kombinacje byłyby nosiły zwykłe piętno, jego wielkiego genjuszu, Rosja byłaby była zgubioną bezpowrotnie, a postać rzeczy zmieniona najzupełniej w całej Europie! To rozumowanie wydaje się niezaprzeczenie logicznem dla dziejopisów, którzy twierdzą uporczywie, że Rosja przekształciła się jedynie przez silną wolę Piotra W., że republika francuzka zmieniła się w cesarstwo, a wojsko francuzkie wkroczyło do Rosji, także tylko dlatego, że tak chciał Napoleon. Gdyby zatem od niego li było zawisło, wydać, lub nie wydać bitwy pod Borodynem, postanowić to, lub owo, byłoby widocznem w takim razie, że katar ubezwładniający jego umysł, byłby głównym motorem ocalenia Rosji od zagłady, a ów lokaj zapominający dać cesarzowi na dwa dni przedtem butów nieprzemakalnych, jej zbawcą! W taki sposób osądzając wielkie dziejowe wypadki, możnaby i to przypuścić, co Voltaire powiada żartobliwie o rzezi św. Bartłomieja, że została wykonaną, ponieważ dnia tego Karol IX cierpiał na ból żołądka. Dla tych jednak, którzy myślą cokolwiek logiczniej, takie przypuszczenie jest po prostu największą w świecie niedorzecznością, przeciwną wszelkiemu rozumowaniu. Na pytanie, jaka jest przyczyna wypadków historycznych i doniosłych w dziejach przewrotów, wydaje nam się o wiele stosowniejszą odpowiedź, że drogi któremi kroczy ludzkość, są z góry wytknięte, i zależą od zbiegu okoliczności, wytworzonych przez zbiór woli rozmaitych ludzi, co biorą udział czynny w owych przewrotach. Tacy zaś Napoleonowie, mimo całego ich geniuszu, wywierali wpływ pośredni i pozorny na bieg wypadków.
Jakkolwiek na pierwszy rzut oka, mogło by się komuś wydać dziwacznem przypuszczenie, że rzeź św. Bartłomieja, upragniona i nakazana przez Karola IX nie zależała od jego woli, a krwawy bój pod Borodynem, kładący trupem przeszło ośmdziesiąt tysięcy ludzi, nie wynikł również z rozkazu Napoleona, pomimo że on wydał po temu wszelkie rozporządzenia, my ośmielamy się jednakże wystąpić z tem zdaniem otwarcie. Skłania nas ku temu godność ludzka, wykazując, że każdy z nas stworzony tak samo jak Napoleon, z duszą nieśmiertelną i wolną wolą. To zdanie zresztą dzieli z nami kilku historyków. W dniu bitwy pod Borodynem, Napoleon nie strzelał do nikogo i nie zgładził ani jednego człowieka. Wszystko zdziałali jego żołnierze, którzy mordowali swoich nieprzyjaciół, nie wskutek odebranych rozkazów, ale z własnego popędu. Cała armja, złożona z Francuzów, Niemców, Włochów i Polaków, wygłodzona, strudzona, w łachmanach; uczuła, stanąwszy naprzeciw tej drugiej armji, zastępującej dalszą drogę, że: „Kto piwa nawarzył, musi je i wypić!“ — Gdyby Napoleon był im wtedy zabronił bić się z Moskalami, byliby jego samego najprzód zamordowali, a następnie rzuciliby się byli wściekle na nieprzyjaciela, to bowiem stało się nieuniknionem!
Po odczytaniu rozkazu dziennego Napoleona, który im obiecywał jako wynagrodzenie za niesłychane trudy, cierpienia i śmierć nawet, że: „potomność powtórzy o każdem z osobna: I on brał udział w tej wielkiej bitwie!“ — odpowiedzieli ma się rozumieć okrzykiem grzmiącym: — „Niech żyje cesarz!“ — Krzyczeli wpierw tak samo przed obrazem króla Rzymskiego, z zabawką w rączce przedstawiającą glob ziemski. Podziwiali i oklaskiwali każdy frazes cesarza, choćby jak był pozbawiony zdrowego rozsądku. Teraz jedno im tylko pozostało, powtarzać dalej: „Niech żyje cesarz!“ — i pójść w bój śmiertelny, aby zdobyć żywność, spokój i wypoczynek po trudach, co wszystko miało czekać na nich w Moskwie, skoro bitwę wygrają. Nie mordowali więc swoich bliźnich na rozkaz ich władcy; Napoleon sam przez siebie, nie kierował niczem właściwie podczas bitwy, skoro nie wykonano żadnego z jego rozporządzeń, i on zupełnie o niczem nie wiedział, co się działo na placu boju. W takim razie kwestja kataru Napoleona nie wchodzi tu wcale w rachubę, tak samo jak katar mniejszy lub silniejszy, pierwszego lepszego szeregowca.
Historycy przypisują również owemu legendowemu katarowi, słabe strony i niedokładności w planie zrobionym przed bitwą pod Borodynem. Wydają one się takiem obecnie, ponieważ była to pierwsza bitwa, którą przegrał Napoleon. Kombinacje najgłębsze i najrozumniejsze, wydają się zawsze złemi, i zostaną potępione i skrytykowane przez przemądrych taktyków, skoro nie sprowadzą zwycięztwa... i vice versa. Plany i rozporządzenia Weirothera przed bitwą pod Austerlitz, były wzorem dokładności i doskonałości w tym rodzaju, a jednak zganiono je najostrzej właśnie za to, że były zbyt drobiazgowe, i nadto według reguł sformułowane.
Napoleon pod Borodynem odegrał rolę swoją jako przedstawiciela władzy najwyższej, tak samo dobrze, a może nawet wspanialej, niż przed innemi bitwami. Trzymał się na wodzy przez cały czas. Nie można mu zarzucić żadnej pomyłki, żadnego zamieszania w skutek sprzecznych rozkazów. Nie stracił głowy, nie uciekł z placu boju. Jego wielki takt i długoletnie doświadczenie, dopomogły mu przeciwnie, że odegrał do końca ze spokojem i godnością odpowiednią, rolę władcy najwyższego, którą przypisywano mu później w tej krwawej tragedji.





X.

Napoleon powrócił głęboko zadumany ze swojej objażdżki po obozie, mówiąc w duchu: „Figury rozstawione na szachownicy, jutro rozpoczniemy grę!“ — Kazał sobie podać szklankę ponczu, i przywołał Beausseta, aby z nim roztrząsać zmiany rozmaite, które miały być wprowadzone w świcie cesarzowej. Zadziwił prefekta pamięcią niesłychaną co do najdrobniejszych szczegółów dworu dotyczących.
Zajmywały go dzieciństwa, bzdurstwa nieledwie. Drwił w najlepsze z Beausseta, na temat jego zamiłowania w podróżach. Rozmawiał najswobodniej, niby doskonały operator, który żarcikując, zawija z krwią najzimniejszą rękawy i fartuch przypina, w chwili kiedy nieszczęśliwego pacjenta rozciągają na łożu boleści.
— Ja kieruję całą sprawą — zdawał się myśleć — i trzymam w dłoni potężnej wszystkie nici. Gdy trzeba będzie działać, potrafię to uczynić lepiej niż ktokolwiek inny... Obecnie mogę dowcipkować. Im swobodniej żartuję, tem staję się spokojniejszym. Wy zaś reszta, powinniście również być spokojni i ufać mojemu wielkiemu gienjuszowi. Wszak was jeszcze nigdy nie zawiódł? Ufajcie mu zatem i podziwiajcie.
Po drugiej szklance ponczu poszedł się położyć. Był jednak nadto zajęty troską, o dzień jutrzejszy, aby módz usnąć. Pomimo że wilgoć ranna powiększała jego katar, wyszedł już przed namiot o trzeciej po północy, pytając czy Rosjanie są dotąd, tam gdzie wczoraj byli? Odpowiedziano mu, że ognie w obozie nieprzyjacielskim płoną w tem samem miejscu. Wysiąkał nos z hałasem i zwrócił się do adjutanta służbowego, który nadszedł w tej chwili.
— Cóż myślisz Rapp? Czy sprawimy się gracko dzisiaj?
— Bez wątpienia, Sire!...
Cesarz spojrzał na niego.
— Niech wasza cesarska mość raczy sobie przypomnieć, co miałem zaszczyt słyszeć z jej ust pod Smoleńskiem. — „Piwo nawarzone, trzeba je wypić!“
Napoleon zmarszczył brwi i milczał przez dłuższą chwilę.
— Ta biedna armja — nagle przemówił — strasznie zmalała od tego czasu. Fortuna, to prosta nierządnica, Rapp, zawsze to utrzymywałem, a dziś zaczynam tego na sobie doświadczać. Ale gwardja, moja stara, wierna gwardja, dotąd nietknięta? — spytał zaniepokojony.
— Tak Sire.
Napoleon włożył w usta pastylkę i popatrzył na zegarek. Spać mu się odechciało, do dnia było jeszcze daleko, a dla zabicia czasu nie miał już nic do rozkazania. Wszystko stało w pogotowiu.
— Czy rozdano suchary oddziałom gwardji? — spytał tonem surowym.
— Nie inaczej Sire.
— A ryż?
Rapp odpowiedział, że dopilnował osobiście rozdania ryżu. Napoleon mimo tego potrząsł głową niechętnie. Zdawał się wątpić, czy ten rozkaz ściśle wykonano. Lokaj przyniósł wazę z ponczem. Napoleon kazał nalać szklankę i Rapp’owi. Sam popijał poncz małemi łykami.
— Nie mam ani smaku, ani powonienia — skarżył się. — Nieznośne to katarzysko. I wysławiają przedemną sztukę lekarską i doktorów, którzy nie mogą mnie nawet uwolnić od głupiego kataru!... Corvisart dał mi wprawdzie te pastylki, które mi jednak żadnej ulgi nie sprawiają. Nie umieją obejść się z żadną chorobą i nigdy się tego nie nauczą... Nasze ciało jest to maszynerja przeznaczona do życia. Stworzono je do tego, takim jest jego ustrój naturalny. Zostawić je tylko w spokoju, niech żyje jak chce, niech się samo ratuje jak może. Poradzi ono sobie skuteczniej, niż jeżeli będziemy je ubezwładniać i zatruwać medykamentami. Nasze ciało to niby zegar doskonały, który musi iść dobrze przez pewien przeciąg czasu. Raz go zrobiwszy, zegarmistrz już go nie może otworzyć, aby zajrzeć do wnętrza, co mu brakuje i co się w nim popsuło. Radzi po omacku, z oczyma zawiązanemi... Nasze ciało przeznaczone aby życia używało w całej pełni i basta.
Gdy raz wszedł na tor określań, które lubił namiętnie, dodał jeszcze i ten aforyzm.
— Czy wiesz Rapp, od czego zawisła cała sztuka wojskowa? Aby w danym razie, być zawsze silniejszym od swego nieprzyjaciela.
Rapp nic na to nie odpowiedział.
— Jutro tedy zmierzymy się z Kutuzowem — cesarz mówił dalej. — On to przecież dowodził pod Braunau, przypominasz sobie? Przez trzy tygodnie nie wsiadł ani razu na konia, aby oglądnąć szańce, które sypano... Zresztą... zobaczymy!
Znowu popatrzył na zegarek. Wskazywał zaledwie czwartą z rana. Wstał, wziął ciepły wierzchni surdut na mundur, i wyszedł z pod namiotu. Noc była ciemna, niebo szare, bez gwiazd, w powietrzu unosiła się lekka mgła. Zaledwie można było dojrzeć w pomroku ognisko gwardji przybocznej. Po za kłębami dymu w dali majaczyły ogniska obozu rosyjskiego. W około głucha cisza panowała. Gdzie niegdzie tylko zarżały konie i zaczynały ruszać się po trochę oddziały francuzkie, aby zająć wyznaczone im stanowiska. Napoleon poszedł dalej. Przypatrywał się ogniskom, śledził bacznie ruch coraz wzrastający. Przechodząc obok grenadjera postawy kolosalnej, który stał na warcie, przed cesarskim namiotem i stanął jak wryty, jak słup solny na widok monarchy, zatrzymał się przed nim.
— Ile lat służby? — spytał tonem serdecznej, czysto wojskowej rubaszności, z którą chętnie popisywał się przed swoimi żołnierzami. — Ho, ho! jeden z moich starych wiarusów! A ryż? Czy rozdano ryż i w waszym pułku?
— Tak Sire.
Napoleon skinął mu głową przyjacielsko i przeszedł mimo. O wpół do szóstej rano udał się konno do Szewardyna. Dniało. Mgła opadała, niebo wyjaśniało się coraz bardziej, jedna jedyna chmurka, dotąd płynęła od wschodu. Ogniska dogasały opuszczone. Płomyki kiedy niekiedy strzelały w górę z zgliszczów, bladły jednak w obec światła dziennego. Na prawo odezwało się głuchym grzmotem pierwsze działo. Pocisk zawarczał w powietrzu i znowu cicho się zrobiło. W krótce jednak zabrzmiało działo drugie i trzecie uroczyście. Odpowiedziały mu zewsząd baterje, zlewając swoje dzikie głosy w jeden akord potężny. Napoleon dotarł do Szewardyna z całą swoją świtą. Gra była zaczęta.





XI.

Piotr wróciwszy do Górek od księcia Andrzeja, rozkazał służącemu, aby miał konie do dnia gotowe i aby go zbudził, skoro bitwa się rozpocznie. Potem zasnął twardo w kącie, który mu ustąpił Borys w swojej uprzejmości. Gdy się zbudził, w izbie nie było już nikogo, małe szybki w oknach chaty dźwięczały, a lokaj krzyczał mu w same ucho:
— Wasza Ekscellencjo! Wasza Ekscellencjo!
— Co takiego?... Co się stało?... Czy bitwa zaczęta?...
— A niechże jaśnie pan słucha, jak grzmią armaty — odpowiedział lokaj, dawny żołnierz. — Aż ziemia dudni i szyby mało nie popękają. Wszyscy pojechali od dawna. Nawet i jego książęca mość.
Piotr ubrał się jak najprędzej i wybiegł przed chatę. Ranek był śliczny, wesoły, słoneczny, świeży, rosa połyskiwała wszędzie niby krople brylantowe. Słońce przedarłszy się przez chmurę, rzucało po wyżej dachu, przez lekką mgłę, niby opona z gazy srebrzystej, cały snop promieni, które złociły nawet warstwy kurzu na gościńcu, odbijały się tysiącem iskierek w kroplach rosy, kładły jasne plamy na ściany chaty, na ostrokół w koło obejścia i na konie Piotra osiodłane. Słychać było coraz donośniej granie armat. Jeden z adjutantów Kutuzowa przeleciał galopem.
— Spiesz się panie hrabio! — Zawołał. — Czas najwyższy!
Piotr dostał się piechotą na wzgórek najbliższy, z którego raz już oglądał całe pole bitwy. Konie oba kazał za sobą poprowadzić. Obecnie na wzgórku roiło się od wojskowych. Słychać było szmer rozmów francuzkich, prowadzonych pół głosem przez sztabowców. Odznaczała się z daleka siwa i sędziwa głowa wodza naczelnego. Kutuzow był w mundurze polowym, w kaszkiecie białym z pąsową lamówką. Gruby kark jego tonął w szerokich, podniesionych w górę ramionach. Patrzał w dal przez lunetę. Stanąwszy na pagórku uderzył Piotra widok nadzwyczajny. Była to wczorajsza panorama, tylko obecnie ożywiona nieprzeliczonem tłumem wojska. Gdzie niegdzie zasłaniał krajobraz dym z ręcznej broni, oświetlony skośnemi słońca promieniami. Krajobraz przedstawiał się uroczo. W jednem miejscu wszystko lśniło tonąc w blaskach słonecznych, w drugiem kładły się długie cienie. Lasy wysokopienne, które zamykały widnokrąg, zdawały się osypane szmaragdami. Po za ich wierzchołkami widać było ciemny lazur nieba. W dali, niby biała wstęga, wił się gościniec murowany, prowadzący ze Smoleńska. Na nim również pełno było wojska. Obok wzgórza, łąki i pola okryte zbożem dojrzewającym lśniły światłem oblane. Wszędzie atoli, na prawo, na lewo widziało się jedynie masy wojska. Było to widowisko niesłychanie ożywione, majestatyczne i niezwykłe. Co jednak przykuło do siebie najbardziej wzrok Piotra, to widok samego pola bitwy: rzut oka na Borodyno i dolinę rozciągającą się po obu brzegach Kołoczy.
W dolinie, na wzgórzach, w lesie, zewsząd padały strzały armatnie, to znowu gęsty ogień rotowy z ręcznej broni. Rzecz dziwna i prawie nie do uwierzenia, ale tak było rzeczywiście, że owe grzmoty warczące w powietrzu, owe słupy i wstęgi dymu, urozmaicały i dodawały wdzięku całemu krajobrazowi. Piotr ginął z chęci znalezienia się tam, gdzie widział wznoszące się słupy dymu gęstego, gdzie błyszczały w słońcu bagnety i skąd padały pociski, jeden za drugim. Spojrzał na Kutuzowa i jego świtę, aby porównać swoje wrażenia z tem, co oni muszą doświadczać w tej chwili uroczystej. Zdało mu się, że widzi w tych wszystkich twarzach rozpromienienie i ów rodzaj wzruszenia głęboko ukrytego, który go już wczoraj uderzał, ale nie zrozumiał co to znaczy, dopiero po rozmowie z księciem Andrzejem.
— Idź drogi przyjacielu i niech cię Bóg osłania łaską swoją i sił dodaje — słyszał słowa wodza naczelnego, wymówione do jakiegoś jenerała stojącego obok.
Jenerał rozkaz odebrawszy przeszedł obok Piotra schodząc z wzgórka w dolinę.
— Na most! — zakomenderował w odpowiedzi na pytania oficerów.
— Ja również! — pomyślał Piotr, goniąc za jenerałem. Jenerał wskoczył na konia, którego kozak trzymał za uzdę. Piotr tymczasem zbliżył się do swojego służącego z zapytaniem, który z dwóch koni jest spokojniejszy. Schwycił konia następnie za grzywę i zaczął się na niego gramolić. Uczuł nagle że mu spadają z nosa okulary. Nie mógł jednak i nie chciał zresztą puścić się grzywy końskiej i drugi raz wykonywać tak mozolne dla niego wsiadanie na siodło. Puścił się zatem w tropy jenerała, wmieszany pomiędzy oficerów którzy patrzyli zdziwieni na tego intruza.





XII.

Jenerał galopował dalej. Zjechał w dół z wzgórka i skręcił nagle na lewo, Piotr zaś straciwszy go z oczu, dostał się najniepotrzebniej w świecie pomiędzy piechotę maszerującą. Starał się nadaremnie wyswobodzić od żołnierzów otaczających go w około, i którzy spozierali niechętnie, niby pytając: — „A tyś tu po co wlazł“ — na tego grubego cywila w okrągłym, dużym kapeluszu, który najeżdżał na nich w chwili tak ważnej i tak dla nich wszystkich krytycznej.
— Po co ten się tu pcha?! — wykrzyknął w końcu jeden z piechurów zniecierpliwiony. Drugi znowu żołnierz odepchnął silnie konia kolbą od bagnetu. Piotr zaledwie zdołał utrzymać się na grzbiecie swego rumaka, mocno zaniepokojonego i rozwierzganego. W końcu koń wiedziony własnym instynktem, dostał się na czyste pole i tu zaczął pędzić galopem. Zobaczył Piotr wkrótce przed sobą most, na którym stojąc, inni znowu żołnierze strzelali. Wcale się tego nie domyślając, dotarł był do mostu na Kołoczy, pomiędzy Górkami a Borodynem, który Francuzi zaczęli byli atakować zająwszy Borodyno. Z dwóch stron mostu i na łące pokrytej sianem świeżo skoszonem, poruszali się szybko żołnierze z miną wystraszoną. Pomimo gęstej i nieustającej strzelaniny, Piotr jeszcze się nie domyślał, że jest przytomny pierwszemu aktowi tej bitwy wiekopomnej. Zacietrzewiony, zapatrzony, nie zwracał prawie uwagi, na kule z ręcznej broni brzęczące mu koło uszów, niby rój szerszeni, ani na pociski armatnie, przelatujące mu po nad głową z świstem lub warczeniem złowrogiem. Ani się spodziewał, że po tamtej stronie rzeki stoi oddział Francuzów. Nie pojmował nawet przez dłuższą chwilę, że w koło niego padają ranni i zabici.
— A ten co robi na samym przedzie? — krzyknął jakiś głos.
— Na lewo! skręcić na lewo!
Piotr przeciwnie puścił się na prawo i uderzył koniem o konia adjutanta jenerała Rajewskiego. Ten zmierzył go wzrokiem piorunującym i byłby go zelżył najniezawodniej, gdy na szczęście poznał kogo ma przed sobą i grzecznie się z nim przywitał.
— A hrabiego skąd i po co, aż tu bogi przyniosły? — spytał zdumiony.
Nakoniec przejrzał Piotr, że zawadza wszystkim, i że jest w tem miejscu najniepotrzebniejszym. Lękając się więc, żeby komuś w czemś nie przeszkodził, zaczął galopować w tę samą stronę co ów adjutant.
— Czy wolno mi jechać za panem? — zapytał.
— Zaraz, zaraz — adjutant skinął ręką, spiesząc na przeciw jakiegoś tłustego pułkownika, któremu miał właśnie powtórzyć rozkaz Rajewskiego. Za chwilę powrócił. — Chciej mi łaskawie wytłumaczyć panie hrabio — rzekł — jakim cudem się tu znajdujesz?... Z ciekawości nieprawdaż?
— Tak... zapewne — bąknął Piotr zmięszany. Adjutant zawrócił konia tymczasem, chcąc dalej jechać.
— No! tu jeszcze można jako tako wytrzymać — potrząsł głową oficer. — Ale na lewem skrzydle, gdzie dowodzi Bagration, oddaj się Bogu! Ogień w koło iście piekielny.
— Doprawdy? — Piotr spytał zaciekawiony. — A gdzież oni są?
— Jedź hrabio ze mną, na ten tu wzgórek. Z tamtąd zobaczymy ich najdokładniej. Na wzgórzu nie ma dotąd tak wielkiego niebezpieczeństwa.
— Jadę za panem — Piotr powiódł wzrokiem w około szukając swego sługusa. Teraz dopiero spostrzegł wlokących się po ziemi rannych, a innych znowu, których wkładano na nosze. Jakiś biedny, młodziusieńki, nie wielkiego wzrostu rekrucik, którego kask odleciał był o kilka kroków, leżał na łące nieruchomy, z rozkrzyżowenemi ramionami, z głową opartą o kopicę siana, rozlewającego woń rozkoszną w około.
— A tego czemu nie zabrali? — miał już Piotr na języku. Pomiarkował się jednak i dał pokój niewczesnemu pytaniu, widząc smutek malujący się na twarzy adjutanta i jak spoziera w milczeniu ponurem na trupa chłopczyny. Co do służącego, tego nie mógł Piotr nigdzie odszukać. Sam więc jechał dalej przez dolinę, aż do baterji Rajewskiego. Nie mógł nastarczyć kroku adjutantowi i podskakiwał na siodle co chwila jak piłka.
— Pan hrabia nie nawykły zapewne do konnej jazdy? — adjutant zauważył.
— Oh! to nic — Piotr odrzucił. — Koń bo mój ma chód bardzo nierówny.
— Ejże! Biedny pański koń dostał postrzał w nogę prawą, powyżej kolana! — wykrzyknął oficer. — Winszuję ci panie hrabio. Przeszedłeś dziarsko przez pierwszy chrzest ogniowy.
Przejechali koło szóstego oddziału i znaleźli się wśród chmur dymu, po za plecami artylerji, która na przód wysunięta, strzelała nieustannie, w sposób iście ogłuszający. Dotarli nareszcie do małego lasku, gdzie było trochę ciszej i spokojniej. W cieniu drzew owiewał ich miły wietrzyk, pełen świeżości i woni jesiennych. Zsiedli z koni obaj i zaczęli drapać się pieszo na stromy pagórek.
— Czy zastałem jenerała? — spytał adiutant, oficera na służbie.
— W tej chwili odjechał — brzmiała odpowiedź.
Adjutant zwrócił się do Piotra, nie wiedząc co ma z nim dalej robić.
— Nie troszcz się pan o mnie, proszę usilnie — Piotr przemówił — widząc jego zakłopotanie. — Wyjdę aż na sam szczyt wzgórza.
— Tak, tak... pójdź tam panie hrabio... Widać wszystko jak na talerzu, a nie jest to jeszcze punkt zbyt niebezpieczny... Przyjdę i ja do pana... za chwilę...
Rozłączyli się i dopiero pod wieczór tego dnia samego dowiedział się Piotr, że jego grzecznemu i miłemu towarzyszowi, ramię urwało. Doszedł do baterji ustawionej na owem sławnem wzgórzu, znanej u Rosjan pod nazwiskiem „Baterji Rajewskiego.“ Francuzi zaś ochrzcili ją byli mianem. — „Strasznej, niezdobytej reduty“ — uważając za punkt najważniejszy po stronie Rosjan. Pod tą redutą padło dziesięć tysięcy ludzi. Pagórek otaczały z trzech stron głębokie rowy. Dziesięć paszcz armatnich wyrzucało nieustannie ogniste pociski, przez otwory w okopach. Inne działa wysunięte na sam brzeg, strzelały również. Trochę w tyle po za linją dział skupiono znaczny oddział piechoty. Piotr nie domyślał się wcale, że znalazł się przypadkiem na punkcie najważniejszym z całego pola bitwy. Sądził przeciwnie, że jest to miejsce zupełnie bez znaczenia. Usiadł z boku na wale z ziemi, rozglądając się w koło z uśmiechem dobrodusznym, z rodzajem bezmyślnego zadowolenia. Podnosił się kiedy niekiedy, aby widzieć dokładniej, co się w koło niego dzieje, starając się o to usilnie, żeby w niczem nie przeszkadzać i nie zawadzać żołnierzom, którzy działa nabijali, cofali lub na przód wysuwali i nie zastępować tym drogi, którzy przynosili świeże naboje. Jakby dla kontrastu z piechotą, która doznawała pewnej ckliwości, stojąc w asekuracji armat, artylerzyści byli pełni animuszu, związani między sobą uczuciem braterskiej solidarności. Obecność cywila pomiędzy nimi dotknęła ich jednak nieprzyjemnie. Patrzyli koso na niego, prawie z przestrachem zabobonnym. Podszedł ku niemu oficer od artylerji, postawy imponującej, wzrostu słusznego, przypatrując mu się ciekawie. Drugi znowu, młodziutki poruczniczek, prawie dziecko, z policzkami pełnemi, odstającemi i rumianemi, który pilnował dwóch armat, powiedział nawet tonem surowym:
— Chciej się pan usunąć. Tu nie możesz zostać.
Artylerzyści potrząsali dalej głową z miną kwaśną. Przekonawszy się jednak, że ten poczciwiec w białym kapeluszu w niczem im nie przeszkadza, że siedzi sobie spokojnie, lub przechadza się po wzgórku, narażając się na ogień z taką krwią zimną, jakby znajdywał się na bulewarze i usuwa się przed każdym najgrzeczniej, z nieśmiałym, dobrodusznym uśmiechem, ich pierwotne niezadowolenie, zmieniło się w sympatję szczerą i serdeczną. Uczuwali dla Piotra coś w tym rodzaju, jakby dla psów, kogutów i innych podobnych stworzeń, z któremi żołnierze żyją zwykle w najlepszej zgodzie. Uznali go w myśli za należącego do pułku, dając mu nawet żartobliwe przezwisko nasz Baryń! (nasz pan). Kartacz padł był tuż obok Piotra, osypując mu głowę piaskiem. Strząsnął z włosów ten puder niezwykły i spojrzał w koło z dobrodusznym uśmiechem.
— Więc naprawdę nie boicie się niczego Baryń? — spytał jeden z żołnierzów, szeroki w plecach i z twarzą czerwoną jak piwonja, wyszczerzając do Piotra dwa rzędy zębów dużych i świecących białością, niby kość słoniowa.
— Ty się więc boisz? — Piotr zażartował.
— Ba! — żołnierz strzepnął palcami — jak się tu nie bać takiej dzikiej bestji!... Nikomu ona nie pardonuje... wydrze tak dobrze wnętrzności, lub urwie nogę, czy ramię jenerałowi, jak i prostemu mużykowi... Trudno nie mieć przed nią respektu! — zaśmiał się rubasznie.
Kilku innych żołnierzów zatrzymało się obok Piotra, z uśmiechem przyjacielskim. Byli widocznie zdziwieni i ucieszeni jednocześnie, że rozmawia z nimi tak serdecznie, jakby z równymi sobie.
— My co innego Baryń. To nasze rzemiosło... ale wy z innej gliny ulepieni... dla tego dziwi nas, że się chcecie tak narażać...
— Do armat! — krzyknął gromko na artylerzystów ów młodziutki poruczniczek. Pełnił widocznie raz pierwszy w życiu obowiązek dowódzcy i był wymagającym aż do przesady.
Huk dział i strzelanina z ręcznej broni, wzmagały się z każdą chwilą. Szczególniej na lewem skrzydle, tam gdzie dowodził Bagration, ogień był nieustannie podsycany. Kłęby dymu wznosiły się tak gęste, że Piotr nie mógł nic widzieć po za nimi. Zresztą cała jego uwaga była wytężona na miejsce, w którem się znajdywał. Pierwsze jego wrażenie, wewnętrznego zadowolenia, ustąpiło przed innem uczuciem, wywołanem owym biednym młodziutkim rekrutem, który leżał zabity, tam na łące. Była zaledwie dziesiąta z rana. Z baterji wyniesiono ze dwudziestu ludzi rannych. Dwa działa pękły! pociski baterji nieprzyjacielskiej padały coraz częściej, siejąc postrach i zniszczenie. Artylerzyści nie zdawali się widzieć tego. Słychać było w koło żarciki i wesołą rozmowę.
— Hej, hej!... moja piękna! — wołał jeden z artylerzystów do bomby, która leciała pędem strzały w powietrzu. — Nie tu jeżeli łaska! Zwróć się z twojemi całuskami do piechoty!
— Słuchaj no, to pewnie jakaś swojaczka, że tak jej się pięknie kłaniasz? — zażartował inny stary wiarus, do młodego rekruta, który mimowolnie głowę schylał, ile razy kula świsnęła mu koło ucha.
Kilku żołnierzów skupiło się nad wałem, patrząc na coś z wytężeniem:
— Widzisz?... usunięto forpoczty... Francuzi cofają się widocznie...
— Pilnuj swego nosa! — odburknął szorstko podoficer. — Jeżeli zwijają forpoczty, to zapewne potrzebują ich gdzie indziej. To ich rzecz, a nie twoja, durak! — Porwał żołnierza za ramiona, i pchnął silnie kolanem ku armacie.
Reszta wybuchła śmiechem.
— Działo piąte! Na przód, i strzelać celnie! — zagrzmiała komenda.
— Oho! Niegrzeczna kula zerwała kapelusz z głowy naszemu „panu“ — zaśmiał się jeden z dowcipnisiów, zwrócony do Piotra. — To ci bestja niegodziwa! — splunął gniewnie, widząc jak kartacz urwał nogę żołnierzowi.
— Ej! lisy z was, tchórze! — krzyczał inny na milicjantów, którzy przyszedłszy aby rannych pozbierać, zginali się prawie we dwoje, byle kul uniknąć. — Coś wam ta potrawa nie do smaku. He? Nieprawdaż?
— A to kruki trwożliwe! — zauważył inny, widząc jak milicjanci zatrzymali się osłupiali z przerażenia, na widok żołnierza powalonego na ziemię z nogą urwaną po wyżej kolana.
Uderzyło to Piotra, że po każdej salwie nieprzyjacielskiej, wzmagał się animusz żołnierzy. Tak samo pioruny padają coraz gęściej, im czarniejsze chmury nadciągają, im się wzmaga burza. Ukazał się na wzgórzu jakiś jenerał. Zamienił słów kilka z pułkownikiem artylerji, patrząc niechętnie na Piotra. Zeszedł z pagórka, wydawszy rozkaz piechocie, stojącej w asekuracji armat, żeby położyła się na brzuch, dla uniknienia pocisków nieprzyjacielskich. Wkrótce uderzono w bębny, i piechota ruszyła dalej w zwartych szeregach. Usłyszano komendę, głośne krzyki i silny ogień rotowy. W kilka minut później, wynoszono z tłumu rannych na noszach. Teraz już nikt z artylerzystów nie zwracał uwagi na Piotra. Młody poruczniczek z twarzą rozpłomienioną, wydawał rozkazy coraz głośniej i z większą dokładnością. Artylerzyści znosili naboje, nabijali paszcze armatnie, i spełniali swoją powinność zawadijacko, coraz bardziej podnieceni i rozgorączkowani. Nie szli już teraz, ale biegli podskakując, niby podrzucani przez ukryte wewnątrz ciała sprężyny. Huragan pocisków wzmagał się i przybliżał z każdą chwilą. Wszystkie twarze pałały najwyższym zapałem. I Piotra zaczynał szał ogartywać. W tem ów młody porucznik zbliżył się do głównego dowódzcy, meldując, z ręką u kaszkieta, że kończy się amunicja:
— Mamy ze wszystkiem ośm nabojów... Czy strzelać dalej?
— Skartaczować! — huknął gromko pułkownik, nie odpowiadając wprost na zadane mu pytanie. W tej samej chwili młody oficerek krzyknął boleśnie, zakręcił się na miejscu, i upadł niby ptak trafiony celnym strzałem w powietrzu.
Piotrowi wzrok się zaćmił. Wszystko w koło niego zrobiło się jakieś dziwne, ciemne i niepojęte. Ziemia była zasłana pociskami. Nic nie słyszał, tylko ciągły huk bomb i trzask granatów pękających.
— Kartaczować! — powtórzył pułkownik.
Rzucił się ku niemu przerażony podoficer, zapowiadając szeptem złowrogim, że zabrakło zupełnie amunicji. Wyglądał na marszałka dworu, który przestrzega swego pana podczas uczty, że nagle wina nie stało dla gości.
— Zbóje! Cóż oni sobie myślą? — wrzasnął wściekle pułkownik. Oczy pałały mu gorączką, a z twarzy ściekał pot kroplisty. — Leć do magazynu i sprowadź jaszczyk! — rozkazał jednemu z żołnierzów.
— Ja pójdę pułkowniku! — odezwał się Piotr.
Dowódzca nic mu nie odpowiadając, zrobił kilka kroków tam i nazad:
— Czekać... nie strzelać! — zakomenderował.
Żołnierz, który był odebrał rozkaz sprowadzenia amunicji, potrącił Piotra:
— Na bok! — krzyknął biegnąc pędem w dół. — Tu nie ma miejsca dla pana!
Piotr puścił się za nim w tropy, unikając widoku zabitego porucznika. Kilka bomb przeleciało mu po nad głową i padło to tu, to owdzie.
— Gdzież ja dążę właściwie? — pomyślał stanąwszy o dwa kroki od jaszczyka z amunicją.
Zatrzymał się, nie wiedząc co ma robić dalej ze sobą. Nagle coś nim gwałtownie podrzuciło, huk straszliwy ogłuszył najzupełniej, jasność oślepiająca otoczyła go w koło i padł jak długi twarzą na ziemię. Gdy ochłonął cokolwiek z przerażenia, leżał rozciągnięty na wale. Jaszczyk znikł mu z oczu. Tam gdzie stał, leżały jedynie szczątki niedopalone desek na zielono pomalowanych i jakieś strzępy z ubrania okropnie porozdzieranego. Jeden koń wyplątawszy się szczęśliwie z hołobli, uciekał co tchu. Drugi ranny w bok śmiertelnie rżał żałośnie z bólu ciężkiego.





XIII.

Piotr oszalały z przerażenia, skoczył na równe nogi, i wrócił nazad w miejsce, gdzie stała przedtem baterja. Zdawało mu się, że tam będzie jeszcze najbezpieczniejszym. Zdziwił się nie słysząc wcale strzałów. Całe wzgórze było pełne jakichś ludzi nowoprzybyłych, których nie mógł z razu rozpoznać. Pułkownik przechylił się pół ciałem przez okop, jakby patrzał z ciekawością co dzieje się tam, na dole. Jeden z żołnierzy wyrywając się z rąk owych przybyszów, krzyczał w niebogłosy o ratunek. Nie miał jeszcze czasu zorjentować się w położeniu, i domyśleć się, że pułkownik nie żywy, a żołnierza chcą wziąć w niewolę, gdy drugi żołnierz zginął tuż obok niego, pchnięty bagnetem na wylot. Zaledwie znalazł się na wierzchu wału, gdy rzucił się na niego z krzykiem człowiek chudy i twarzy mocno śniadej, oblanej potem kroplistym. Był ubrany w mundur szafirowy, w ręce prawej trzymał szpadę wyjętą z pochwy i do góry podniesioną. Piotr zasłonił się instynktem wiedziony, chwytając przeciwnika za piersi i za gardło. Był to oficer francuzki. Wypuścił szpadę i porwał również Piotra za kołnierz. Patrzali chwilę jeden na drugiego. W ich twarzach tak odrębnych rysami i cerą, malowało się najwyższe zdziwienie, z tego co uczynili.
— Czy on mnie wziął do niewoli, czy ja jego? — myślał każdy z nich z osobna. Oficer francuzki skłaniał się ku pierwszemu twierdzeniu, bo pięść potężna Piotra, dusiła go za gardło coraz silniej. Francuz radby był przemówić, gdy w tem bomba świsnęła im tak blisko po nad głowami, że Piotrowi zdawało się na razie, iż urwała głowę Francuzowi, tak nagle i tak nisko schylił ją. I on zrobił to samo puszczając z objęć żelaznych więźnia. Francuz nie myśląc wcale rozsądzać, który którego trzyma właściwie, pobiegł pędem ku baterji. Ze swojej strony Piotr nie miał ochoty popasać tu dłużej. Zaczął więc schodzić w dół, potykając się co chwila to o trupów, to o rannych. Tak był tem przerażony, że mu się zdawało, iż ci zmarli czepiają się go i chwytają za poły od surduta. Zaledwie ujrzał się u stóp wzgórza, natrafił na tłum Rosjan, którzy na oko zdawali się uciekać bezładnie, popychając jedni drugich. Był to tymczasem ów sławny atak na baterję, którego całą zasługę przypisał sobie Jermołow, zapewniając każdego, kto tylko chciał go słuchać, że świetne powodzenie tego ataku, zawdzięczają Rosjanie tylko jego dzielności i szczęściu legendowemu. Utrzymywał, że rozrzucał tam na wzgórzu całemi garściami krzyże św. Jerzego, któremi był napełnił kieszenie. Francuzi, którzy już byli baterję opanowali, uciekli jak niepyszni, wojsko zaś rosyjskie goniło ich z takim impetem i zawziętością, że nie można ich było powstrzymać w zapale. Więźniów sprowadzono na dół. Między innymi, był i jenerał wzięty w niewolę, ciężko ranny w dodatku. Tego otoczyło natychmiast grono oficerów rosyjskich. Mnóstwo rannych wlokło się mozolnie, (niektórzy nawet na czworaku) tak Francuzów, jak i Rosjan. Innych wkładano na nosze i odnoszono do ambulansu. Piotr znowu wdrapał się na wzgórek. Nie zastał tu jednak nikogo żyjącego, prócz stosu trupów, nieznanych mu po większej części. Dopatrzył między innymi młodego porucznika w kałuży krwi skrzepłej; pułkownika przez wał przewieszonego i owego żołnierza z twarzą czerwoną jak piwonja. Ten drgał jeszcze konwulsyjnie, życie nie było jeszcze uleciało z jego biednego ciała. Było widocznem, że cierpi męki piekielne. Nikomu jednak ani się śniło zabrać stąd i opatrzeć ile tyle nieszczęśliwego. Piotr uciekł czemprędzej z tego miejsca złowrogiego.
— Może też zaprzestaną bitwy — pomyślał. — Powinniby przerazić się sami tem strasznem zniszczeniem, które sieją na okół. — I poszedł instynktowo za długim sznurem tych, którzy nieśli rannych na noszach. Słońce, przysłonięte szarą oponą z dymu, świeciło jednak wysoko na niebie. Na lewo, poruszał się tłum zbity w jedną masę. Tam słychać było dotąd silny ogień rotowy i kiedy niekiedy huk wystrzałów armatnich. Ten nawet wzmagał się coraz niby wysiłek rozpaczliwy człowieka ginącego, który zbiera się na krzyk ostatni, potężny, wzywający na ratunek.





XIV.

Jenerałowie francuzcy, Davoust, Ney i Murat, prowadzili w ogień kilkakrotnie całe masy wojska doskonale wyćwiczonego. Zamiast atoli widzieć pierzchającego przed nimi nieprzyjaciela, jak to się działo w bitwach poprzednich, owe szeregi dotąd niezwyciężone, wracały w nieładzie, przerażone, prawie w rozsypce. Daremnie starali się jenerałowie takowe uporządkować, szeregi zmniejszały się i przerzedzały coraz bardziej. Około południa wysłał Murat swego adjutanta do Napoleona z prośbą o posiłki.
— Posiłków żąda? — wykrzyknął Napoleon tonem groźnym i z najwyższem zdumieniem, jakby nie mógł zrozumieć czegoś podobnego. Zmierzył wzrokiem od głowy aż do stóp młodego i ładnego oficerka, którego mu przysłano. — Mam im posłać posiłki? — mówił dalej, jakby sam do siebie. — Czegóż mogą jeszcze żądać odemnie, gdy rozporządzają połową armji na lewem skrzydle wojska rosyjskiego, które nie jest nawet ufortyfikowane? Proszę powiedzieć królowi neapolitańskiemu, że słońce nie dobiegło jeszcze do południa i ja nie widzę jasno na mojej szachownicy... odejdź panie adjutancie.
Młody i ładny chłopak westchnął ciężko i trzymając ciągle rękę przy czaku, wrócił w ogień. Napoleon powstał, a przywoławszy Caulaincourta i Berthier’a, zaczął z nimi rozmawiać o sprawach w niczem bitwy toczącej się nie dotykających. Wśród rozmowy, Berthier zauważył jenerała, który jechał na wzgórek, otoczony świtą, na koniu okrytym gęstą pianą. Był to Beillard. Zeskoczył z konia i podszedł szybko do cesarza, wykazując mu jak na dłoni, śmiało i głosem podniesionym, że posiłki są nieodzowne. Przysięgał na honor, że Rosjanie będą zgubieni, skoro poszle się w bój świeżą dywizję. Napoleon wzruszył miłosiernie ramionami i dalej przechadzał się w milczeniu. Beillard tymczasem tłumaczył stan rzeczy innym jenerałom, podniecony gorączkowo.
— Jesteś nadto wzruszony Beillard — wtrącił Napoleon — zbyt się unosisz. Bardzo łatwo pomylić się, gdy się jest wśród ognia, idź, zbadaj dokładniej pole bitwy i wracaj natychmiast.
Zaledwie zniknął Beillard, nadleciał nowy wysłannik z pola bitwy.
— I cóż? — bąknął Napoleon tonem niecierpliwym, jak ktoś podrażniony przeszkodami, wyrastającemi nagle na jego drodze.
Sire, książę... — zaczął mówić adjutant.
— Żąda posiłków, co? — przerwał mu gniewnie Napoleon.
Adjutant skinął głową potakująco. Odwrócił się od niego cesarz, zrobił kilka kroków tam i nazad, powrócił i zawołał Berthier’a.
— Trzeba będzie posłać mu posiłki... jak sądzisz? Kogoż poszlemy temu gąsięciu, z którego chciałem zrobić orła?
— Poszlijmy Sire, dywizję Clapared’a — odpowiedział Berthier, umiejący na pamięć nie tylko nazwiska dywizjonerów, ale wszystkich pułków i oddziałów.
Cesarz wybór pochwalił. Adjutant puścił się więc galopem w stronę dywizji Clapared’a. W chwilę później, młoda gwardja ukryta za wzgórzem ruszyła z miejsca. Napoleon wzrok wytężył w tym kierunku.
— Nie! — przerwał nagle dotychczasowe milczenie. — Nie mogę wysłać Clapared’a... poszlemy Friant’a.
Wykonano, rzecz naturalna, rozkaz cesarski najpunktualniej, mimo że owa zamiana, nie tylko była niepotrzebną, ale co gorsza, opóźniała o kilka godzin wysłanie posiłków. Napoleon, nie domyślając się tego wcale, grał w obec swoich żołnierzów niewdzięczną rolę lekarza, który przez zadawanie pacjentowi lekarstw niestosownych, przeszkadza naturze spełniać funkcje prawidłowo. A tak w drugich potępiał surowo rolę podobną. Dywizja Friant’a utonęła jak i reszta armji w obłokach dymu gęstego. Tymczasem zaś adjutanci przybywali ze wszystkich stron i jakby sobie dali naprzód hasło, wszyscy żądali tego samego. Wszyscy zapewniali, że Rosjanie trzymają się dzielnie na swoich stanowiskach, a kartaczują Francuzów ogniem iście piekielnym. Pod nim topnieją jak wosk szeregi francuzkie. Pan de Beausset, który dotąd był naczczo, zbliżył się do cesarza, siedzącego na składanem krześle polowem i zaproponował z niskim ukłonem... śniadanie.
— Sądzę, że mogę powinszować wygranej waszej cesarskiej mości. Możebyśmy zatem coś przetracili?
Napoleon potrząsł głową przecząco. Pan de Beausset przypisując ten giest do wygranej, której oczekiwał na pewno, ośmielił się zauważyć tonem żartobliwym, że nic na świecie nie powinno wstrzymywać od śniadania, skoro ma się cokolwiek na ząb włożyć.
— Pana przecież od tego bynajmniej nie wstrzymuję — odrzucił szorstko Napoleon, pokazując mu nagle plecy.
Uśmiech dwuznaczny pojawił się i znikł natychmiast na ustach dworaka. Wstał i poszedł do grupy opodal stojącej, a złożonej z samych jenerałów. Napoleon czuł się w przykrem położeniu gracza, który dotąd rzucał pieniądze całemi garściami, stawiając zawsze na pewno. Naraz, mimo, że tak jak dawniej, przewidział wszelkie możliwe szanse, zaczynał przegrywać raz po raz i grunt usuwał mu się z pod nóg. Wojsko i jenerałowie byli ci sami. Obmyślił wszystko najprzód doskonale. Wydał rozkaz dzienny krótki i energiczny. Był pewnym siebie, przekonany głęboko o swojem doświadczeniu i genjalności, co z latami potęgowała się coraz bardziej. Nieprzyjaciel był ten sam przecież, którego był pobił pod Austerlitz i Friedlandem. Sądził, że wsiądzie mu na kark i zdusi od razu... a tu tymczasem, ów cios ostateczny wymykał mu się z pod rąk, iście cudownym sposobem. Dotąd niezawiodły go żadne kombinacje. Każda udawała się najpomyślniej. Jak dawniej poumieszczał i skoncentrował baterje na punkcie najważniejszym. Wysyłał w bój swoją konnicę i piechotę... ludzi niby ukutych ze stali... aby złamać szeregi nieprzyjacielskie... A zwycięstwo jakoś nie nadchodziło! Ze wszystkich stron wołano w niebogłosy o posiłki, donoszono raz po raz cesarzowi, że tacy i tacy jenerałowie zostali ranieni a nawet zabici, że wojsko francuzkie idzie w rosypkę, Rosjan zaś niepodobna ruszyć z miejsca. Niegdyś po kilku rozkazach wydanych, po kilku słowach rzuconych na prędce, przybywali ze wszech stron adjutanci, a i sami marszałkowie, z twarzą rozpromienioną, zapowiadając z radosnemi wykrzykami i powinszowaniami, że całe oddziały wzięto do niewoli. Znosili mu całe stosy sztandarów, zabranych nieprzyjacielowi. Wlekli za sobą działa zdobyte, Murat zaś błagał o pozwolenie, żeby mógł na czele konnicy gonić nieprzyjaciela w puch rozbitego i zabrać mu furgony z żywnością! Tak się działo niezmiennie pod Lodi, Marengo, Arcole’m, pod Jeną, Austerlitz, Wagramem i tym podobnie... Dziś stało się coś niesłychanego!... Czuł to instynktowo, a to uczucie dzieliło z nim całe jego otoczenie. Na twarzach wszystkich malował się smutek. Wszyscy byli przygnębieni, unikając starannie wzroku cesarza. Napoleon wiedział zresztą lepiej niż ktokolwiek inny, co znaczy walka, która trwa od ośmiu godzin, nie przynosząc żadnych pomyślnych rezultatów, mimo że rzucił w nią swoje siły najlepsze. Rozumiał, że zwycięstwo jest więcej niż niepewne, że lada wypadek, najmniej przewidziany, może zgubić jego wraz z całą armją. Gdy przechodził w myśli tę nieszczęsną kampanję rosyjską, podczas której od dwóch miesięcy nie wygrał był właściwie ani jednej potyczki, nie wziął prawie nikogo w niewolę, nie zdobył na nieprzyjacielu ani jednego działa, ani jednej chorągwi, gdy spojrzał po swojem otoczeniu, smutnem i przybitem, gdy usłyszał gorżkie skargi i wyrzekania na żelazny opór Rosjan, czuł na piersiach niby ciężką zmorę duszącą go, a z której nie może się obudzić. Rosjanie mogli lada chwila uderzyć na jego lewe skrzydło, rozbić środek jego armji, kartacz zabłąkany mógł go nawet trupem położyć! Wszystko to było możliwem. Niegdyś przewidywał jedynie wypadki pomyślne, dziś przeciwnie wyobraźnia rozgorączkowana przedstawiała mu jedynie cały szereg niepowodzeń nieobliczonych, a najfatalniejszych. Dowiedziawszy się, że Rosjanie atakują lewe skrzydło, Napoleon był spiorunowany! Berthier zbliżył się do niego z propozycją, żeby wsiąść na koń i zdać sobie sprawę dokładną z obecnego położenia.
— Co? Co mówisz? — drgnął głos usłyszawszy. — Ah! tak... zapewne... każ mi konia osiodłać!... — i pojechał ku wsi Semenowskij.
Na całej przestrzeni, którędy jechał, droga była zasłana końmi i ludźmi, leżącymi w kałużach krwi skrzepłej, samotnie lub całemi grupami. Nigdy jeszcze ani Napoleon, ani żaden z jego jenerałów nie widział tylu ciał martwych, na tak ciasnem miejscu stosunkowo. Głuchy huk dział, który nie ustał ani na chwilę od dziesięciu godzin, prawie ogłuszał. Był to niby ponury akompaniament do tego strasznego obrazu. Dojechał do wzgórza, górującego nad Semenowskiem, i zobaczy w dali w chmurach dymu, całe szeregi mundurów, barwy nie mógł rozpoznać. Było to wojsko rosyjskie. Cały ten tłum zwarty w ścisłe kolumny, stał po za wsią i po za wzgórzem. Ich działa grzmiały nieustannie, na całej linji ziejąc ogniem. To nie była już bitwa, tylko prosta rzeź, bez cieniu korzyści tak dla Rosjan jak i dla Francuzów. Napoleon zatrzymał się tonąc znowu w głębokiej zadumie, z której obudził go był Berthier przed chwilą. Wstrzymać tę rzeź nieludzką, nie było już w jego mocy. A jednak on jedynie miał odpowiadać przed potomnością, za ten czyn barbarzyński, za to mordowanie bezlitośne. To pierwsze niepowodzenie, otworzyło mu oczy. Zrozumiał niepożyteczność i okropność podobnych krwawych hekatomb. Jeden z jenerałów należących do jego świty pozwolił sobie zauważyć, że dobrze by było posłać w bój starą gwardję. Na tak niedorzeczną propozycję, Ney i Berthier spojrzeli tylko jeden na drugiego z szyderskim uśmiechem, wzruszając litościwie ramionami. Napoleon spuścił głowę i milczał przez dłuższą chwilę.
— O ośmset mil od Francji, nie poszlę mojej gwardji na stracenie! — wykrzyknął nareszcie, a zawróciwszy konia, cofnął się nazad do fortu w Szewardynie.





XV.

Kutuzow siedział dotąd na owej ławce przykrytej kilimkiem, z głową na piersi opuszczoną, upadając prawie pod ciężarem ciała osłabionego. Tam go zobaczył był Piotr po raz pierwszy dziś z rana. Nie dawał żadnych rozporządzeń. Chwalił jedynie lub ganił to, z czem do niego przychodzono.
— Tak, tak... słusznie... zróbcie tylko tak, a będzie dobrze... — mówił głową potakując. Lub posyłał kogoś nowego przypolecając:
— Idź mój drogi... zobacz, przekonaj się! — Albo też: — Niepotrzeba... to zbyteczne... czekajmy!
Słuchał jednak z uwagą raportów, które mu składano. Wydawał żądane rozkazy, nie tyle zwracając uwagi na słowa wymawiane, ile na ton i minę mówiących. Długoletnie doświadczenie i mądrość starca, przedstawiały mu jasno i dobitnie, że jednemu człowiekowi niepodobna rozporządzać stu tysiącznem wojskiem, walczącem ze śmiercią. Wiedział on doskonale, że losu bitwy nie rozstrzyga ani dobór broni, ani ilość dział, i miejsce gdzie stoi baterja; tylko owa siła nieuchwytna, nieokreślona, niespożyta, która nazywa się zapałem żołnierzy. Tę siłę starał się on podniecać, kierując nią rozumnie i z pożytkiem, o ile to było w jego mocy. Twarz Kutuzowa wyrażała spokój uroczysty. Wyraz ten nie licował wcale ze słabością ciała, ubezwładnionego wiekiem sędziwym i mnogiemi trudami. O jedenastej z rana zapowiedziano mu, że owe okopy niedokończone, a zabrane chwilowo przez Francuzów, wydarto im napowrót. Przy tem jednak wypieraniu nieprzyjaciela, został rannym książę Bagration. Kutuzow krzyknął przerażony i głową potrząsł boleśnie zadumany.
— Prosić do mnie natychmiast jego książęcą mość Piotra Iwanowicza — zwrócił się z rozkazem do adjutanta. Skoro nadszedł książę Würtembergski, przemówił doń w te słowa:
— Czy by wasza książęca mość nie raczyła objąć dowództwa nad pierwszym korpusem armji?
Książę odjechał natychmiast. Nie dotarł był jeszcze do Semenowska, a już posłał adjutanta, żądając posiłków. Kutuzow zmarszczył brwi. Wyprawił następnie Dokturowa, aby objął dowództwo po Bagrationie, a księcia kazał przywołać nazad, pod pozorem, że nie może obejść się bez jego światłej rady, w bardzo ważnych okolicznościach. Dowiedziawszy się o wzięciu do niewoli Murata, uśmiechnął się dziwnie. Cały sztab pospieszył powinszować mu tej pomyślności.
— Czekajmy panowie, nie tryumfujmy zawcześnie, czekajmy! Wygraliśmy bitwę, to jest niewątpliwem. Ujęcie w niewolę Murata, nie jest też niczem nadzwyczajnem. Nie trzeba jednak cieszyć się jeszcze tak bardzo.
Posłał jednak adjutanta, aby o tem pojmaniu w niewolę króla neapolitańskiego, dał znać żołnierzom. Trochę później, gdy przybył Szerbenin, zapowiedzieć mu, że Francuzi opanowali na nowo okopy pod Semenowskiem, Kutuzow odgadł po wyrazie jego twarzy i z wieści nadchodzących z pola bitwy, że idzie Rosjanom nie najlepiej. Wstał natychmiast i rzekł wziąwszy go na bok:
— Mój drogi, idź do Jermołowa i zobacz, w czemby mu można pomódz.
Kutuzow znajdował się w Górkach, a więc w samem centrum rosyjskich operacji. Konnica Uwarowa, odepchnęła była kilkakrotnie z najwyższą dzielnością atak Napoleona na rosyjskie lewe skrzydło. W centrum, wojsko francuskie nie posunęło się było dotąd po za Borodyno. O trzeciej po południu Francuzi zaprzestali ataku. Kutuzow mógł teraz sprawdzić na twarzach tych wszystkich, którzy z pola bitwy nadpływali, jak i w swojem najbliższem otoczeniu, uniesienie dochodzące prawie do szału. Powodzenie armji rosyjskiej przechodziło jego najśmielsze nadzieje, siły wypowiadały mu jednak posłuszeństwo. Głowa starca opadała co chwila na piersi i usypiał mimowolnie. Przyniesiono mu obiad. Podczas gdy jadł, zbliżył się do niego Woltzogen. Był to ten sam, którego był podsłuchał książę Andrzej, jak utrzymywał, że wojna powinna rozciągnąć się jak najszerzej. Przyszedł zdać raport Kutuzowowi, ze strony Barclay’a, o wojskowych obrotach lewego skrzydła. Przemądry Barclay, widząc tłum rannych, uciekających i złamane ostatnie szeregi, wywnioskował z tego, że bitwa przegrana i kazał oznajmić o tem Kutuzowowi. Woltzogen, Barclay’a ukochany adjutant, szedł zwolna, kołysząc się niedbale z nogi na nogę. Zastał Kutuzowa gryzącego z mozołą kawałek kury pieczonej. Wódz naczelny spojrzał na niego z całą serdecznością. Niemiec uśmiechał się końcem ust, podniósł wprawdzie rękę do daszka od czapki wojskowej, ale w całej jego postawie przebijała się zuchwała arogancja. Zdawał się mówić w duchu:
— Zostawiam Moskalom to zajęcie, żeby kadzili i pochlebiali starcowi niedołężnemu, którego ja umiem ocenić należycie i rozumiem jak nam tylko zawadza. Ten — „staruszek“ (Niemcy nigdy inaczej nie nazywali Kutuzowa,) niczego sobie nie żałuje! — pomyślał w końcu Woltzogen, spojrzawszy na talerz z kurą pieczoną. Potem zaczął przedstawiać położenie lewego skrzydła, tak, jak to miał zresztą nakazane i jak zresztą sam był osądził.
— Główne punkta naszych pozycji są w mocy francuzów. Nie byliśmy w stanie wyrugować ich z tamtąd. Zabrakło nam po temu żołnierzy. Wojsko w rozsypce i żadna siła ludzka nie potrafiłaby go zatrzymać.
Kutuzow przestał jeść, patrząc na niego z najwyższem zdumieniem. Zdawał się nie rozumieć słów jego. Woltzogen zauważył starca przerażenie i dodał ze złośliwym uśmiechem:
— Sądzę, że nie mam prawa ukrywać prawdy przed waszą książęcą mością. Widziałem na własne oczy wojsko rosyjskie w zupełnej rozsypce!
— Pan to widziałeś, widziałeś? — krzyknął gromko Kutuzow, zrywając się na równe nogi. Brwi zsunęły mu się nad czołem, wywijał groźnie zaciśniętemi pięściami, dusząc się prawie z gniewu. Dodał trzęsąc się cały: — Jak pan śmiesz przychodzić do mnie z podobnemi kłamstwami?! Niczego nie wiesz, nic nie widziałeś! Powiedz twojemu jenerałowi, że jego wiadomości są fałszem wierutnym. Ja wiem lepiej jak rzeczy stoją!
Woltzogen usta otwierał, chcąc coś odpowiedzieć, Kutuzow jednak nie dopuścił go do słowa.
— Francuzów odepchnięto na lewem skrzydle, a i na prawem mocno ich pobito. To nie racja, że pan źle widzisz, żeby mówić coś, czego nigdy nie było. Idź pan, powtórz odemnie jenerałowi Barclay’owi, że jest mojem niezmiennem postanowieniem, atakować zaraz jutro na nowo Francuzów! — Wszyscy umilkli i słychać było jedynie ciężkie starca sapanie. — Francuzów zewsząd odparto — zaczął po chwili. — Składam za to dzięki najprzód Bogu, a potem dzielnym naszym wiarusom! Zwyciężyliśmy na całej linji, a jutro, da Bóg doczekać — przeżegnał się zamaszyście — wypędzimy wroga z naszej świętej ziemi!
Woltzogen wzruszył nieznacznie ramionami i oddalił się nie próbując nawet ukryć zdziwienia niesłychanego, w które wprawiało go zaślepienie upartego staruszka. W tej chwili ukazał się na wzgórku jenerał, w sile wieku i nader piękny tak z twarzy jak i z postawy.
— Oto mój bohater! — zawołał Kutuzow wskazując nań ręką.
Był to Rajewski. Spędził dzień cały w miejscu najważniejszem pola bitwy. Donosił że wojsko rosyjskie stoi wszędzie jak mur, a Francuzi nie śmią ponawiać ataku.
— Ty więc jenerale, nie sądzisz tak jak inni, żeśmy powinni cofać się? — spytał Kutuzow.
— Przeciwnie, wasza książęca mość. Utrzymuję, że w sprawach niepewnych i nie dość jasno określonych, zwycięży ten zawsze, który wytrwa uparciej na stanowisku. Takie jest moje przekonanie i z tego powodu...
— Kaissarow! — krzyknął wódz naczelny. — Przygotować rozkaz dzienny. Ty zaś — zwrócił się do innego adjutanta — przejedź się pomiędzy szeregi i zapowiedz atak na jutro!
Woltzogen tymczasem wróciwszy raz jeszcze, żądał na piśmie dla Barclay’a potwierdzenia rozkazu wydanego z głównej kwatery. Kutuzow nie spojrzawszy nawet na niego, kazał natychmiast dokument wygotować i podpisał własnoręcznie, aby zdjąć z Barclay’a wszelką za ten krok odpowiedzialność. Dzięki pewnej intuicji moralnej, a dziwnie tajemniczej, którą możnaby nazwać duchem armji, każde słowo z rozkazu dziennego Kutuzowa, przeniknęło natychmiast i dotarło do ostatnich wojska szeregów. Nie były to może te same słowa, dodano prawdopodobnie bardzo wiele do nich, o czem ani się przyśniło wodzowi naczelnemu; każdy jednak zrozumiał ich sens i morał. Słowa te nie wypłynęły z licznych, mniej lub więcej mądrych kombinacji, ale wypowiadały wiernie uczucie tkwiące głęboko w sercu Kutuzowa i to uczucie odbiło się wiernem echem w sercach wszystkich jego żołnierzy. Wszyscy ci ludzie znużeni, bezsilni, wahający się, skoro dowiedzieli się o nowym ataku nazajutrz na nieprzyjaciela, pojęli, że to w co uwierzyć żaden z nich nie chciał, jest fałszem. Zaraz wstąpiła w nich otucha, pocieszyli się, wzmocnili i nabrali nowego animuszu.





XVI.

Pułk księcia Andrzeja, należał do rezerwy stojącej bezczynnie do drugiej popołudniu, w tyle po za wsią Semenowsko. Był on wystawiony przez ten cały przeciąg czasu, na gwałtowny ogień baterji nieprzyjacielskiej. W tej chwili posunięto na przód pułk, na miejsce odkryte, pomiędzy wsią a wzgórzem, z którego działa ziały ognistemi pociskami nieustannie. Dotąd ten jeden pułk stracił był przeszło dwiestu ludzi.
Tu, na tem polu nieszczęsnem, zasłanem tysiącem trupów, pułk Andrzeja nie wystrzeliwszy jednego naboju, nie widząc wcale nieprzyjaciela, zmalał prawie o połowę. Po każdej salwie działowej, ubywało szansy tym, którzy pozostali, aby mogli wyjść cało z tego ognia piekielnego. Jeżeli na chwilę działa nie grzmiały, usuwano na bok zabitych, a rannych zabierano czemprędzej do ambulansu. Wszyscy żołnierze odczuwali jedno i to samo. Wszyscy byli chmurni i ponuro zadumani. Zaledwie kiedy niekiedy szepnął kto słówko jeden do drugiego. A i te słowa zamierały im na ustach, skoro padł z hukiem i świstem piekielnym nowy pocisk między nich, kalecząc lub kładnąc trupem na miejscu i gdy usłyszeli złowrogie nawoływania ludzi zabierających rannych na nosze. Na rozkaz dowódzców żołnierze siedzieli na ziemi. Jeden zapinał i rozpinał bezmyślnie tasiemkę wewnątrz czaka, inny miał w ręce grudkę gliny, aby wyczyścić nią następnie lufę karabinową. Ten tam rozwiązywał i zawiązywał rzemyki przy worku z rozmaitemi rupieciami, drugi to ściągał z nóg buty, to nazad je wzuwał. Byli i tacy, co pletli na prędce kapelusze ze słomy sterczącej na polu tu i owdzie, lub grzebali doły w ziemi, bawiąc się niby dzieciaki. Wszyscy tak byli na pozór zajęci, tak w swojej robocie zatopieni, że nie zwracali najmniejszej uwagi na padających obok towarzyszów i na niosących nosze, mimo, że ci prawie się o nich ocierali. Tak samo nie byli ciekawi spojrzeć na baterję nieprzyjacielską, jeżeli na chwilę dym się przerzedził i błysnęły w słońcu lawety. Jeżeli natomiast zobaczyli zdaleka, zbliżający się oddział rosyjskiej piechoty, lub konnicy, wyrywał się ze wszystkich piersi okrzyk radosny i natychmiast skupiała się uwaga ogólna, na ruchy zbliżających się oddziałów. Zdawać się mogło, że widok swoich szeregów sił im dodaje i wlewa nową otuchę w serca zwątpiałe. Tu interesował ich szczegół najdrobniejszy. Przejechał przez pole oddział artylerji rosyjskiej. Koń dyszlowy przy jaszczyku z amunicją, zaplątał się był w uprząż jakimś wypadkiem.
— Hej! uważajcie przecie! — zaczęli wołać na woźnicę. — Dyszlowy gotów upaść i nogę złamać lub wywichnąć...
Innym razem cały pułk wybuchnął śmiechem na widok małego pieska o sierści płowej, który wyrwał się nie wiedzieć skąd i pędził polem przerażony hukiem bomb i trzaskiem pękających granatów, chowając ogonek pomiędzy tylne łapki. Podobne rozrywki trwały jednak nader krótko. Ci zaś ludzie, których twarze zapadłe i ogorzałe mieniły się i bladły trupio na widok padających towarzyszów, stali tam od ośmiu godzin bez pożywienia, bez napitku, wystawieni na całą okropność śmierci, czyhającej na każdego z osobna.
Książę Andrzej, tak samo blady i zdenerwowany, chodził po łące tam i nazad. Ręce założył na plecy, głowę opuścił, nie miał nic a nic do czynienia, nie potrzebywał udzielić najmniejszego rozkazu. Wszystko robiło się samo przez się, bez jego udziału. Usuwano trupów z pomiędzy żyjących, odnoszono rannych i szeregi ścieśniały się na nowo.
Na samym początku sądził że wypada mu podniecać zapał i odwagę w żołnierzach. Uznał jednak i przekonał się wkrótce, że niczego ich nie nauczy, czują bowiem tak samo jak i on. Całą siłą moralną, tak on, jak i ostatni z szeregowców, odtrącili od siebie myśl złowrogą o fatalnem położeniu, w którem się znajdują. Andrzej wlókł nogi znużone po trawie stratowanej, przypatrując się machinalnie butom kurzem okrytym. To znowu zaczynał robić kroki szerokie, starając się przeskakiwać trawę z jednego pokosu na drugi. Rachował pokosy, zastanawiając się, ile by ich potrzeba było na przestrzeni jednej wiorsty dajmy na to. Zrywał kiedy niekiedy łodygę piołunu sterczącego pomiędzy trawą i rozcierał w palcach kwiat, wąchając i trzeźwiąc się niejako, tym zapachem ostrym i nieprzyjemnym. W jego umyśle nie było i śladu wczorajszych rozumowań. Obecnie starał się nie myśleć o niczem. Łowił jedynie uchem zmęczonem huk bomb i trzask granatów, które sypały się jak grad w około niego. Spozierał czasem w górę, na bombę lecącą lub kartacz świszczący złowrogo, mrucząc z cicha:
— Oho! znowu nowa... Leci wprost na nas... Nie!... ta minęła nas szczęśliwie... Jest i druga... i trzecia... ta zabiła mi dwóch ludzi...
I zaczynał na nowo kroki liczyć, dochodząc do końca łąki szesnastoma szerokiemi krokami.
Naraz bomba świsnęła mu koło ucha i zaryła się w ziemię o pięć kroków od niego. Uczuł dreszcz w całem ciele. Spojrzał na szeregi. Musiało paść wielu w tej chwili, zauważył bowiem niezwykłe zamieszanie w drugim bataljonie.
— Panie adjutancie — zawołał. — Nie pozwalaj żołnierzom skupiać się w jednem miejscu!
Adjutant pułkowy wykonał rozkaz natychmiast. Zbliżył się następnie do księcia Andrzeja; z drugiej zaś strony podjechał ku niemu jeden z kapitanów.
— Baczność — krzyknął nagle jeden z żołnierzy z najwyższem przerażeniem. Granat padł na ziemię, niby ptak, któremuby zabrakło sił do lotu, świszcząc przeraźliwie o krok od konia, na którym siedział kapitan. Koń nie dbając wcale, czy wypada bać się, czy nie, zarżał strachem przejęty i stanął dęba, zrzucając i siodła jeźdźca.
— Na ziemię! — krzyknął adjutant.
Książę Andrzej stał jednak wyprostowany, wahający, nie wiedząc co ma robić. Granat kręcił się niby fryga olbrzymia, dym wypuszczając na krańcu łąki, obok krzaku piołunowego, pomiędzy adjutantem a pułkownikiem.
— Czy to śmierć naprawdę? — pomyślał książę Andrzej, wpatrując się z dziwnem uczuciem żalu w ów krzak i w ten przedmiot czarny, który tam się kręcił z sykiem żmiji jadowitej. — Ja nie chcę umierać, kocham życie, kocham świat i jego rozkosze! — powtarzał w duchu, rozumiejąc pomimo tego doskonale, co mu kręci się przed oczami.
— Panie adjutancie — zawołał. — Czy to nie wstyd że...
Nie dokończył. Nastąpił wybuch straszliwy, z łoskotem ogłuszającym, niby szyb pękających. Strzelił w powietrze snop iskier i pocisków zabójczych, spadając na ziemię gradem kul. Rozszedł się w koło silny i odurzający zapach prochu. Księcia Andrzeja odrzuciło na bok. Padł ciężko na ziemię z rękami na przód wyciągniętemi. Przyskoczyło do niego kilku oficerów. Z prawego boku krew buchała. Zawołano natychmiast milicjantów z noszami. Zatrzymali się oni po za grupą oficerów. Andrzej leżąc twarzą do ziemi, charczał i jęczał żałośnie.
— Chodźcież prędzej! — ktoś się odezwał. Zbliżyli się wieśniacy, i podnieśli rannego za głowę i za nogi. Krzyknął z bolu. Popatrzyli jeden na drugiego i złożyli Andrzeja nazad na ziemię.
— Bierzcie go gamonie! Na cóż czekacie? — huknął gniewnie jeden z kapitanów.
Podnieśli rannego powtórnie składając tym razem na nosze.
— Ah! Boże miłosierny! co to!... Wnętrzności wydarte?... już po nim! — szeptali między sobą oficerowie.
— Granat świsnął mi koło samego ucha! — dodał adjutant.
Ponieśli nosze czempredzej, ścieżką wydeptaną doskonale wprost do ambulansu.
— Hej! uważać mużyki! Iść równym krokiem — zakomenderował jeden z oficerów, zatrzymując tych co szli z przodu i trzęśli niemiłosiernie noszami.
— Fedor, nie skacz jak kozioł — upomniał jeden drugiego.
— Dobrze, dobrze! — odpowiedział Fedor, zwalniając kroku.
— Ekscellencjo! mój książę najdroższy! — załkał głucho Tymotkin, przybiegając do rannego.
Andrzej otworzył oczy, spojrzał na mówiącego wzrokiem zamglonym i na nowo przymknął powieki.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Milicjanci zanieśli Andrzeja do lasku, gdzie stały wozy ratunkowe i ambulans tymczasowy. Składał on się z trzech namiotów, na brzegu lasu brzozowego. Konie zaprzężone do wozów, jadły owies najspokojniej. Wróbelki zlatywały się gromadnie, dziubiąc szybko ziarnka owsa padające pomiędzy końskie kopyta. Kruki znęcone krwi zapachem, przelatywały z drzewa na drzewo, kracząc niecierpliwie. W koło namiotów siedzieli przykucznięci lub leżeli na garstce słomy, żołnierze w mundurach różnobarwnych, należący do broni rozmaitej. Wszyscy byli mniej lub więcej krwią zbroczeni. W koło nich gromadzili się milicjanci, których nie można było odpędzić. Patrzyli oni na rannych żołnierzów smutno i z rzewnem współczuciem. Nie zważając na zakaz gromadzenia się, stali nieruchomi, oparci o nosze, starając się pojąć przyczynę tego widoku straszliwego, który ich zupełnie ubezwładniał. Pod namiotami słychać było to łkania, to krzyki i jęki bolesne. Kiedy niekiedy wybiegał ze środka jeden z chirurgów, aby przynieść wody. Ten wskazywał ręką na rannych, których miano wnieść z kolei. Reszta czekała na dworze, krzycząc, złorzecząc, płacząc rzewnie, i żądając gwałtem wódki na pokrzepienie. Kilku z nich majaczyło w silnej gorączce. Księcia Andrzeja, jako pułkownika, wniesiono natychmiast do głównego namiotu. Ludzie, którzy go przynieśli, stanęli, czekając na dalsze rozkazy. Otworzył oczy nie rozumiejąc zrazu gdzie się znajduje. W tem przypomniał sobie wszystko: łąkę, krzak piołunu, pole świeżo zorane, tę straszną, czarną frygę, kręcącą się złowrogo, i chęć gwałtowną do życia, która go była nagle opanowała. O dwa kroki stał sierżant, ściągając na siebie ogólną uwagę. Był wzrostu słusznego, doskonale zbudowany, a krucze włosy wymykały mu się z pod bandaża, którym miał czoło przewiązane. Kule zraniły go jedna w głowę, a druga w lewą nogę. Słuchano go z ciekawością.
— Takeśmy go skutecznie wykurzyli — opowiadał — że uciekł jak nie pyszny, zostawiając wszystkie swoje manatki.
— Wzięliśmy w niewolę samego króla! — wrzeszczał inny żołnierz z oczami błyszczącemi.
— Ah! gdyby nam byli przysłali rezerwy, słowo honoru, bylibyśmy ich roznieśli na strzępki! — chwalił się trzeci.
Książę Andrzej słuchał razem z innymi, uczuwając również wielką radość i pociechę z tego powodu.
— Cóż mi z tego przyjdzie teraz? — zastanawiał się w duchu. — Co się ze mną stało? Po co ja tu się znajduję? Dla czego tak mi żal życia?... Czyżby w niem było jeszcze coś takiego, czegom dotąd nie zrozumiał?





XVII.

Wszedł w tej chwili jeden z chirurgów. Ręce i fartuch na nim, były krwią ociekłe. W dwóch palcach trzymał cygaro zapalone. Patrzał w dal, ponad głowami rannych; było widocznem, że radby był zaczerpnąć w pierś ścieśnioną zaduchem, trochę świeżego powietrza. Po chwili jednak spojrzał na prawo, na lewo... westchnął ciężko i oczy przymknął.
— Natychmiast — odpowiedział jakiemuś jenerałowi, który mu polecał gorąco Andrzeja, i postąpił ku niemu.
Ranni zaczęli pomrukiwać:
— Zdawałoby się, że i na tamtym świecie tylko panicze mają prawo do wszystkiego — wtrącił złośliwie jakiś piechur ciężko ranny.
Złożono Andrzeja na stole, z którego zdjęto tylko co innego rannego. Chirurg właśnie zmywał stół gąbką z krwi. Andrzej widział wszystkich jakby przez gęstą mgłę. Ubezwładniały go krzyki i jęki operowanych i ból piekący w krzyżach. Widział li jedno w koło siebie: ów żer dla dział! owe ciało ludzkie obnażone, drgające z bólu piekielnego, całe krwią zbryzgane. Ten namiot niski i ciasny, przypomniał mu żywo obraz, który go był uderzył w upalny dzień sierpniowy, w małym stawku, nad gościńcem idącym od Smoleńska. Tak, tak wtedy widział dokładnie, co się stanie z temi czerstwemi, zdrowemi ciałami, jakby natchniony duchem proroczym. Był to rzeczywiście żer dla dział! te nieszczęsne członki amputowane, które walały się po całym namiocie. Obok Andrzeja było jeszcze dwa stoły. Na jednym operowano jakiegoś Tatara, który wrzeszczał w niebogłosy i wyrywał się gwałtownie czterem ludziom przytrzymującym go siłą mocą! Na drugim, tuż obok Andrzeja leżał rozciągnięty mężczyzna piękny, w sile wieku, otoczony kilkoma oficerami. Głowę pełną ciemnych pukli, w tył odrzucił. Ponieważ Andrzeja zostawiono na chwilę w spokoju, mógł się przypatrzeć dokładnie swojemu sąsiadowi. Ta głowa, ta twarz o rysach klasycznych, tak mu była dobrze znana. Kilku pomocników ambulansowych przyciskało rannego, aby nie mógł drgnąć nawet. Noga zdrowa, biała i tłusta, skakała tylko bez ustanku, jak na sprężynach. Drugą, strzaskaną w kolanie przez odłam granatu, amputowano właśnie. Pierś podnosiła mu się łkaniem bolesnem. Dwóch chirurgów było przy nim zajętych; jeden blady jak śmierć, nowicjusz widocznie, w tej sprawie. Doktór w okularach, ukończywszy operacją z wrzeszczącym Tatarem, zbliżył się teraz, ręce zacierając, do stołu, na którym Andrzeja złożono. Spojrzał bystro na rannego i odwrócił się.
— Rozebrać go — zawołał gniewnie. — O czem że myślicie bałwany?! — zwrócił się ku swoim pomocnikom.
Gdy Andrzej zobaczył się w rękach dozorcy ambulansowego, który rozpinał na nim czemprędzej mundur, przesunęły mu się przed oczami, niby olśniewająca błyskawica wszystkie wspomnienia lat dziecięcych. Chirurg pochylił się nad jego raną, zbadał ją i westchnął ciężko. Potem przywołał sobie kogoś na pomoc. Ból straszny, którego Andrzej doświadczył w tej chwili pozbawił go przytomności. Gdy ocknął się z omdlenia, po skończonej operacji, zobaczył kawałki kości zgruchotanej, które powyjmowano z rany. Na około wisiały strzępy ciała zakrwawionego. Ranę opatrzono należycie i bok starannie obandażowano. Doktor ucałował go serdecznie, przypolecił spokój jak największy i odszedł do dalszej roboty.
Po tym bólu straszliwym, ogarnęło go uczucie dziwnej błogości. Znowu przypomniały mu się chwile w życiu najrozkoszniejsze; szczególniej w latach dziecięcych, najszczęśliwszych, kiedy niania, rozebrawszy go i złożywszy w miękkie, pachnące, śnieżnej białości łóżeczko, przyśpiewywała mu do snu kołysząc, tęskne, rzewne dumki. Cieszył się że żyje, a ta cała błoga przeszłość zdała mu się być teraźniejszością. Chirurdzy przy drugim stole, jeszcze się nie byli uporali z owym pięknym mężczyzną, który wydawał się Andrzejowi kimś tak dobrze znanym. Starali się go pocieszyć i uspokoić w niesłychanem rozdrażnieniu.
— Pokażcie mi ją! pokażcie! — jęczał coraz słabiej, znużony długiemi torturami podczas operacji.
I Andrzejowi łzy się w oczach zakręciły. Czy płakał nad sobą, że ginie tak młodo, nie zdobywszy wielkim jakim czynem sławy niespożytej? Czy żałował życia przypomniawszy sobie rozkoszne i błogie lata dziecięce? Czy sam tyle wycierpiawszy, płakał z rozczulenia nad innymi, którzy tak samo cierpieć muszą? Pokazano nogę odciętą biedakowi. Była dotąd w bucie ze srebrnemi ostrogami, który był cały krwią obryzgany.
— Oh! — wybuchnął ranny rzewnym płaczem, spojrzawszy na nogę, zupełnie jak kobieta zdenerwowana.
Teraz dopiero poznał go Andrzej. Ten nieszczęśliwy, kaleka bez nogi, zalewający się łzami gorzkiemi, tuż obok niego, wycieńczony bólem i krwi upływem, był to znienawidzony przez niego... Anatol Kurakin!
— Więc to on rzeczywiście? — pomyślał Andrzej, widząc jak chirurg głowę mu podnosi i przybliża do jego ust drgających szklankę z jakimś napojem chłodzącym i nerwy uspokajającym. — Tak to on niezawodnie, ten człowiek dotykający się mnie prawie, a związany ze mną tak ściśle bolesnem wspomnieniem... Ale jakiem? — pytał się w duchu, nie mogąc sobie na razie niczego przypomnieć. Nagle stanęła przed nim postać świetlana Nataszki, owiana urokiem nadziemskim, jakby już należała do tamtego świata idealnego, pełnego miłości czystej i niezmąconej żadnym kałem ziemskim. Taką zobaczył ją był raz pierwszy na owym balu w roku 1810. Z cienką szyjką i chudemi, wąskiemi ramionami. Z główką prześliczną, pełną ciemnych loków. Rozpromienioną a spłoszoną jednocześnie, zawsze gotową do uniesień, do szału prawie. Miłość i czułość dla niej obudziła się w jego sercu, silniejsza i żywsza, niż była kiedykolwiek. Przypomniał sobie teraz co go łączy z tym tam kaleką, którego oczy od łez spuchnięte, zwróciły się ku niemu z wyrazem tak bardzo żałośnym. Książę Andrzej przypomniał sobie wszystko, aż do szczegółów najdrobniejszych, a mimo tego uczuł w sercu jedynie litość najczulszą. Nie mógł się znowu od łez powstrzymać. Płakał nad tamtym, którego uważał dotąd za wroga nieprzejednanego, nad samym sobą; płakał litując się nad całą biedną ludzkością, nad własnemi słabościami i nad błędami popełnionemi, przez tego tam nieszczęśliwego kalekę. — Oto jest — pomyślał — prawdziwa miłość bliźniego, miłość dla tych, którzy nas kochają, jak i dla tych, którzy nam złorzeczą i nas nienawidzą. Taką miłość zalecał Bóg konający na krzyżu za nasze grzechy. Takiej miłości uczyła mnie Marja, siostra moja, a ja jej wtedy nie mogłem zrozumieć... Tego jeszcze musiałem się nauczyć, pojąć czem to jest właściwie i dla tego, żem się nauczył tych wielkich prawd, żal mi życia!... Teraz... czuję to aż nadto dobrze... na wszystko... za późno!





XVIII

Wszystko wywierało na Napoleona wpływ przygnębiający. Widok ponury pola walki zasłanego trupami, straszna odpowiedzialność na nim ciążąca, wiadomości odbierane co chwila, o tylu i tylu zabitych jenerałach, (które później okazały się były nawet fałszywemi). Najbardziej przygnębiającem była strata owego uroku, który go dotąd otaczał, niby świetlaną aureolą. On, lubiący patrzeć na rannych i zabitych, co nawykł był uważać za dowód swojej wielkości i niezłamanej siły ducha, czuł się pokonanym moralnie w tym dniu nieszczęsnym. Opuścił czemprędzej pole bitwy, aby wrócić do Szerwadyna. Wytężał słuch na każdą salwę z broni ręcznej, siedząc przed namiotem na krześle składenem. Twarz mu pożółkła i obrzękła, głowę pochylił, wlepiwszy wzrok w ziemię. Czekał z gorączkową niecierpliwością, końca tej bitwy fatalnej, której był głównym motorem, a raz w ruch wprawiwszy piekielną maszynę, nie był w stanie kół miażdżących powstrzymać. Uczucie litości wrodzone w każdej ludzkiej istocie, wzięło górę na chwilę nad ułudną Fata Morgana, która nęciła go zdradziecko od tak dawna. Odniósł do własnej osoby wrażenie bolesne i przygnębiające, którego doświadczył był zwiedzając pole bitwy. Zastanowił się, że i on mógłby zginąć, lub zostać kaleką i cierpieć straszne katusze. Nie pożądał obecnie ani Moskwy, ani sławy i dalszych podbojów. Pragnął li jednego: wypoczynku, spokoju, wolności! Gdy jednak dotarł do wzgórza nad Semenowskiem, a główno dowodzący artylerją zaproponował mu, żeby tam postawić świeżą baterję, dla wzmocnienia pocisków padających na wojsko rosyjskie, skupione pod Kniazkowem, przystał na to i kazał zdać sobie raport, co z tego wyniknie.
Doniósł mu wkrótce jeden z adjutantów, gdy wycelowano na Rosjan dwieście paszcz ogniem ziejących, że ci stoją nieporuszeni.
— Nasze pociski zmiatają ich całemi szeregami, a oni stoją w miejscu jak mur!
— Zapewne pragną więcej! — Napoleon przemówił głosem ochrypłym.
— Sire?... — spytał adjutant nie dosłyszawszy słów poprzednich.
— Chcą więcej? — powtórzył Napoleon. — Ha! nie trzeba im więc żałować! Kartaczujcie ich dalej!... — I utonął na nowo myślą w świat sztuczny, pełen ułud, wylęgłych w jego wyobraźni bujnej, a podnieconej chorobliwie; aby grać do końca rolę bolesną, okrutną i bezlitośną, którą mu los przeznaczył najfatalniej.
Pod tym względem panowało dziwne zaciemnienie w umyśle i sumieniu tego człowieka. Odpowiedzialny więcej niż ktokolwiek inny, za te wszystkie straszne mordy, nie zrozumiał do końca życia całej doniosłości owych czynów, które popełniał przeciw wszelkim pojęciom odwiecznym o prawdzie, sprawiedliwości i dobru powszechnemu. Skoro zresztą, większa połowa świata, przyklaskiwała tym czynom, nie mógł ich się wyprzeć i potępić sam siebie. Nie tylko zaraz po bitwie uczuł wewnętrzne zadowolenie, porównywając ilość trupów po stronie Rosjan z zabitymi Francuzami. Nie tylko po owym dniu nieszczęsnym pisał donosząc Paryżowi: „Że pole bitwy przedstawiało się wspaniale!“... Dla czego to pisał? Bo na placu leżało pokotem pięćdziesiąt tysięcy trupów! Jeszcze na wyspie św. Heleny, gdzie spędzał dni całe na opisywaniu swoich czynów, dyktował podobne ustępy:
„Wojna z Rosją powinnaby była stać się najpopularniejszą za naszych czasów. Była to walka zdrowego rozumu, mająca na celu interes ogółu. Miała osiągnąć wypoczynek i bezpieczeństwo niczem nie zamącone dla wszystkich. Wojna to była czysto pokojowa i zachowawcza“.
„Dla dziejów świata, była ona końcem hazardów niebezpiecznych, a początkiem ogólnego spokoju. Miał się rozwinąć dla świata nowy horyzont, miały zajaśnieć nowe obrazy dobrobytu i pomyślności dla wszystkich narodów. System równowagi europejskiej był w życie wprowadzony; teraz rozchodziło się o to jedynie, żeby go umocnić i należycie zorganizować“.
„Zadowolony z rezultatu i spokojny na wszystkich punktach, byłbym i ja potrafił stworzyć mój własny Kongres, i moje własne Trójprzymierze. Pomysły te mnie ukradziono. W tem zebraniu potężnem samych monarchów, bylibyśmy roztrząsali nasze wspólne sprawy, jakby w jednej rodzinie, narzucając prawa dowolnie naszym poddanym“.
„Tym sposobem Europa przedstawiałaby była wkrótce jakby jeden naród. Każdy podróżując, czułby się wszędzie jak u siebie, w jednej wielkiej wspólnej ojczyźnie. Byłbym zażądał dla wszystkich wolnej żeglugi po morzach i spławnych rzekach, i zmniejszenia ilości wojska do minimum; tyle tylko, ile byłoby potrzeba na gwardję przyboczną dla każdego z monarchów“.
„Z powrotem do Francji, na łonie mojej ojczyzny, którą byłbym zrobił wielką, silną, wspaniałą, spokojną i pełną chwały niespożytej, byłbym się postarał o zapewnienie jej granic na wieki. Każdą wojnę w przyszłości, byłbym ogłosił jako czysto odporną. Wszelką chęć nowych podbojów, byłbym napiętnował mianem wojny rozbójniczej przeciwnej prawom międzynarodowym. Byłbym zwolna wcielał syna mego w interesa i sprawy Cesarstwa. Moja dyktatura byłaby się skończyła, a byłoby się zaczęło jego panowanie konstytucyjne“.
„Paryż byłby został stolicą świata całego, a Francuzom byłyby zazdrościły szczęścia i dobrobytu wszystkie inne narody!...“
„Wolne chwile na moje stare lata, byłbym poświęcił razem z cesarzową podczas studjów mojego syna, na zwidzanie powolne, niby para wieśniaków, naszemi własnemi końmi, wszystkich zakątków Europy. W tej podróży, byłbym przyjmował do wiadomości wszelkie prośby, wysłuchiwał wszelkich skarg, naprawiał wszelkie błędy, wynagradzał krzywdy, siejąc po drodze dobrodziejstwa i pomniki...“
On kat i morderca narodów; przeznaczony najfatalniej przez Opatrzność do tej roli ohydnej, wysilał się aby dowieść czarno na białem, że jego celem jedynym było dobro ludzkości; że mógł kierować dowolnie milionami istot stworzonych na podobieństwo Boga, i narzucać im samowładnie swoje dobrodziejstwa!
„Z czterech kroci żołnierzów, którzy wkroczyli byli do Rosji — pisał dalej w swoich pamiętnikach — większą połowę stanowili Austrjacy, Prusacy, Saksończycy, Polacy, Bawarczycy, Würtemberczycy, Meklemburgczycy, Hiszpanie i Neapolitańczycy. Armja cesarska liczyła zaledwie trzecią część rodowitych Francuzów. Kampanja rosyjska kosztowała Francję obecną zaledwie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Rosjanie stracili cztery razy tyle, tak w bitwach, jak i podczas marszów forsownych. Sam pożar Moskwy spowodował śmierć co najmniej stu tysięcy. Pogorzelcy, bez dachu i pożywienia, marli z nędzy i głodu po lasach. W końcu i armję rosyjską dziesiątkował mróz w jej pochodzie z Moskwy nad Odrę. Gdy przybyła do Wilna, liczyła tylko pięćdziesiąt tysięcy, a doszedłszy do Kalisza, zmalała do ośmnastu tysięcy“...
Sądził zatem do końca życia, że wojna wydana Rosji, zależała jedynie od jego woli, a okropność tego faktu dokonanego, nie budziła w jego sumieniu najlżejszych wyrzutów.





XIX.

Tłum ludzi, w mundurach najrozmaitszych, leżał pokotem na polach i łąkach, należących po części do wieśniaków z dóbr koronnych, gdzie od wieków chłopstwo okoliczne bydło swoje wypasało i zboże żęło. W ambulansach, na ogromnej stosunkowo przestrzeni, trawa i ziemia krwią przesiąkły. Mnóstwo innych żołnierzów, bądź rannych, bądź lecących z nóg ze znużenia, wlokło się mozolnie, z twarzami blademi, z wzrokiem prawie obłąkanym z przerażenia. Jedni ciągnęli ku Mozajskowi, drudzy gdzie indziej. Niektóre odziały, wygłodzone i mdlejące z trudów nad siły, dały się jeszcze ciągnąć w bój przez dowódzców. Inne znowu stały w miejscu uparcie i strzelały dalej machinalnie. Po nad owem polem, wesołem i rozkosznem, przed kilkoma godzinami, po nad którem błyszczał w słońcu las bagnetów, i wiał lekki, wonny wietrzyk ranny, rozciągała się obecnie gęsta, szara mgła. Powietrze przesiąkło ostrym i trującym zapachem siarki i krwi. Czarne chmury wisiały nisko, coraz niżej nad ziemią. Deszcz drobny, ale przenikający chłodem do szpiku i kości, moczył zarówno zabitych, rannych i na śmierć utrudzonych. Zdawał się do wszystkich przemawiać: — „Dość, dość tego nieszczęśni! Opamiętajcież się raz... Zastanówcie się nad tem co robicie!...“ — Budziła się wtedy w duszy tych biedaków pewna wątpliwość i pytali się, czy godzi się prowadzić dalej tę rzeź straszliwą? To przekonanie zresztą zaczynało zajmować umysły dopiero pod wieczór. Dotąd, choć bitwa była na schyłku, i mimo że ludzie odczuwali całą okropność swojego położenia, jakaś siła niewidzialna, tajemnicza i niepojęta, popychała dalej ramię artylerzysty. Na trzy działa został się już jeden tylko, zlany potem, krwią obryzgany, i czarny od prochu. I jeszcze dźwigał mozolnie naboje, wsypywał do paszcz nienasyconych, mierzył i lont przykładał!... Bomby i granaty, krzyżowały się w powietrzu, siejąc śmierć i zniszczenie... Dzieło straszliwe szło dalej swoim trybem, nie z woli jednego człowieka, ale z woli najwyższej, wszechwładnej i wszechpotężnej Tego, który rządzi tak ludźmi jak i wszystkiemi światami. Ktokolwiek byłby spojrzał z daleka na obie armje idące w rozsypkę, byłby osądził na pewno, że potrzeba tylko nader słabego wysiłku, czy z jednej, czy z drugiej strony, aby rozbić w puch wojsko. A jednak żadna strona nie pokusiła się o ten wysiłek, i zarzewie bitwy zwolna dogasało. Rosjanie nie stawiali się zaczepnie, bowiem od początku bitwy, skupieni na drodze wiodącej do Moskwy, ograniczali się jedynie na bronieniu przystępu do niej. W tej pozycji wytrwali do ostatka. Gdyby nawet byli się zdecydowali zaatakować Francuzów, nie byłby do tego dopuścił nieład, który był się zakradł w ich szeregi. Zresztą, nie schodząc wcale ze stanowiska, stracili byli prawie połowę sił swoich. Tego mogliby byli jedynie dokonać Francuzi. Ich krzepiło wspomnienie piętnastu lat ciągłych zwycięstw Napoleona, pewność nowej wygranej, i względnie małe straty, które nie wynosiły nawet czwartej części rzeczywistej liczby ich sił wojennych. Wiedzieli zresztą, że po za nimi stoi w rezerwie dwadzieścia tysięcy wojska zupełnie świeżego, nie licząc starej gwardji. Historycy zapewniają, że Napoleon byłby wygrał i tę bitwę najniezawodniej, gdyby tylko był wysłał w bój gwardję. To tak samo, jakby kto powiedział, że jesień może nagle zmienić się w wiosnę. Tego błędu nie można przypisywać Napoleonowi. Wszyscy, od marszałków aż do ostatniego szeregowca, wiedzieli że podobny wysiłek jest wprost niemożliwym. Duch w armji francuskiej był zresztą strasznie podupadł. Ubezwładniał ich ten potężny przeciwnik, który straciwszy połowę sił swoich, stał niewzruszony i groźny do końca, jakim był od początku. Zwycięstwo odniesione przez Rosjan pod Borodynem, nie było jednem z tych, które stroją się i paradują, z kawałkiem szmaty przybitej do drąga, a nazwanej przez ludzi sztandarem. Nie należało ono również do rzędu tych świetnych pogromów, których sława polega na mnogich podbojach i rozszerzeniu granic państwa. Było to jedno z tych zwycięstw, które przenikają umysł i duszę wroga podwójnem, a niezbitem przekonaniem, o sile niespożytej i wyższości moralnej przeciwnika, a o swojej własnej słabości. Najazd francuzki, podobny do dzikiej bestji, która zerwała łańcuch, został pod Borodynem ugodzony śmiertelnie. Wojsko czuło instynktowo, że leci w przepaść, że ta nieszczęsna kampanja będzie jego zgubą. A jednak jakaś siła niewidzialna popychała armję naprzód, tak że musiała, bądź co bądź, dojść aż do Moskwy! Armja rosyjska ze swojej strony, chociaż liczebnie słabsza o połowę, była tak samo zmuszoną nieodwołalnie, bronić się do ostatka. Tam, w Moskwie, mimo że biedne te niedobitki nie oschły były dotąd z krwi, i nie wygoiły ran, zadanych pod Borodynem, miały jednak doprowadzić do haniebnej ucieczki armję wielkiego Napoleona. Odbywał on zaś rejteradę tą samą drogą, zaścielając ją trupami przeszło trzech kroć stu tysięcy ludzi! Fatalna kampanja z Rosją, pociągnęła za sobą nie tylko utratę i zagładę armji pół miljona liczącej, ale zadała ona cios śmiertelny Francji Napoleońskiej. Zaciężyła nad nią bowiem pod Borodynem dłoń przeciwnika, przewyższającego armję francuzką: wewnętrzną siłą moralną!





XX.

Armja złożona z najrozmaitszych narodowości europejskich, wkroczyła do Rosji. Wojsko rosyjskie jak i ludność cała, cofało się instynktem wiedzione, aż do bram Moskwy, unikając ile możności starcia z wrogiem. Pod Borodynem przyszło nakoniec do strasznego, potężnego uderzenia jednej armji na drugą. Żadna nie daje się złamać, a jednak wojsko rosyjskie jest zmuszone cofać się dalej, niby piłka lecąca w przestrzeń, gdy odbije się o drugą piłkę.
Wieczorem siódmego września, Kutuzow wraz z całem wojskiem był przekonany, że Rosjanie bitwę wygrali. Doniósł natychmiast carowi o zwycięstwie pod Borodynem, i jak wiemy, zapowiedział rozkazem dziennym atak nowy, zaraz nazajutrz, aby zgnieść do szczętu nieprzyjaciela. Tymczasem późno w nocy i nazajutrz do dnia, nadeszły z pola bitwy przygnębiające wiadomości, o stratach olbrzymich, o czem dotąd nie wiedziano dokładnie. Armja zmalała o połowę; drugi więc atak stawał się wprost niemożliwym. Czyż można było myśleć o nowej bitwie, nie mając dokładnych wiadomości o stanie wojska, nie policzywszy zabitych, nie pozbierawszy i nie opatrzywszy ile tyle rannych? Przecież trzeba było zostawić czas żołnierzom, żeby choć trochę po trudach odpoczęli i zjedli cokolwiek. Francuzi jednak niewstrzymani niczem w pochodzie fatalnym, dążącym do ich zguby, parli ich gwałtem naprzód. Tak cofali się Rosjanie z jednego popasu na drugi, z noclegu na nocleg, pod mury Moskwy... i jeszcze dalej, mimo uczucia gwałtownej boleści, która ściskała serca wszystkich, od wodza naczelnego aż do prostego żołnierza... Przyszło do tego, co było w górze zapisane... Moskwa wpadła w ręce nieprzyjaciela. Kiedyż to postanowiono?... Nad Drysą, pod Smoleńskiem, Szewardynem i Borodynem, później zaś dnia każdego, każdej godziny... czuł każdy z osobna, że Moskwy nic i nikt już nie uratuje, przy tak fatalnem zbiegu okoliczności ..........
Gdy Jermołow posłany przez Kutuzowa, na zbadanie pozycji, powrócił oświadczając najuroczyściej że nie podobna stoczyć bitwy pod murami Moskwy, wódz naczelny milczał przez chwilę, a potem przemówił biorąc go za puls:
— Musisz być chorym jenerale! Bredzisz chyba w gorączce!... Zastanów się tylko coś powiedział!... — nie pojmował, nie chciał bowiem z razu dopuścić do tego, żeby oddać Moskwę Francuzom bez wystrzału!
O sześć wiorst od rogatki Dorogomiłowskiej, na górze Pokłonnaja, wysiadał Kutuzow z powozu, a usiadłszy jak to lubił na ławce przed chatą, w której urządzono dla niego na prędce dwie izby, został wkrótce otoczony tłumem jenerałów i wyższych oficerów. Był między innymi i hrabia Roztopczyn, który w tej samej chwili przybył był prosto z Moskwy. Wszyscy czuli instynktowo, tu nie idzie o czczą, bezmyślną pogadankę, ale po prostu o naradę, tyczącą się serca Rosji, świętej dla nich wszystkich Moskwy. Wszyscy razem, i każdy z osobna, popisywali się z planami i kombinacjami najdziwaczniejszemi. W końcu, z tych mnóstwa zdań krzyżujących się w powietrzu, a pobijających się nawzajem, Kutuzow jedno tylko wywnioskował: Że stoczenie bitwy i obrona Moskwy, są rzeczywiście czemś wręcz niemożliwem. Jeden Bennigsen, ożywiony na pozór ognistym patryotyzmem, utrzymywał uparcie do końca narady, że Moskwy trzeba bronić, dopóki jeden żołnierz zostanie przy życiu, że tylko po trupach ich wszystkich, powinien wejść do Moskwy nieprzyjaciel! Kutuzow słuchał tych czczych deklamacji z najwyższą niecierpliwością. W razie niepowodzenia, Bennigsen wiedział dobrze, że sam nie będzie za nic odpowiadał, że cały ciężar spadłby na Kutuzowa, za to, iż tak daleko cofał się, nie próbując wcale stawić czoła nieprzyjacielowi. Jeżeli zaś Kutuzow plan jego odrzuci, Bennigsen będzie krzyczał w niebogłosy, skoro Moskwa dostanie się w ręce Napoleona. Te wszystkie atoli podłe intrygi i kopania dołków, nie zajmywały wcale starca w tej chwili. Stawało przed nim inne groźne zagadnienie, które dotąd pozostało nierozwiązanem. Pytał się w duchu: — „Czyż to rzeczywiście ja, pozwoliłem Napoleonowi posunąć się pod same mury Moskwy? Któryż z moich rozkazów mógł sprowadzić ten rezultat najfatalniejszy?“ — powtarzał razy niezliczone. — Czy chybiłem może, gdy kazałem cofnąć się Platowowi, czy też pozawczoraj, gdy przez pół śpiący, poleciłem Bennigsenowi ścisłe wypełnienie moich rozporządzeń? Tak, Moskwa jest zgubiona niepowrotnie, nieodwołalnie, wojsko nasze musi cofnąć się jeszcze dalej, trzeba być na to zrezygnowanym. — To postanowienie wydawało mu się równie strasznem, jak zrzeczenie się najwyższej władzy. Bo nie tylko nawykł do niej i lubił rozkazywać, ale wierzył święcie, że jego Opatrzność przeznaczyła na zbawcę Rosji, że jemu powinna dostać się w podziale ta sława niespożyta. Czyż nie z tego powodu, opinja publiczna zmusiła niejako cara, że jego zamianował wodzem naczelnym, mimo niechęci osobistej przeciw niemu? Sądził, że on jeden potrafi dowodzić armją w tych ciężkich opałach, że on tylko może walczyć bez strachu, z wrogiem dotąd niepokonanym. Trzeba było jednak zdecydować się na to, lub na owo, i zakończyć czcze rozprawy swojego otoczenia. Przywołał do siebie najstarszych jenerałów, mówiąc te słowa:
— Czy dobrze, czy źle wypadnie, poradzę się li mojej własnej głowy!...
Wsiadł do powozu i wrócił do Fili.





XXI.

O drugiej popołudniu, zebrała się pełna rada wojenna, w najpokaźniejszej izbie w chacie należącej do wieśniaka Andrzeja Sewastjanowa. Przed drzwiami chaty i na podwórzu, gapił się tłum chłopów, bab, dziewcząt i dzieci, na wchodzących jenerałów, całych złotem szamerowanych, z piersiami lśniącemi od mnogich gwiazd i orderów. Kutuzow drzemał w kącie izby pod piecem, na który wdrapała się była przed chwilą faworytka dziadzia (tak sześcioletnia Parania nazywała Kutuzowa) córeczka Sewastjanowa, której Kutuzow dawał raz po raz cukierki. Przykucznąwszy w rogu pieca, patrzyła nieśmiało na wchodzących jenerałów, to znowu uśmiechała się słodko do „dziadzia“. Kutuzow budząc się kiedy niekiedy, okazywał rozdrażnienie i niecierpliwość, to mrucząc coś pod nosem, to szarpiąc gwałtownie kołnierz od munduru, jakby go ten dusił, mimo że był rozpięty od góry do dołu. Gdy jego adjutant Kajssarow, zbliżył się do okna, chcąc odsunąć firankę, machnął ręką niecierpliwie, aby dał temu pokój. Adjutant domyślił się, że wódz naczelny pragnie zostać w cieniu, aby nikt nie mógł niczego z twarzy jego wyczytać.
Było już pełno w izbie, czekano jedynie z rozpoczęciem narady, na przybycie Bennigsena. Ten pod pozorem badania powtórnego całej pozycji, kończył najspokojniej objad smakowity, który mu był kucharz jego przyrządził. Gdy zjawił się nareszcie, przez dwie godziny radzono pół głosem, patrząc na mapy i plany, rozłożone na stole pod oknem, ale nie powzięto niczego stanowczego, i żadnej decyzji ostatecznej.
Skoro ukazał się Bennigsen, Kutuzow przysunął się z krzesłem do stołu, tak atoli, żeby światło świec zapalonych, na twarz mu nie padało.
Bennigsen zagaił posiedzenie, wypowiadając te słowa tonem patetycznym:
— Czy wolno nam poświęcić bez walki, odwieczną i świętą dla Rosjan starą carów stolicę, czy też mamy jej bronić?
Zapanowało nagle ponure milczenie. Twarze wszystkich drgnęły kurczowo, oczy skierowały się na Kutuzowa. Ten z brwiami ściągniętemi, pokaszliwał, nos siąkał, starając się opanować wzruszenie mimowolne. I Parania z wysokości swojego schronienia, przypatrywała się bacznie „dziadziowi“.
— Stara i święta carów stolica! — powtórzył nagle starzec słowa poprzednie z gniewem, i gorżkiem szyderstwem, jakby chciał wykazać całemu światu, fałsz w nich ukryty. — Wasza ekscellencja pozwoli sobie powiedzieć — zwrócił się do Bennigsena — że ten frazes wydaje się zupełnie bez znaczenia dla każdego serca rosyjskiego. Nie w ten sposób musi być postawioną kwestja, dla której roztrząsania zgromadziłem wszystkich panów tu obecnych. Jest ona czysto wojskową, i tak się przedstawia: Zbawienie i ocalenie kraju od najazdu, zależy od armji. Czy zatem przedstawia większą korzyść narażenie tejże armji na zgubę razem z Moskwą, po stoczonej bitwie, czy też lepiej cofnąć armję bez straty, a Moskwę poświęcić, nie broniąc jej wcale? W tym względzie pragnę zasięgnąć waszej rady.
Zaczęto nad tem rozprawiać szeroko i długo. Bennigsen nie dając za wygranę, zgadzał się wprawdzie w zdaniu z Barclay’em, że niepodobna bronić pozycji w Fili; zaproponował jednak żeby w nocy przesunąć wojsko cichaczem, ze skrzydła prawego na lewe, i zaatakować następnie skrzydło prawe Francuzów. Poparli go w tem Jermołow, Dokturow i Rajewski. Czy sądzili na prawdę, że trzeba złożyć tę ofiarę krwi, zanim się Moskwę rzuci na pastwę nieprzyjacielowi, czy też mieli w tem jakie widoki osobiste? Rozprawiano namiętnie. Posypały się znowu zdania najsprzeczniejsze. Jak byli wszyscy nie zdawali sobie sprawy dokładnej, że ta ich cała narada, nie jest w stanie powstrzymać biegu fatalnego wypadków; że de facto Moskwa jest zgubioną. Jedynie dwóch, czy trzech jenerałów, odezwało się nieśmiało, w jakim kierunku może armja rosyjska cofać się dalej, z najmniejszem stosunkowo niebezpieczeństwem. Ci zrozumieli od razu, o co idzie. Parania inaczej to sobie tłumaczyła. Sądziła w swojej dziecięcej naiwności, że „ten pan z długiemi połami“ (tak nazywała Bennigsena) kłóci się z jej „dziadziem“. Zauważyła, że obydwaj są rozdrażnieni i gniewni. W głębi swego serduszka przyznawała jednak słuszność „dziadziowi“. Schwyciła w lot rzut oka Kutuzowa, którym przenikał chytrze myśli niejako swego przeciwnika, i była niesłychanie uradowana, że Kutuzow pokonał tamtego. Bennigsen usta do krwi zagryzając, zerwał się z ławki i przeszedł krokiem przyspieszonym po izbie. Czuł on w słowach Kutuzowa, mimo, że je wymawiał zwolna i z spokojem lodowatym, naganę najzupełniejszą.
— Nie mogę panowie — tłumaczył dalej Kutuzow — przyjąć planu hrabiego Bennigsena. Podobne przesuwanie wojska z miejsca na miejsce, pod samym nosem nieprzyjaciela, jest zawsze operacją wielce niebezpieczną. Historja potwierdza to zresztą. I tak naprzykład... — zatrzymał się szukając po głowie faktu odpowiedniego, spojrzawszy przytem z pod oka, z przesadną szczerością i nieśmiałością na Bennigsena. — Naprzykład: w bitwie pod Friedlandem, którą musisz hrabio pamiętać... nie było to wcale korzystnem dla nas; właśnie w skutek podobnego obrotu.
Zaciężyło znowu przez jaką minutę nad całem zebraniem, które wydawało się wieczystem!
Rozprawiano jeszcze po trochę dla formy, czuł jednak każdy z osobna, że właściwie wyczerpano kwestję sporną najzupełniej. Kutuzow wyprostował się nagle i silnie odchrząknął. Zrozumiawszy, że powie coś stanowczego, całe grono jenerałów skupiło się w koło niego.
— Zrozumiałem to dobrze, moi panowie, że ja sam będę musiał wziąć na moje barki całą odpowiedzialność. Wysłuchałem cierpliwie zdań najrozmaitszych. Wiem, że wielu będzie przeciw mnie... jednak, na mocy władzy najwyższej, udzielonej mi przez naszego pana i cara najmiłościwszego — dodał powtarzając i schyliwszy czoło z pokorą. — Otóż w imię tej władzy, poruczonej mi przez monarchę i naród cały, nakazuję... dalszą rejteradę!
Jenerałowie rozeszli się w milczeniu uroczystem, z jakiem zwykło się opuszczać pokój, w którym spoczywa umarły. Parania którą oddawna oczekiwano na wieczerzę, zlazła z pieca czemprędzej, przebiegła cichutko, jak myszka bosemi nóżętami, pomiędzy gronem wojskowych, i zniknęła za drzwiami izby.
Kutuzow pożegnawszy wszystkich członków rady wojennej, siedział długo jeszcze nad stołem pochylony, z głową w dłonie schowaną, zastanawiając się na nowo, jak się to stać mogło, i czemu trzeba przypisać ostateczne wydanie Moskwy w ręce Francuzów?
— Tego nie przypuszczałem... nie sądziłem nigdy, żeby do czegoś podobnego dojść mogło! — przemówił do adjutanta Schneidera, który wszedł był do niego późnym wieczorem. — Rzecz to dla mnie niepojęta!
— Wasza książęca mość powinnaby udać się na spoczynek — wtrącił adjutant wymijająco.
— Zapewne... Ha! zobaczymy. Zmuszę ich do jedzenia mięsa końskiego, tak jak Turków zmusiłem! — Kutuzow uderzył w stół pięścią z całej siły, powtarzając: — Skosztują go, jak mi Bóg miły! skosztują koniny!





XXII.

Jako przeciwstawienie z Kutuzowem, z powodu czynu stokroć większej w dziejach świata doniosłości, niż cofanie się armji rosyjskiej, przypisują współcześni równie niesprawiedliwie Roztopczynowi fakt dokonany, opuszczenia i spalenia Moskwy.
Każdy Rosjanin przenikniony dziś jeszcze tem samem uczuciem, którem wtedy pałały serca ogólnie, mógłby był przepowiedzieć z góry te wypadki. Po bitwie pod Borodynem stało się to nieuniknionem.
Tak w Smoleńsku, jak i we wszystkich miastach i wsiach, ten sam duch panował co i w Moskwie. A na tamtych mieszkańców nie wpływał przecież Roztopczyn; tamci nie czytali i nie znali jego drukowanych rozporządzeń. Lud czekał nieprzyjaciela z najwyższym lekceważeniem, nie burząc się, nie robiąc żadnych nieporządków. Czekał w nastroju uroczystym, czując głęboko, że w danej chwili potrafi działać jak należy. Skoro wieść doszła o zbliżaniu się wojsk nieprzyjacielskich; warstwy wyższe w społeczeństwie, ludzie możniejsi wynosili się z miasta, zabierając wszystko i wywożąc co większą wartość przedstawiało. Ubożsi zaś palili i niszczyli to, co pozostało. Przekonanie że tak być musiało, i że zawsze tak będzie, istniało wtedy, i do dziś istnieje w każdem prawdziwem sercu rosyjskiem. To przekonanie powiemy więcej nawet! przewidywanie zdobycia Moskwy przez Francuzów, przeniknęło było całe wyższe towarzystwo w roku 1812. Dowodzili tego najdobitniej ci, którzy miasto gromadnie opuszczali w lipcu i sierpniu, zostawiając po za sobą swoje pałace, stanowiące połowę prawie ich majątku. Działali oni pod wpływem dziwnej siły patrjotyzmu ukrytego, który nie zasadza się na górnolotnych frazesach, ani na poświęcaniu swoich dzieci dla dobra i zbawienia ojczyzny, ani na innych czynach podobnych, przeciwnych ludzkiej naturze, tylko przejawia się po prostu, bez wielkiego rozgłosu i wysiłków bohaterskich; a właśnie dla tej prostoty i naturalności, dochodzi do olbrzymich rezultatów. — „Czyn to haniebny — ogłaszały afisze Roztopczyna — uciekać przed niebezpieczeństwem. Tylko podli tchórze Moskwę opuszczają!“ — A mimo tego opuszczali ją, wszyscy ludzie zamożniejsi, nic sobie nie robiąc z tego, że zostaną za tchórzów poczytani! Wyjeżdżali czując, że tak być powinno. Roztopczyn nie mógł ich przerazić, opowiadając o potwornych i strasznych okrucieństwach, popełnianych przez armję Napoleońską w krajach podbitych. Wiedzieli przecież doskonale, że w Wiedniu i Berlinie wojsko niczego nie tknęło. Doszły nawet do nich i te szczegóły, że podczas pobytu w owych miastach Francuzów, mieszkańcy spędzali czas najweselej, z tymi zwycięzcami, pełnymi powabów i przymiotów niezrównanych, skłaniających ku nim serca wszystkich niewiast. Wtedy ceniono tak samo wysoko Francuzów w wyższych towarzystwach rosyjskich. Żaden salon arystokratyczny nie mógł się dawniej obejść bez nich, tak w Moskwie jak w Petersburgu. Dziś jednak uciekali przed Francuzami, nie było bowiem mowy o tem, żeby Rosjanie mogli dostać się pod panowanie Napoleona! Czy groźnego czy łagodnego, oni tego panowania znieść nie byli w stanie. Odjeżdżali nie zdając sobie nawet sprawy dokładnej, jak wielkiem było poświęceniem z ich strony, oddawanie dobrowolne miasta tak wspaniałego, na łup ognia i grabieży, co stawało się teraz nieuniknionem. Powiedzmy bowiem prawdę, że to już leży w naturze ludu moskiewskiego, żeby palić i rabować domy opuszczone przez ich mieszkańców! A zatem, każda z owych dam wielko-światowych, wynosząca się na wieś, ze swego pałacu w Moskwie, z całą służbą, murzynami, karłami i błaznami nadwornymi, (pomimo zakazu Roztopczyna i trwogi, czy nie każe jej przypadkiem aresztować byle tylko nie zostać poddanką Napoleona!... przyczyniała się według naszego zdania tym czynem prostym a wzniosłym do wielkiego dzieła, mającego zbawić ojczyznę! Najmniej właśnie przyczynił się do tego sam Roztopczyn. Co chwila zapierał się on niejako własnych czynów i własnych rozporządzeń. Z jednej strony potępiał najsurowiej odjeżdżających, a z drugiej nakazywał wywóz z Moskwy wszelkich archiwów państwowych. Dziś rozdawał broń z arsenału tłumom pijaków rozbestwionych, i namawiał duchowieństwo do odbywania licznych procesji, jutro broń gwałtem odbierał, zakazując wszelkich procesji i nabożeństw publicznych, jako lud nadto podżegających. Zabierał osobom prywatnym wszelkie powózki, zapowiadając głośno, że raczej Moskwę podpali na cztery rogi, zamiast do niej wpuszczać Francuzów, a w godzinę później klął duszę i ciało, że coś podobnego ani mu w głowie nie postało. Raz zachęcał pospólstwo, żeby szukało i dostawiało mu szpiegów francuzkich, drugi raz znowu, gdy mu coś innego na nos wsiadło, karał za to każdego najsurowiej. Nibyto wypędzał z miasta gwałtownie Francuzów, a jednocześnie zostawiał w spokoju panią Aubert-Chalm’e, której salon był wielkim zbiornikiem żywiołu francuzkiego i miejscem, gdzie ściągała się cała kolonja francuzka. Wysyłał bez powodu na wygnanie starego i szanowanego powszechnie dyrektora poczty w Moskwie, Kluczarewa. Zbierał najgorszy motłoch uliczny na Trójgórze, pod pozorem stawiania oporu nieprzyjacielowi. Rzucał tłumowi na pastwę człowieka niewinnego, do poszarpania w kawałki, byle go się pozbyć z karku. Utrzymywał uroczyście, wszem wobec, że nie potrafi przeżyć Moskwy nieszczęścia! a tymczasem wymykał się cichaczem, bocznemi drzwiczkami, podśpiewując głupi czterowiersz francuzki[1], byle tylko nikt nie wątpił w jego udział w tem dziele. W końcu ten człowiek, nie miał najlżejszego wyobrażenia o doniosłości niespożytej i niesłychanej wartości moralnej tego wypadku, który dokonywał się w jego oczach. Trawiony chęcią szaloną, żeby jemu samemu wszystko przypisano, żeby świat cały zdumiał się nad jego wielkim czynem bohaterskim, drwił sobie jak pierwszy lepszy ulicznik, z opuszczenia i spalenia Moskwy. Sądził w swojej pysze szatańskiej, że mógłby wstrzymać w czemkolwiek tę straszną lawinę, ten prąd wszechpotężny patryotyzmu narodowego, który unosił go razem z innymi, niby źdźbło słomy, niby piórko z którem wiatr igra dowolnie!





XXIII.

Gdy powróciła z Wilna razem z całym dworem, piękna hrabina Bestużew, znalazła się w położeniu trochę kłopotliwem. W Petersburgu osłaniał ją skrzydłem opiekuńczem pewien dygnitarz, w wieku podeszłym, piastujący w państwie jedno z najwyższych dostojeństw. W Wilnie znowu nawiązała była nader ścisły stosunek z księciem krwi z państwa ościennego. Tak młody i ognisty książę, jak i ów wielki pan rosyjski, upominali się natarczywie o swoje prawa. Była zatem w kłopocie nie lada, jak rozwiązać to zadanie tak drażliwe, jak dogodzić jednemu i drugiemu, nie zrywając z żadnym serdecznych stosunków. Coby było wydało się innej kobiecie wprost niemożliwem, u niej wymagało jedynie króciutkiej chwili namysłu. Zamiast ukrywać się z swojemi czynami, zamiast używania jakichkolwiek wykrętów, aby wyjść cało z tak fałszywego położenia, coby było wszystko popsuło, dowodząc karygodności z jej strony, ona nie zawahała się ani na chwilę i jak prawdziwy wielki człowiek, potrafiła pozyskać opinję ogólną.
W odpowiedzi na gorzkie wyrzuty, któremi obarczył ją zagraniczny książę krwi, zaraz przy pierwszej wizycie, podniosła z dumą swoją prześliczną główkę, zwrócona profilem do niego:
— Oto próbka samolubstwa i okrucieństwa mężczyzn — odpowiedziała wyniośle. — Spodziewałam się z góry czegoś podobnego. Kobieta poświęcająca się dla ciebie mości książę, cierpi i taką za to odbiera nagrodę. Skąd rościsz sobie prawo książę, do żądania odemnie rachunku z moich czynów i stosunków przyjaźni? Ten człowiek był więcej niż ojcem dla mnie... Tak — trzepała coraz prędzej, aby księcia do słowa nie dopuścić — może miał dla mnie uczucia trochę odmiennej natury, nie zupełnie ojcowskie, ale to jeszcze nie powód, żebym zamykała mu drzwi przed nosem... Nie jestem mężczyzną, żeby być niewdzięczną! Chciej to przyjąć raz na zawsze do wiadomości mości książę, że z moich uczuć wewnętrznych zdaję li rachunek przed Bogiem i przed własnem sumieniem — dodała patetycznie, przyciskając dłonią swoje łono jak puszek łabędzi białe i pełne, a obnażone ile tylko się dało, aby mikroskopijny staniczek nie spadł z ramion zupełnie. Przy czem nie omieszkała wznieść w górę swoich przecudnych oczów fiołkowych, z wyrazem męczennicy niewinnie oskarżonej.
— Ależ hrabino, nie doprowadzaj że mnie do ostatnich granic rozpaczy.
— Ożeń się ze mną mości książę, a zostanę twoją najpokorniejszą niewolnicą.
— Ależ to jest wręcz niemożliwem.
— Powiedz raczej mości książę, iż nie raczyłbyś zniżyć się aż do mnie — rozpłakała się rzewnie.
Książę starał się ją pocieszyć i uspokoić. Ona zaś łzy lejąc (umiała płakać tak sztucznie, że stawała się jeszcze piękniejszą i ponętniejszą), zaczęła mu tłumaczyć, że rozwód jest możebnym w pewnych razach, że bywały już podobne wypadki. Tak mało jednak miała ich do zacytowania, że wymieniła jedynie Napoleona i kilku innych książąt panujących. Opowiadała szeroko i długo, że nigdy nie była żoną swego męża, że czuła wstręt do niego niepokonany, że była wtedy dzieckiem prawie, kiedy go jej gwałtem narzucono.
— Ależ religia, prawa ludzkie i Boskie? — powtarzał książę już na pół zwalczony i przekonany.
— Religia... prawa?... Ciekawam jakiby z nich był pożytek, gdyby nie mogły nam dopomódz w tym wypadku?
Uderzony i oszołomiony tą uwagą tak prostą zresztą, młodzik rozkochany odbył poważną naradę z pewnym labusiem francuzkim, znanym z swojej giętkości w zdaniach i niezrównanej pobłażliwości na drobne grzeszki pięknych dam.
W kilka dni później książę wprowadził swego przyjaciela, owego czystej krwi Paryżanina, księdza Joubert’a, do Daczy hrabiny Bestużew w Kamiennym-Ostrowie, gdzie piękna Helena wyprawiała dla „swoich“ najserdeczniejszych bal wspaniały. Czarne jak tarki i pełne ognia oczy księdza Joubert’a stanowiły dziwny kontrast z jego włosami bujnemi, wijącemi się w puklach, aż na ramiona, ale śnieżnej białości. Piękna gospodyni balu rozmawiała bardzo długo w ogrodzie, sam na sam z uroczym i szarmanckim labusiem. Oświetleni poetycznie mdłym blaskiem księżyca w pełni i jaskrawym światłem chińskich latarni, gęsto porozwieszanych pomiędzy drzewami, przy dźwiękach czarujących doskonałej orkiestry, przygrywającej w sali do tańca, rozprawiali o miłości stworzenia dla Stwórcy, dla Jezusa Chrystusa, dla Serc przenajświętszych tak Maryi Dziewicy niepokalanej jak i Jej Boskiego Syna. O pociechach obiecanych tu na ziemi jak i w życiu przyszłem, duszom wiernym, wyznającym religję jedynie prawdziwą i mogącą jedynie uszczęśliwić istotę ludzką... religię katolicką. Helena wzruszona do głębi tą wymową miodopłynną, czuła kilkakrotnie łzy w oczach słuchając księdza Joubert’a, którego głos drżał również, z wielkiego i świętego zapału. W tej chwili nadszedł jeden z tancerzów, zapraszając ją do walca i przerwał rozmowę budującą. Nazajutrz atoli pojawił się znowu labuś u Heleny, spędził z nią sam na sam cały wieczór i od tego dnia stał się jej gościem codziennym.
Dnia pewnego zaprowadził hrabinę do kościoła katolickiego. Klęczała długo nieruchoma, przed jednym z ołtarzów. Ksiądz Joubert dotknął się dłonią jej czoła i po tem dotknięciu (jak później opowiadała Helena każdemu, kto chciał słuchać i kto nie chciał), doświadczyła dziwnie błogiego uczucia, jakby ją było musnęło skrzydło anielskie... to łaska zaczynała spływać do jej duszy.
Później przystąpiła do spowiedzi i komunji św., ksiądz Joubert przyjął ją najsolenniej na łono kościoła katolickiego. Powinszował jej w słowach wymownych tego wielkiego szczęścia, zapowiadając, że dowie się o tem sam Ojciec Święty i dostanie wkrótce z Rzymu jego błogosławieństwo na piśmie.
To wszystko, co się teraz z nią działo, dowody uwielbienia ze strony katolików, którzy w niej siostrę witali, czystość gołębicy, otrzymana po odejściu od konfesyonału, a przedstawiająca się na jej osobie w szatach powłóczystych, śnieżnej i niepokalanej białości, stanowiło dla niej chwilowo bardzo miłą i niezwykłą rozrywkę. Nie traciła przeto z oka celu głównego. I jak to zwykło dziać się w sprawach, gdzie chytrość i podstęp grają główną rolę, strona o wiele słabsza umysłowo, ale przebieglejsza, miała odnieść zwycięstwo na całej linji.
Helena zrozumiała od razu, że te wszystkie piękne frazesy i słówka miodowe, dążą głównie do tego, żeby pozyskać bogatą owieczkę. Gotową była poczynić znaczne nawet ofiary pieniężne, ale w zamian zażądała stanowczo rozwodu. Ksiądz Joubert zaczął z nią o tem rozprawiać, ze zwykłą u niego miodopłynną wymową. Że skoro ją zmuszono do małżeństwa, dzieckiem prawie, z człowiekiem wstrętnym jej i który również nie pojmował obowiązków małżonka i jedynego celu małżeństwa; żeby nie zejść z tego świata bezpotomnie; nie dotrzymując mu wiary, popełniła tylko grzech powszedni... Jeżeliby zaś teraz, dla tego li pragnęła rozwodu, aby z innym mężem mieć dzieci, w takim razie...
— Koniec końców — przerwała mu Helena niecierpliwie. — Pytam sama siebie, jakby to być mogło, żebym była związaną z heretykiem, skoro przeszłam na łono religji jedynie prawdziwej... religji rzymsko-katolickiej?
Ta jej uwaga, wywarła na zacnego labusia prawie to samo wrażenie, co niegdyś na towarzyszach Kolumba, owo zagadnienie z jajem, tak po prostu przez niego rozwiązane. Zdumiał się, nie wiedząc co ma na to odpowiedzieć. Był jednocześnie zachwycony postępami swojej córki duchownej, w głębokiem przejęciu się zasadami nowej swej wiary. Nie chciał jednak uznać się za pobitego i dalej prowadził swoje nauki, wypowiadane uroczyście, z pominięciem drażliwej kwestji rozwodu.





XXIII.

Helena pojmowała doskonale, że kościół katolicki nie stawiałby jej żadnych przeszkód w sprawie rozwodowej z szyzmatykiem. Zostawały jednak trudności do zwalczenia ze strony władz cywilnych w samem państwie. Aby tych sobie nie narazić, ksiądz Joubert dotąd lawirował, nie dając jej pod tym względem stanowczej odpowiedzi.
Postanowiła zatem, przygotować zwolna do tego towarzystwo. Doprowadziła do gwałtownego wybuchu zazdrości swojego drugiego, w wieku podeszłym wielbiciela, i odegrała z nim tę samę komedję, co przedtem z księciem krwi państwa ościennego. Zrazu zdumiał się ów dostojnik, nie pojmując wcale, jakby mógł poślubić kobietę, której mąż dotąd żyje. Dzięki jednak pewności Heleny, z jaką mu tę możliwość tłumaczyła i on zaczął inaczej zapatrywać się na tę kwestję drażliwą. Nie byłaby z pewnością tak łatwo sprawy wygrała piękna hrabina, okazując najlżejsze wahanie, lub bodaj cień skrupułu. Ona jednak, nie czyniąc z tego żadnej tajemnicy, bez żenady, od niechcenia, z naiwną dobrodusznością, opowiadała wszystkim swoim serdecznym przyjaciołom (to jest całemu Petersburgowi), że oświadczyli się jej jednocześnie najuroczyściej, ekscelencja S. i owe książątko zagraniczne. Kocha ich obu jednakowo, całem sercem i nie wie którego wybrać, aby drugiego nie zasmucić. Wieść o rozwodzie z Piotrem rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Nie jeden byłby może coś miał przeciw temu; ona atoli tak tę kwestję postawiła, że zaczęto się zastanawiać już nie nad możliwością rozwodu, tylko nad tem szczegółem niesłychanie interesującym, którego ma wybrać z dwóch ubiegających się o jej piękną rączkę? Starą ekscelencję czy młodego księcia krwi? Nie pytano wcale, czy rozwód dostanie? Chodziło o to tylko jej znajomym, który z dwóch przedstawia dla niej świetniejszy los i większą korzyść, tak moralną jak i materjalną. Znaleźli się wprawdzie zacofańcy, którzy po cichu... bardzo cichutko... bąkali coś niecoś o profanacji nierozerwalnego związku małżeńskiego... znaleźli się jednak w tak małej liczbie, że ich zdanie było iście „głosem wołającego na puszczy“. Zakrzyczano ich zdanie, zmuszono do milczenia, nikt bowiem nie chciał uchodzić za głupca i za człowieka nie umiejącego wznieść się po nad tak błahe przesądy, nie do przebaczenia w lepszem towarzystwie.
Jedna Marja Dmytrówna Afrasimow pozwoliła sobie wyłajać ją i zelżyć publicznie, ze zwykłą u niej szorstką i rubaszną otwartością.
Na balu u Apraksinów spotkawszy się oko w oko z Heleną, odezwała się do niej swoim głosem grubym a donośnym.
— Słyszę, że chcesz wyjść powtórnie za mąż, mimo że Bestużew dotąd żyje w najlepsze? Czy sądzisz kochaneczko, żeś wpadła na coś nowego? O! bynajmniej. Wyprzedziły cię w tem oddawna wszystkie... ulicznice!
Po tych słowach Marja Dmytrówna, ruchem energicznym podwinęła bufiaste rękawy, i... pokazała jej plecy. Pomimo trwogi, którą przejmowała całe towarzystwo, Marję Dmytrównę uważano ogólnie za narwaną i niepoczytalną. Z całej tej jej reprymendy, zapamiętano jedynie ostatnią obelgę, rzuconą w twarz pięknej hrabinie i podawano sobie z ust do ust ów wyraz aż nadto dosadny, pośmieszkując się złośliwie z obu kobiet.
Książę Bazyli, który od pewnego czasu tracił pamięć najzupełniej i powtarzał raz po raz jedno i to samo, mówił zawsze do córki, skoro ją gdzie spotkał:
— Helenciu, proszę cię na słówko... Dochodzą mnie wieści o twoich pewnych zamiarach... o... no! domyślasz się przecie o czem chcę mówić? skoro tak, dowiedz się dziecko drogie, że serce ojcowskie nie posiada się z radości, iż nakoniec... tyleś biedaczko wycierpiała... ale proszę cię usilnie, radź się li twego serca własnego tym razem. Oto co ci chciałem powiedzieć...
I przyciskał ją do piersi, nibyto dla pokrycia wzruszenia, które wcale nie istniało.
Bilibin nie stracił był dotąd reputacji człowieka nader rozumnego i najdowcipniejszego w całem mieście. Był to typ przyjaciela zupełnie bezinteresownego, jakich miewają dość często damy wielkoświatowe. Tacy nie zmieniają nigdy roli, zachowując wiecznie tę samą taktykę. Dnia pewnego, w ścisłem kółku „najserdeczniejszych“, wykładał w salonie pięknej hrabiny Bestużew jak on zapatruje się na tę kwestję.
— Słuchajno Bilibin — zaczepiła go Helena, lubiąca takim jak on wypróbowanym przyjaciołom mówić „ty“, przyczem uderzyła go poufale po ramieniu, swoją śliczną rączką, na której cienkich paluszkach połyskiwało mnóstwo kosztownych pierścieni. — Poradź mi, jakbym ci siostrą była, co mam począć?... Który z nich dwóch ma być moim wybranym.
Bilibin zmarszczył czoło i zamyślił się głęboko.
— Nie sądź kochana hrabino, żeś mnie tem pytaniem zaskoczyła niespodzianie. — O tem tylko myślę — odrzucił wreszcie. — Jeżeli poślubisz młode książątko, stracisz na zawsze sposobność pojąć za męża tamtego... Co gorsza, możesz sobie tym czynem dwór narazić... bo wiadomo ci przecie, że jest tam w grze jakieś dalekie pokrewieństwo między nim, a domem panującem w Rosji. Jeżeli przeciwnie poślubisz starego hrabiego, będziesz promieniem słońca, ogrzewającym dni jego ostatnie, szczęściem nadziemskiem... no! a później jako wdowa po tak wielkiej matadorze, tem łatwiej ci przyjdzie zostać małżonką choćby i księcia krwi. Poślubiając wtedy ciebie, nie popełni wcale mezaljansu.
— Oto prawdziwy przyjaciel! — wykrzyknęła Helena nie posiadając się z radości. — Ja bo rzeczywiście kocham równo jednego jak drugiego. Nie radabym sprawić im przykrości. Za ich szczęście oddałabym życie własne.
Bilibin na to już tylko wzruszył miłosiernie ramionami. Na podobną boleść nie znajdywał lekarstwa.
— Szatan nie kobieta! — pomyślał. — Ta niczego nie owija w bawełnę. Chciałaby właściwie poślubić wszystkich trzech naraz.
— Ale, ale! — wtrącił po chwili od niechcenia. — Powiedzże mi hrabino z łaski swojej, jak się twój mąż na tę kwestję zapatruje?
— Ah! zanadto mnie kocha, żeby nie miał zrobić dla mnie wszystkiego, czego zażądam. — W swojej próżności bezgranicznej, Helena była przekonana że i Piotr rozkochany w niej do szaleństwa.
— Ha, ha, ha! — wybuchnął Bilibin. — Paradną jesteś droga hrabino!... Kocha cię więc tak dalece, że aż pragnie z tobą rozwodu?
I Helena śmiechem mu zawtórowała.
Do osób wątpiących o legalności i możliwości związku drugiego, póki mąż pierwszy nie umrze, należała w pierwszym rzędzie matka Heleny. Pożerała ją zazdrość niesłychana, na myśl o przyszłych córki świetnych losach. Ona już o niczem podobnem marzyć nie mogła nieboga! Zaczerpnęła więc rady pewnego duchownego rosyjskiego, czy rozwód jest kiedykolwiek dozwolony? Duchowny odpowiedział jej kategorycznie, powołując się na tekst jednej z ewangielji, który odbiera wszelką nadzieję kobiecie zamężnej, żeby mogła pomyśleć o drugim związku, póki pierwszy mąż żyje. Uzbrojona temi argumentami, niezbitemi w jej oczach, pospieszyła do córki. Przybyła wcześnie z rana, aby tem pewniej rozmówić się z nią sam na sam. Helena wysłuchała jej najspokojniej, uśmiechając się tylko ironicznie.
— Zaręczam ci — matka uparcie powtarzała — że taki czyn jest surowo karany.
— Ah! nie plotłaby mama takich bzdurstw... nic a nic się na tem nie rozumiesz. W mojem położeniu, mam przeciwnie święty obowiązek...
— Ależ moja droga...
— Ależ pozwól mama, że przecież Ojcu świętemu przysłuża prawo rozwiązywać co tylko zechce, tu na ziemi. Że też mama nie rozumie czegoś tak prostego.
W tej chwili jej dama do towarzystwa wpadła zapowiedzieć, że jego książęca mość czeka w salonie.
— Nie, nie, powiedz mu, że go nie chcę widzieć, żem na niego wściekle zagniewana, za to, że mi słowa danego nie dotrzymał, że...
— Hrabino, wypada rozgrzeszyć grzesznika szczerze skruszonego, i który w dodatku obiecuje poprawę — wycedził w tej chwili tonem wielko-pańskim, stanąwszy w drzwiach budoaru, wysoki, jasno-kościsty blondyn, o rysach ostrych i nieprzyjemnych.
Matka Heleny zerwała się natychmiast z najniższym dworskim ukłonem, którego nowo-przybyły nie raczył nawet zauważyć. Rzuciła okiem na córkę i wyszła majestatycznie z budoaru.
— Może ona i słusznie mówi? — powtarzała w duchu stara księżna, której skrupuły ulotniły się bezpowrotnie na widok księcia krwi. — Ma słuszność niezawodnie! Że też to my za młodu nie domyślały się nawet czegoś podobnego! A to przecież rzecz tak prosta! — dodała wsiadając do powozu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na początku miesiąca sierpnia, była już w toku sprawa rozwodowa pięknej hrabiny Bestużew. Napisała do swego męża... „który tak ją kochał!“... donosząc mu że zdecydowała się nareszcie oddać rękę hrabiemu S., jak również o jej przejściu na łono rzymskiego Kościoła. Żądała w końcu od niego, żeby wypełnił rubryki, tyczące się ich aktu rozwodowego, według formułek przepisanych, co mu wskaże ten, którego posyła do niego z owemi papierami:
„A teraz kończę, drogi mój przyjacielu, prosząc Boga gorąco, żeby osłaniał cię dalej swojem skrzydłem opiekuńczem“.
„Twoja zawsze szczera przyjaciółka — Helena“.
List ów Piotr odebrał w sam dzień bitwy pod Borodynem.





XXV.

Po raz drugi, w ciągu bitwy, Piotr opuścił wzgórek, z umieszczoną na nim baterją, i pobiegł do żołnierzów w Kniazkowie. Przeszedłszy przez jar głęboki, znalazł się przy jednym z ambulansów. Tu znowu zobaczył w koło krwi kałuże, i usłyszał straszne jęki i krzyki serce rozdzierające. Uciekł i stąd czemprędzej. Teraz pragnął gorąco jednej tylko rzeczy: Zapomnieć o ile możności o tych okropnościach, wejść nazad w tryb życia zwykły, codzienny, znaleść się w swoim pokoju, i na swojem łóżku. Czuł, że tam dopiero uporządkuje ile tyle myśli bezwładne, i zda sobie sprawę dokładną z tego co widział i czego doświadczył. Ale jak to zrobić? Wprawdzie na drodze, którą szedł, przestały huczyć bomby i nie świstały mu już złowrogo koło uszów kule karabinowe, ale sceny krwawe, powtarzały się co krok. Spotykał co chwila wlokących się mozolnie rannych, z twarzami trupio blademi i powykrzywianemi z bolu. W dali zaś słyszał dotąd trzask gęstego ognia rotowego.
Przeszedł ze trzy wiorsty, po drodze kurzem okrytej, a wiodącej ku Mozajskowi. Usiadł wreszcie znużony niesłychanie. Noc zapadła. Ustał był zupełnie huk armat. Piotr leżał na wznak, z głową opartą na rękach. Zdawało mu się co moment, że jakieś widma ocierają się o niego, i bomba pada z hukiem złowrogim tuż obok. Wtedy pot kroplisty a zimy występywał mu na czoło. Nigdy później nie mógł sobie przypomnieć, ile godzin tam przeleżał? Dobrze z północy, wyprowadzili go z tego stanu letargicznego trzej żołnierze, rozpalając nieopodal duży ogień. Chcieli ugotować sobie przy ognisku trochę suchara. Gdy woda zawrzała w kociołku, nakruszyli w nią suchara z odrobiną jakiegoś tłuszczu. Ta zupka zmięszana z dymem ogniska, drażniła wcale przyjemnie powonienie Piotra, któremu głód dokuczał szalenie. Westchnął ciężko. Żołnierze, którzy go z razu nie byli wcale spostrzegli, zwrócili się nagle ku niemu, usłyszawszy westchnienie.
— A ty co za jeden? — spytali dając mu do zrozumienia, że podzielą się z nim chętnie jedzeniem, jeżeli okaże się godnym ich współczucia.
— Ja, ja? — bąknął Piotr wymijająco. — Jestem oficerem w milicji... zabłąkałem się, nie znając dobrze tych dróg... Mój oddział przepadł gdzieś również wśród bitwy.
— No! no! — potrząsali głowami żołnierze. — Skoro tak, jedz z nami jeżeliś głodny bratku! — dodał podając Piotrowi łyżkę drewnianą, którą sam jadł przed chwilą.
Piotr nie dał się prosić, zasiadł przy ognisku, i zajadał z wilczym apetytem. Nic mu się dotąd w życiu tak smacznem nie wydało! Gdy tak połykał chciwie jedną łyżkę za drugą, żołnierze przypatrywali się ciekawie jego twarzy oświetlonej czerwoniawym blaskiem ogniska:
— Gdzież idziesz? — spytał jeden z nich.
— Radbym dostać się do Mozajska.
— Ty jesteś Baryń, nieprawdaż?
— Tak...
— Jakże się nazywasz?
— Piotr Cyryłowicz...
— No! to dobrze... zaprowadzimy cię zatem Baryń gdzie zechcesz...
I poszedł dalej razem z żołnierzami.
Koguty piały przededniem, gdy dotarli do Mozajska, pnąc się mozolnie pod górę nader stromą. Piotr w swojem historycznem roztargnieniu, zapomniał najzupełniej że dom zajezdny, gdzie stoi jego powóz wraz z końmi, jest u podnóża góry. I nie byłby sobie o tem przypomniał najzupełniej, gdyby nie był spotkał po drodze lokaja, który szukał go po całem mieście od wczoraj. Poznał natychmiast swego pana po białym kapeluszu, świecącym z daleka w pomroku.
— Nie wiedzieliśmy wcale co się stało z jaśnie panem! — wykrzyknął Piotra zobaczywszy. — Jaśnie pan idzie piechotą? Po cóż?... Przecież powóz czeka na jaśnie pana tam, na dole.
— Aha!... prawda... zapomniałem — Piotr uderzył się w czoło.
Zatrzymał się na drodze, a i żołnierze stanęli również.
— Odszukaliście zatym Baryń, waszych ludzi? — spytał jeden.
— Skoro tak, żegnamy was Piotrze Cyryłowiczu.
— Żegnamy! — powtórzyli wszyscy trzej.
— I ja was żegnam, dziękując serdecznie za wszystko! — Piotr przemówił odchodząc. — Możeby im dać co za to? — pomyślał sięgając ręką do kieszonki w kamizelce. — Nie... toby się nie godziło, płacić pieniędzmi za ich poczciwość! — usłyszał jakiś głos wewnętrzny. Ponieważ w oberży nie było gdzie szpilki wetknąć, tak była ludźmi zapchana, Piotr położył się po prostu w swojej karecie podróżnej.





XXVI.

Zaledwie dotknął się głową poduszki w karecie, zasnął twardo. W śnie powtórzyły się wszystkie obrazy widziane podczas bitwy, olśniewając go dziwną jasnością i dokładnością. Przejęła go na nowo trwoga śmiertelna i podniósł z mozołą powieki ociężałe. W koło niego cisza panowała. Stał jeden jedyny luzak oficerski w bramie oberży, rozmawiając półgłosem z jego woźnicą.
— Dzięki Bogu, że już po bitwie! — pomyślał. — Co to za rzecz okropna taki strach, jakiegom ja doświadczył! A jaki to wstyd dla mnie, żem się nie mógł w tem przezwyciężyć!... Oni jednak byli spokojni i niewzruszeni do końca!... — Miał na myśli żołnierzów w ogóle... I tych, którzy obsługiwali działa na wzgórku, i którzy podzielili z nim tak po bratersku łyżkę lichej strawy. I tamtych, modlących się z taką głęboką wiarą przed cudownym obrazem! Dla niego w bujnej wyobraźni odstrychali oni od reszty śmiertelników. Wydawali mu się wyżsi o całe niebo od innych, w swojem prostem poświęceniu, bez przesady, bez czczych deklamacji i bez żadnych widoków osobistych w przyszłości.
— Być żołnierzem, prostym szeregowcem — powtarzał Piotr w duchu — to dopiero życie prawdziwe! Dzielić z nimi wszelkie trudy, serdecznie, po bratersku!... czuć, jak oni czują żywo!... Czyż potrafię atoli zrzucić z ramion obecnie ciężar piekielny majątku... urodzenia... stanowiska wyższego w społeczeństwie? Byłbym mógł to niegdyś uczynić, za życia mego ojca... a nawet i później, po pojedynku z Dołogowem... Wtedy powinienem był zostać żołnierzem...
We śnie zobaczył salę „Klubu“; przesunęli mu się jak w kalejdoskopie: scena gdy wyzywał podczas uczty Dołogowa; dalej rozmowa jego w Torjok z Dobrodziejem... Zobaczył przed sobą i Anatola z cynicznym uśmiechem na ustach i Neswickiego i Denissowa, i tych wszystkich, którzy odgrywali główne role w jego przeszłości. Gdy obudził się z rana, dniało i niebo rumieniło się na wschodzie, niby twarzyczka wstydliwej dzieweczki. Widnokrąg był pokryty pierwszym szronem, jakby kto wszystko w koło zlekka pocukrował.
— Ah! to już dzień? — pomyślał Piotr, wyciągając się w karecie. Przypominały mu się żywo słowa ukochanego Dobrodzieja, usłyszane przez sen. Wywarły były na nim tak silne wrażenie, że pamiętał każde z nich bardzo długo. Był tem mocniej przekonany, że ktoś mu je podczas snu podszepnął; sam bowiem nie był w stanie nadać myślom podobnych kształtów, i ubrać je w takie słowa:
— Wojna — szeptał mu we śnie ów głos tajemniczy — jest dla wolności całego rodu ludzkiego, najcięższym aktem poddania się niepojętym wyrokom Boga... „Oni“, są tak święci w swojej prostocie niezrównanej! „Oni“, nie rozprawiają, nie zżymają się i nie protestują, tylko działają, jak mają z góry nakazanem... Słowo, mój synu, jest ze srebra... a milczenie ze złota, mówi mędrzec... Dopóki człowiek lęka się śmierci, jest jej niewolnikiem... Ten, który przestaje bać się takowej, opanowuje wszystko i wszystkich... Gdyby na ziemi nie istniał ból, tak moralny jak i fizyczny, człowiek nie znałby granic dla swojej woli i nie pojmowałby sam siebie...
Szeptał mu coś jeszcze tajemniczo, gdy zbudził Piotra służący, pytając czy każe zaprzęgać? Słońce wypłynęło już było wysoko na strop nieba. Obejrzał się po dziedzińcu. Pełno w nim było błota i nawozu cuchnącego. W samym środku stała studnia. W koło niej żołnierze konie poili, zaprzęgając je potem do wozów i wózków. Tak ludzie jak i konie wyglądali jak szkielety. Piotr odwrócił się z wstrętem najwyższym od tego widoku. Przymknął oczy i upadł napowrót w głąb karety.
— Nie — pomyślał — nie chcę dłużej patrzeć na te brudy, pragnę zrozumieć te prawdy, które mi objawiono podczas snu. Gdyby mnie był zbudził cokolwiek później mój sługa, byłbym się dowiedział o wszystkiem. Co teraz począć — potarł czoło z rozpaczą prawie. Czuł, że to, co mu się w śnie tak jasnem wydawało, znika z przed oczu, skoro się przebudził. Wysiadł z karety. Gdy wszedł do głównej izby w oberży, powiedziano mu, że Francuzi zbliżają się szybko ku Mozajskowi, a mieszkańcy tłumnie miasto opuszczają. Kazał natychmiast zaprzęgać, sam zaś poszedł kawałek naprzód pieszo. Spotykał po drodze całe oddziały wojska rosyjskiego, cofające się pospiesznie przed naciskającymi Francuzami. Zostawiali po za sobą tysiące rannych i zabitych, nawet niepogrzebanych dotąd! Na około słychać było jedynie skargi, jęki i złorzeczenia. Spotkawszy na lichym wózku swojego znajomego jenerała, z lekką kontuzją w nodze, Piotr zabrał go do swojej karety. Tak dojechali razem aż do Moskwy. Od niego dowiedział się Piotr, że Anatol umarł wskutek ucięcia mu nogi, a książę Andrzej Bołkoński jest również ranny śmiertelnie.





XXVII.

Skoro przejechał po za rogatki Moskwy, spotkał się z adjutantem hrabiego Roztopczyna.
— Szukamy cię hrabio wszędzie — wykrzyknął adiutant. — Gubernator pragnie widzieć waszą ekscellencyą, w sprawie nader ważnej i prosi do siebie.
Piotr nie wchodząc nawet do swego pałacu, wziął pierwszego lepszego izwoszczyka, i popędził do mieszkania Roztopczyna. Sam gubernator tylko co był wysiadł z powozu, powróciwszy ze wsi. W poczekalnej sali było pełno. Dotąd widzieli jedynie pana gubernatora Wassylczykow i Platow. Ci zapowiedzieli mu uroczyście, że nie podobna Moskwy obronić i musi wpaść w ręce Francuzów. Chociaż starano się ukryć przed ludem tę straszliwą a nieubłaganą konieczność, urzędnicy tak cywilni jak i audytorowie wojskowi przyszli gromadnie pytać się, co mają dalej czynić? Jaki taki, pragnął zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność. W chwili gdy Piotr przestępywał próg poczekalni, z gabinetu Roztopczyna wychodził kurjer wysłany przez Kutuzowa. Kurjer obrzucony ze wszech stron pytaniami, odpowiedział li ruchem rozpaczliwym i uciekł z sali czemprędzej, wcale się nie zatrzymując. Piotr spojrzał wzrokiem zaspanym i zmęczonym, po owym tłumie czekających na kolej swoją. Wszyscy byli dziwnie poruszeni i niespokojni. Zbliżył się do dwóch dobrych znajomych, którzy rozmawiali głosem przyciszonym. Po kilku słowach wzajemnego powitania, rozmowa nawiązała się na nowo.
— Nie można za nic ręczyć w obecnem położeniu — bąknął jeden. — A jednak, oto co kazał świeżo wydrukować — zauważył drugi, wskazując na nowe rozporządzenie, leżące na stole.
— Ba! to co innego! Tamto pisze się dla motłochu...
— Cóż to takiego? — spytał Piotr.
— Przeczytaj sobie, hrabio kochany.
I podał najnowsze ogłoszenie Roztopczyna.
Oto co Piotr wyczytał:
„Jego książęca mość, wódz naczelny, w chęci szybszego połączenia korpusu wysłanego naprzeciw głównej armji, przeszedł przez Mozajsk i zajął nader silne stanowisko gdzie nieprzyjaciel nie będzie śmiał go zaczepić. Wysłano ztąd do głównej kwatery czterdzieści ośm dział, z całą przynależną amunicją. Jego książęca mość zapewnia najuroczyściej, że będzie bronił Moskwy do ostatniej kropli krwi, choćby przyszło wojsku bić się na ulicach. Nie zważajcie moi kochani, na zamknięcie biur i wywiezienie archiwum państwa. Tak ważne dokumenta, trzeba było umieścić wcześnie w miejscu bezpiecznem, nie narażając na rozmaite wypadki wojenne. Ale mniejsza o to! Gdy nadejdzie chwila stanowcza, łotry Francuzi będą mieli z kim pogadać! zażądam wtedy posiłków z okolicznych wsi i miasteczek. Wydam wielki krzyk rozpaczy, a każdy prawy Moskal zrozumie jego znaczenie i pospieszy nam na ratunek. Tymczasem jeszcze cicho siedzę. Siekiera będzie wtenczas bronią doskonałą; przyda się nawet gruby kół z płota, a choćby i tęgie widły... Francuz każdy suchy jak szczypa, a lżejszy od naszego żytniego okłotu. Jutro po południu, Obraz cudowny Matuszki Bożej Iwerskajej pójdzie w procesji odwidzieć i pocieszyć rannych w szpitalu św. Katarzyny. Zostaną wszyscy pokropieni wodą święconą i dozwoli im się obraz ucałować. To im sił doda i zaraz prędzej zdrowie odzyskają. Ja sam jestem zdrów zupełnie, za łaską Bożą. Cierpiałem na jedno oko, ale teraz widzę doskonale obydwoma“.
— Wojskowi zapewniali mnie — przemówił Piotr — że w mieście bić się byłoby wprost niemożliwem i że jego położenie...
— Właśnie o tem rozprawialiśmy przed chwilą, — wtrącił jeden z wyższych urzędników.
— Cóż ma znaczyć ów frazes o jego oku?
— Gubernator miał niedawno jęczmień na oku i niecierpliwił się najokropniej, gdym mu oznajmiał że wszyscy przychodzą dowiadywać się najtroskliwiej o jego zdrowie... Ale, ale, hrabio kochany — dodał z uśmiechem złośliwym adjutant — opowiadano nam, żeś miał jakieś zgryzoty i niesnaski domowe, że pani hrabina...
— Nic o tem nie wiem — odpowiedział najobojętniej. — Cóż zatem słyszałeś panie kapitanie?
— Oh, u nas wymyślają częstokroć takie bajki potworne... powtarzam to tylko, com słyszał z ust wiarogodnych. Otóż zapewniano mnie najuroczyściej, że hrabina...
— O czem że cię zapewniano?...
— Wyjeżdża niebawem za granicę...
— To bardzo możliwe — bąknął Piotr od niechcenia, patrząc w koło z roztargnieniem. — Ale kogoż ja tam spostrzegam? — dodał wskazując ręką na starca wzrostu wysokiego, którego włosy i długa broda mlecznej białości dziwnie odbijały przy oczach czarnych, pełnych dotąd ognia i twarzy rumianej, czerstwej i prawie bez zmarszczków.
— Ah, ten tam?... To pewien oberżysta, nazywający się Wereszczagin. Czy znasz może hrabio jego historyę z proklamacyą?
— Ejże, to ma być on? — Piotr spytał zdziwiony, przypatrując się badawczo twarzy energicznej, ale nadzwyczaj spokojnej i poczciwej oberżysty.
— Właściwie to nie on pisał proklamacyą; to jego syn, którego obecnie uwięziono... zdaje mi się, że pożałuje wkrótce swojego uporu!... Zresztą jest to historya niesłychanie zawikłana. W każdym razie nie chciałbym być w jego skórze. Wydano ową proklamacyą mniej więcej przed dwoma miesiącami. Hrabia kazał śledztwo ścisłe przeprowadzić. Poruczono to najlepszemu naszemu wyżłowi policyjnemu Gabryelowi Iwanowiczowi... Wszak znany ci hrabio? Proklamacya tymczasem była może w setnych rękach. — Od kogo ją dostałeś? — pytał kogokolwiek. — Od tego i tego — odpowiadano. Pędził tedy do osoby wskazanej i tak po nitce do kłębka, dotarł aż do młodego Wereszczagina. Był to sobie kupczyk młodzik, z mlekiem pod nosem, który nie był wstanie sam wymyślić coś podobnego. Wiedzieliśmy dokładnie, że dostał do rąk proklamacyę od dyrektora poczty. Nie chciał jednak zdradzić tamtego. — Od kogo ją masz? — pytają go. — Od nikogo... sam proklamacyę napisałem. — Grożą mu, proszą, zaklinają, żeby mówił prawdę, on obstaje przy swojem. Woła go więc do siebie sam gubernator. — Kto ci dał do rąk proklamacyę? Mów prawdę chłopcze, bo tu idzie o twoją głowę!... — Ja ją sam napisałem!... — Możesz hrabio łatwo pojąć gniew wściekły gubernatora — dodał adjutant w rodzaju komentarza. — Było bo od czego wpaść w furję w obec tego kłamstwa i tej zaciętości.
— Ah! teraz zaczynam rozumieć — bąknął Piotr od niechcenia. — Roztopczyn byłby chciał usłyszeć z jego ust denuncjację na Kluczarewa, nieprawdaż.
— Ależ wcale nie! Chroń Panie Boże! — odrzucił adjutant przestraszony. — Kluczarew miał inne grzeszki na sumieniu, za które został oddalony... Otóż wracając do owej historji, gubernator miał się czem irytować...
— „Jakże to być może, aby ona wyszła z pod twojego pióra? — perswaduje dalej zaciętemu uparciuchowi. — Została po prostu przetłumaczoną z francuzkiego dziennika, wychodzącego w Hamburgu. Ty zaś nie umiesz wcale po francuzku. — Nie czytałem tego w żadnym dzienniku, tylko wszystko wysnułem z własnej głowy — odpowiada z najbezczelniejszą zuchwałością. — Skoro tak — wybucha nakoniec gubernator dyszący z gniewu — jesteś zdrajcą po prostu! Wezmą cię pod sąd i powieszą na pierwszej lepszej gałęzi!“ — i na tem skończyła się do dzisiaj ta sprawa. Roztopczyn kazał przywołać ojca, ten zaś mówił to samo co syn. Wyrok zapadł. Skazano go, ile mi się zdaje, do kopalń na całe życie... a obecnie stary ojczysko, przyszedł błagać o ułaskawienie syna. Nicpoń wielki z tego chłopczyska! Wolnodumiec popsuty do gruntu przez kobiety... umizgus, libertyn... Gdzieś tam liznął trochę nauki po za Rosji granicami i sądzi że już wszelkie rozumy pojadł i ma się za coś lepszego od nas barbarzyńców. W ojca oberży był wielki obraz Boga Ojca, trzymającego w jednej ręce berło, a na drugiej dłoni kulę ziemską, wyobraź sobie hrabio, młodzik wziął ten obraz do siebie i pewien nędzny bazgracz...





XXVIII.

Na tem stanął był adjutant w swojem opowiadaniu, gdy zaproszono Piotra do gabinetu pana gubernatora. Roztopczyn chmurny, z brwiami groźnie ściągniętemi, tarł czoło i oczy w chwili gdy wchodził Piotr do niego.
— Ah! witamy cię, rycerzu niezwalczony! — zawołał Roztopczyn tonem sarkastycznym. — Słyszeliśmy o dokazywanych przez ciebie hrabio cudach waleczności!... Obecnie jednak nie o tem chcę mówić z tobą hrabio... Jesteś masonem, czy nie? Chciej mi hrabio odpowiedzieć kategorycznie — spytał surowo wprawdzie, z taką jednak miną, jakby był gotów wszystko przebaczyć, byle grzesznik okazał cokolwiek skruchy.
Piotr milczał.
— Wiem o wszystkiem jak najdokładniej hrabio kochany. — I to mi jednak wiadomo, że są rozmaici masoni... Spodziewam się, że ty hrabio nie należysz do rzędu tych, którzy pragną zguby Rosji pod pozorem że tym sposobem zbawiliby ludzkość całą.
— Tak, ekscelencjo, jestem masonem — Piotr odpowiedział.
— A więc wiadomo ci zapewne mój drogi, że panów Sperańskiego i Magnickiego wysłano... domyślasz się gdzie? z Kluczarewem i jeszcze kilku innymi, których celem było zbudowanie świątyni Salomona, a zburzenie świątyni... w własnej ich ojczyźnie! Pojmujesz przecie, że nie byłbym odsunął od obowiązków dyrektora poczt, gdybym go nie był uznał człowiekiem niebezpiecznym dla ustroju państwowego. Wiem, żeś mu ułatwił podróż, dając własny swój ekwipaż na drogę i że on ci na wyjezdnem powierzył jakieś ważne dokumenta. Mam dla ciebie hrabio szczerą życzliwość. Jesteś o wiele młodszym odemnie. Przyjmże jakby od ojca zdrową radę, którą ci daję. Zerwij wszelkie stosunki z tymi ludźmi i opuść miasto jak najprędzej.
— O cóż właściwie oskarżają Kluczarewa? — spytał Piotr.
— To do mnie należy a nie do ciebie hrabio! — odburknął szorstko Roztopczyn.
— Obwinili go, jakoby miał rozrzucać po mieście proklamacje Napoleona, ale tego mu nie dowiedziono — mówił Piotr dalej nie podnosząc oczu od posadzki. — A cóż będzie z młodym Wereszczaginem, panie gubernatorze?...
— Macież teraz! — Roztopczyn przerwał mu w najwyższem uniesieniu. — Wereszczagin jest zdrajcą po prostu i otrzyma co mu się słusznie należy! Ciebie zaś panie hrabio nie po to zawezwałem, żebyś osądzał moje czyny, tylko chcąc cię przestrzedz po przyjacielsku, żebyś ztąd się oddalił jak najprędzej, zrywając wszelkie stosunki z takimi Kluczarewami i całą tą szajką łotrowską! — Spostrzegł się, że przemawia nadto gwałtownie do człowieka najniewinniejszego pod słońcem, uścisnął zatem dłoń Piotrowi, zmieniając ton nagle. — Jesteśmy w przededniu strasznej klęski narodowej, nie mam więc czasu prawić grzecznostek tym wszystkim, którzy mają ze mną do czynienia. Głowa mi pęka! Cóż myślisz zrobić ze sobą kochany hrabio.
— Nie wiem — Piotr bąknął wymijająco, mocno zafrasowany.
— Mówię ci i radzę jak szczery przyjaciel. Zmykaj ztąd jak najprędzej! „Mądrej głowie, dość na słowie“... rozumiesz mnie hrabio?... A teraz żegnam cię... Ale, ale... czy to prawda, że piękna hrabina przeszła na katolicyzm.
Piotr nic nie odpowiedziawszy na to ostatnie pytanie, ukłonił się sztywnie i wyszedł z gabinetu gubernatora, ponury i rozdrażniony do najwyższego stopnia.
Gdy wrócił do siebie, zastał tam kilka osób czekających na niego. Ten i ów z loży masońskiej, jego pełnomocnik, marszałek dworu i tym podobnie... Każdy z nich miał jakiś nader ważny interes... Piotr słuchał, niczego nie rozumiejąc. Sprawy owe, mimo, że go z blizka obchodziły, nic a nic go nie zajmowały. Odpowiadał ni w pięć ni w dziewięć, byle pozbyć się wszystkich jak najrychlej. Skoro został sam nareszcie, rozpieczętował i odczytał z uwagą list żony, który złożono mu na biurku.
— „Błogosławieni cisi i pokornego serca!“ — szepnął sam do siebie, tekst wyjęty z Ewangielji. — A na czemże to polega? — pytał się dalej. — Na poddaniu się bez oporu i szemrania woli Bożej... Miałem przykład w tych tam prostych żołnierzach... Trzeba nauczyć się wszystko zapomnieć, wszystko wyrozumieć i co za tem idzie... wszystko przebaczyć... Moja zatem żoneczka chce wyjść za mąż powtórnie?... Mniejsza o to! — machnął ręką pogardliwie. — Ja jej pewnie w tem nie przeszkodzę...
Rzucił się na łóżko nie rozebrany i usnął natychmiast snem kamiennym.
Gdy obudził się nazajutrz dość późno, powiedziano mu, że Roztopczyn przysyłał agenta z policji, dowiadywać się czy Piotr już miasto opuścił? Kilku mężczyzn czekało znowu na jego przebudzenie w głównym salonie, Piotr ubrał się czemprędzej, kazał sobie podać obfite śniadanie, a zamiast przejść do salonu, wymknął się z pałacu bocznemi schodami, furtką ogrodową. Odtąd, aż do pożaru Moskwy słych o nim był zaginął. Nikt go więcej nie zobaczył i nikt nie wiedział gdzie się podział i co się z nim stało?





XXIX.

Rostowy opuścili Moskwę dopiero na dzień jeden, przed wkroczeniem do niej armji francuzkiej.
Trwoga szalona ogarnęła była samą hrabinę, gdy Paweł przeniósł się był do pułku kozaków Oboleńskiego, i odjechał do Białego-Tczerkowa. Nie miała chwili spokoju, myśląc wiecznie o tem, że obydwaj jej synowie są wystawieni na wszelkie okropności wojny, i mogą zginąć lada moment. Próbowała przywołać Mikołaja do swego boku; chciała gwałtem jechać do obozu i odebrać Pawła, aby go umieścić bezpiecznie w Petersburgu. Oba te zamiary spełzły jednak na niczem. Mikołaj opisawszy szczegółowo w swoim ostatnim liście, przypadkowe spotkanie i usługę oddaną przez niego księżniczce Marji Bołkońskiej, nie dawał odtąd znaku życia. To zawzięte milczenie z jego strony, podwajało matki niepokój i rozstrój nerwowy. Hrabina trawiła teraz nocy bezsenne z nadmiaru trosk i obaw o synów. Hrabia wymyślił wreszcie coś, co mogło chwilowo żonę cokolwiek uspokoić. Postarał się cichaczem o przeniesienie Pawełka z pułku Oboleńskiego do oddziału ochotników, który formowano w samej Moskwie na koszt hr. Bestużewa. Hrabina była tem niesłychanie uradowana, i poprzysięgła sobie czuwać nad swoim Benjaminkiem. Dopóki groziło jedynie Mikołajowi niebezpieczeństwo, zdawało się matce (za co nieraz robiła sama sobie gorżkie wyrzuty), że Mikołaja przenosi nad resztę dzieci, i jego kocha najbardziej. Skoro jednak jej dziecko najmłodsze, ów nicpoń Pawełek, próżniak jakich mało! i wisus niesłychany; ale z takiemi czarnemi ślepkami jak tareczki, z tą śliczną okrągłą twarzyczką, świeżą i puszystą, jak dojrzała brzoskwinia, z noskiem figlarnie zadartym i ustami koralowemi, z lekkim czarnym meszkiem, zapowiadającym w przyszłości tęgie wąsiki; skoro zatem ten znalazł się z dala od niej, w obozie, pomiędzy zgrają żołnierzów szorstkich i gburowatych, uczuła, że jego kocha nad wszystkich, nad życie własne! O niczem odtąd nie myślała, tylko jakby go dostać na powrót. Była tak rozdrażnioną, że wszyscy ją niecierpliwili, nawet i najbardziej przez nią ukochani. — Potrzeba mi jedynie Pawełka! — powtarzała w duchu. — Na co mi tamci? Czy mogą mnie pocieszyć w czemkolwiek? List drugi odebrany od Mikołaja, w ostatnich dniach sierpnia, nie zdołał w niczem jej uspokoić. Dowiedziawszy się, że Mikołajowi nie grozi nic chwilowo, zaczęła się trwożyć tem bardziej o Pawła ukochanego. Prawie wszyscy znajomi Rostowów opuścili Moskwę. Rodzina błagała hrabinę, żeby pójść za tamtych dobrym przykładem. Ona jednak ani chciała słyszeć o wyjeździe z miasta, dopóki nie dostanie napowrót swego ubóstwionego Pawełka. Przybył nareszcie do Moskwy w dniu 9 września. Jakież było atoli matki zdziwienie, gdy ten oficerek szesnastoletni, okazał zupełną nieczułość na matki wylewy miłości dla niego, przesadzone i prawie chorobliwe. Zmieniła też natychmiast taktykę, ze zwykłym sprytem kobiecym i nie zdradziła przed nim, ani jednem słówkiem chęci gorącej, nie wypuszczenia go więcej samopas z pod swoich skrzydeł macierzyńskich. Odgadł to jednak Pawełek wiedziony dziwnym instynktem, a nie chcąc się dać zniewieścić (jak utrzymywał), odpowiadał na wszelkie objawy matczynej czułości, z wyrachowaną, lodowatą obojętnością. Aby zaś tem skuteczniej od niej się uwolnić, spędzał całe dni z Nataszką, którą zawsze bardzo lubił, uważając jakby za wiernego towarzysza do wszystkich psot i figli.
Niedbałość dobroduszna i niedołęstwo wrodzone, nieopuszczało i teraz samego hrabiego Rostowa. To też w dniu 9 września, wyznaczonym nibyto do ich odjazdu, niczego po temu nie przygotowano. Wozy potrzebne do pakowania rzeczy i sprzętów najkosztowniejszych, nadeszły dopiero jedenastego września z ich dóbr z pod Moskwy. Od 9 do 12 września panował w Moskwie całej niepokój gorączkowy. Tysiące wozów i teleg obdrapanych, zwoziło codziennie rannych po ostatniej bitwie pod Borodynem. Owe transporta krzyżowały się u miejskich rogatek, z takim samym długim sznurem powózek, z mieszkańcami, unoszącymi z miasta co kto mógł. Pomimo afiszów rozlepianych z rozkazu Roztopczyna, a może właśnie w skutek tychże, krążyły po mieście wieści najpotworniejsze. Zapewniano, że nie wolno nikomu z miasta wyjeżdżać. Ktoś inny znowu puszczał bąka, że po wyniesieniu w miejsce bezpieczne cudownych obrazów i relikwji Świętych, zmuszą wszystkich mieszkańców do opuszczenia miasta. Trzeci utrzymywał na pewno, że Rosjanie wygrali jeszcze jedną walną bitwę, oprócz tej, którą stoczyli z Francuzami pod Borodynem. Obiegały wieści, że armja cała już nie istnieje, albo: że milicja z duchowieństwem na czele pójdzie zająć gromadnie Trój-Górę... że chłopstwo zbuntowane ciągnie do Moskwy z wsi okolicznych... że przyaresztowano kilku zdrajców, przekupionych przez Napoleona... i tak dalej i tem podobnie... Wszystko to w końcu było bajką wierutną, ale tak ci co wyjeżdżali, jak i ów motłoch, który nie myślał ruszyć się z miejsca, wszyscy byli głęboko przekonani, że Moskwa zgubiona ostatecznie; trzeba więc z niej się wynosić, ratując co można. Przeczuwano, że wszystko musi się zapaść niejako. Do dnia 1 września jednak nic się nie było zmieniło na pozór w całem mieście, i na wzór skazanego na śmierć, który stanąwszy pod rusztowaniem, jeszcze się ogląda, czy mu nie nadejdzie ułaskawienie, Moskwa żyła dalej zwykłym trybem, nie pytając się i nie dbając o jutro. A to jutro fatalne, miało zniszczyć ją do szczętu, nie zostawiwszy kamienia na kamieniu! nie oszczędzając nikogo i niczego!
Te trzy dni przeszły u Rostowów w trosce nieustającej, i trudach niesłychanych przy pakowaniu mnóstwa gratów. Podczas gdy hrabia wałęsał się jak zwykle po mieście, zbierając nowinki, dysponując służbie to i owo, z wielko-pańską nonszalancją, hrabina goniła tylko wiecznie za Pawłem, który jej formalnie unikał i zazdrościła gwałtownie Nataszce, że jest do niej jak przypięty! Jedna Sonja zajmywała się właściwie pakowaniem, rozumnie i starannie, jak była nawykła wszystko robić. I ona była bardzo zmieniona i przygnębiona. List Mikołaja w którym wspominał o poznaniu przypadkowem księżniczki Bołkońskiej, obudził w sercu hrabiny cały szereg marzeń najrozkoszniejszych. Nie kryła się z najsłodszemi nadziejami, widząc w tem dziwnem spotkaniu iście palec Boży. — Nie cieszyłam się nigdy — mówiła głośno, wobec całej rodziny — z zaręczyn Nataszki z księciem Andrzejem. Natomiast pragnęłam zawsze gorąco, i błagałam Boga, żeby Mikołcio mógł poślubić księżniczkę Marję, i mam przeczucie, że prośba moja zostanie wysłuchaną... Cóżby to było za szczęście dla nas wszystkich!... — I biedna Sonja musiała jej w tem przyznać słuszność, bo przecież z pomocą jedynie znacznego posagu, wziętego z żoną, mógłby był Mikołaj poratować rodziców, w opłakanym stanie ich interesów. Serce atoli ściskało się jej na myśl złowrogą, że wtedy Mikołaj byłby dla niej na wieki stracony. Aby więc ból stłumić, który jej pierś rozrywał, wzięła na siebie cały ciężar pakowania, pracę niesłychanie żmudną i nieznośną. Do niej zatem udawali się tak oboje hrabstwo z rozmaitemi poleceniami, jak i cała służba po rozkazy. Paweł z Nataszką, nie tylko że nikomu w niczem nie dopomogli, ale każdemu w dodatku zawadzali. Rozlegały się po całym domu ich śmiechy i szalone gonitwy z pokoju do pokoju. Wybuchali śmiechem co chwila, sami nie wiedząc z czego i po co? Ot! po prostu dla tego, że byli młodzi, roztrzepani; lubili pasjami każdą odmianę, i we wszystkiem znajdywali materjał do żartów, figli i dowcipków. Paweł, dzieciak, wyjeżdżając z domu rodzicielskiego, nie posiadał się z radości, że powrócił doń prawie mężczyzną. Cieszył się również, że go wzięto z Białego-Tczerkowa, gdzie nie spodziewał się wcale wąchać prochu. W Moskwie miał zaś wszelką pewność spotkania z nieprzyjacielem, i odebrania pierwszego chrztu ogniowego. Nataszka ze swojej strony była wesołą dla tego, że długo, bardzo długo była taką smutną i przygnębioną, a teraz nic jej na szczęście nie przypominało owych cierpień, tak moralnych jak i fizycznych. Wyzdrowiała najzupełniej na duszy jak na ciele, i to ją cieszyło. Byli weseli oboje, bo w swojej dziecięcej ufności, ani na chwilę nie przypuszczali, żeby się Moskwa miała poddać Francuzom. Wierzyli święcie, że wojsko rosyjskie okryje się na murach Moskwy sławą niespożytą, a Paweł w szczególności zdobędzie najpewniej rangę oficerską, a może nawet... krzyż za chrabrost! Zresztą takie stuki i hałasy, taki przewrót w codziennych, trochę nudnych stosunkach, pobudzają zwykle do wesołości młodzieniaszków niedoświadczonych.





XXX.

W sobotę 12 września wszystko przewracało się do góry nogami w pałacu Rostowów. Drzwi pootwierano na oścież, meble pakowano lub okrywano szaremi pokrowcami. Nic w całym pałacu nie zostało na dawnem miejscu. Wszędzie było pełno słomy, siana i papierów do owijania. Chłopi przybyli z wozami z dóbr hrabiego z pod Moskwy, znosili stękając i pot z czoła ocierając, ciężkie paki jedne po drugich. Składali je następnie i przywiązywali sznurami do wozów. Tak w pałacu jak i na dziedzińcu było gwarno i roiło się od ludzi. Hrabia ma się rozumieć, ulotnił się z domu czemprędzej. Hrabina dostawszy okropnej migreny, z tego całego piekielnego tartasu i hałasu, leżała z głową obwiązaną, na którą kładła kompresy z octu, na szezlongu w gabinecie na samym końcu długiej anfilady. Paweł poszedł odwidzieć kolegę, z którym chciał się dostać razem do milicji i bronić Moskwy do upadłego. Sonja pakowała od rana własną ręką porcelanę i kryształy, w wielkiej sali jadalnej. Nataszka tymczasem, przykucznąwszy na posadzce w ich panieńskim pokoiku, wpatrywała się nieruchoma, wzrokiem zamglonym, starej, zmiętej sukience balowej... W niej była ubraną na pierwszym balu w Petersburgu!
Sama sobie gorzko wyrzucała, że tak próżniakuje, gdy cały dom pracą zajęty. Próbowała kilkakrotnie w dniu dopomódz Sonji w czemkolwiek. Pakowanie atoli nudziło ją niesłychanie. Taką zaś już miała naturę, że nie potrafiła niczego, jeżeli nie wzięła się do roboty z całą ochotą, całem sercem. Po kilku próbach niefortunnych, zostawiła Sonję przy porcelanie, i poszła, żeby przynajmniej spakować swoje własne graciki. Bawiło ją to zrazu. Rozdawała na prawo i lewo pokojowym i dziewczętom z garderoby. Pierwszym swoje zużyte sukienki, drugim barwne wstążki do warkoczów. Skoro jednak zaczęła resztę pakować, uczuła się od razu na śmierć znużoną:
— Ty mi to wszystko ślicznie zrobisz duniaszka! — pogłaskała pieszczotliwie po twarzy swoją starą, poczciwą nianię, sama zaś jak wiemy, wpatrzyła się nieruchomo w suknię balową, która wywołała nagle w jej duszy cały szereg wspomnieć czarownych, świetlanych i... nader bolesnych jednocześnie...
Obudziła ją z głębokiej zadumy głośna i nader ożywiona paplanina dziewcząt garderobnych tuż obok niej. Wstała i spojrzała przez okno. Przed pałacem stał długi szereg wozów z rannymi. Co żyło w domu ze służby, wyglądało przed pałac, gapiąc się na coś tak dla nich niezwykłego. Nataszka zarzuciwszy w prędkości na głowę chusteczkę od nosa batystową, zbiegła również na dół, aż na ulicę. Stara klucznica hrabstwa Rostowów, Mawra Kuźminicha, podeszła do jednego z wozów, nakrytego budką z płótna szarego, i zaczęła rozmawiać z rannym oficerem, bladym jak ściana, który leżał sam jeden, na sianie, i dwóch poduszkach pod głową. Zbliżyła się do nich i Nataszka, z pewną nieśmiałością, chcąc usłyszeć ich rozmowę.
— Nie macie zatem baryń żadnych krewnych w mieście? — pytała poczciwa staruszka. — Byłoby wam przecież o wiele wygodniej w przestronnych, dużych, chłodnych pokojach... ot! u nas naprzykład... Nasi hrabstwo i tak dziś pałac opuszczają.
— Czy by mi jednak na to pozwolno? — odrzucił ranny głosem omdlewającym. — Trzebaby prosić majora naszego... — dodał wskazując tegoż oczami.
Nataszka spojrzała z przestrachem naprzód na rannego, a potem pospieszyła prosto do majora:
— Czy nie mogli by ci ranni być u nas pomieszczeni? — spytała rezolutnie.
— Któregoż z nich życzy sobie mieć panienka? — major odpowiedział z uśmiechem, salutując ją szarmancko.
Nataszka powtórzyła pytanie tonem spokojnym, prawie uroczystym. Jej twarzyczka i cała postać dystyngowana, tak zaimponowały majorowi, mimo białej chusteczki do nosa, niedbale na głowę zarzuconej, że major przestał się uśmiechać zalotnie, i tym razem przemówił z najwyższem uszanowaniem:
— Ależ i owszem... jeżeliby właściciele pałacu nic nie mieli przeciw temu...
— Naturalnie że pozwolą, dlaczegożby nie! — Nataszka skinęła mu z lekka główką, i wróciła do klucznicy, szepcąc jej do ucha:
— Można, można!
Natychmiast zwrócono telegę z rannym oficerem w bramę dziedzińca. Z tą samą chęcią oświadczyli się i mieszkańcy domów pobliskich. Ten wypadek przerywający niespodzianie monotonność życia codziennego, zachwycił Nataszkę. Kazała zajechać na dziedziniec kilkunastu wózkom z rannymi.
— Trzebaby jednak dać o tem znać państwu — zauważyła stara klucznica, trochę zakłopotana.
— Oh! czy to warto? — Nataszka ręką machnęła. — Na ten jeden dzień? Moglibyśmy w końcu tę jedną noc w hotelu przenocować, oddając im nasze pokoje!
— Ah! panno hrabianeczko!... to znowu jeden z twoich pomysłów! Gdybyśmy nawet pomieściły ich w oficynach, musimy mieć przedtem pozwolenie państwa hrabstwa.
— Skoro tak, pójdę i poproszę!
Wbiegła pędem nazad na górę, i wsunęła się do matki gabinetu, gdzie czuć było ostrą woń eteru trzeźwiącego i octu.
— Mateczka spała?
— Czyż mogłabym usnąć bodaj na chwilę w tym tartasie? — hrabina wzruszyła miłosiernie ramionami. Lubiła namiętnie grać rolę ofiary, i teraz minęła się z prawdą, spała bowiem w najlepsze.
— Mamo, mój aniołku! — zawołała Nataszka klękając przed matką i przytulając twarzyczkę do jej twarzy. — Przepraszam, jeżelim cię zbudziła... nigdy więcej tego nie zrobię!... Mawra Kuźminicha przysłała mnie, żebym spytała... Są ranni... sami oficerowie... synowie naszych dobrych znajomych... Mateczka przecież pozwoli?... Nie mają ich gdzie ulokować... a ja wiem z góry, że mateczka nie miałaby serca odmówić biednym rannym przytułku...
Wypowiedziała to wszystko jednym tchem, jakby ją kto gonił.
— Kto, co?... Jacy oficerowie?... Kto ich sprowadził?... Nic a nic nie rozumiem — bąknęła hrabina głosem omdlewającym.
Nataszka śmiechem wybuchnęła. Uśmiechnęła się i matka w końcu do swojej pieszczoszki.
— Oh! wiedziałam że mateczka pozwoli, powiem im to natychmiast! — Zerwała się z kolan, matkę uściskała, i wyfrunęła jak ptaszyna spłoszona. W głównym salonie wpadła na ojca, który wracał z klubu z najgorszemi wiadomościami.
— Za długośmy się konopadzili z tem wybieraniem! — wykrzyknął tonem zgryźliwym. — Klub zamykają, policja miasto opuszcza!
— Tatko mnie za to nie wyłaje, nieprawdaż, żem pozwoliła wprowadzić do nas rannych?...
— Ależ ma się rozumieć — hrabia bąknął roztargniony. — Nie o to idzie teraz; tylko żądam stanowczo, żebyście wszystkie jak jesteście, nie zajmowały się głupstwami, nie latały, nie paplały, tylko wzięły się na serjo do pakowania... Trzeba odjeżdżać, uciekać z Moskwy i to jak najprędzej! — Te słowa powtarzał hrabia bez zmiany, każdemu, kogo tylko w domu napotkał.
Podczas objadu, Paweł opowiedział, jako wiadomość zaczerpniętą z najpewniejszego źródła, że do dnia motłoch uliczny pozabierał wszystką broń z arsenału. Pomimo że Roztopczyn obiecywał w swoich drukowanych afiszach wydać na dwa dni naprzód — „krzyk trwogi, wzywający na ratunek każdego prawego Moskala!“ — dowiedziano się z boku, że wydano rozkaz po cichu, aby lud udał się całą masą na Trój-Górze, gdzie ma się stoczyć walna bitwa! Hrabina wpatrywała się z najwyższą trwogą w twarz swego syna, rozpłomienioną rycerskim animuszem. Przeczuwała, że skoro by go nie wiedzieć jak błagała, żeby w tej bitwie nie brał udziału, odpowiedziałby jej na to jakieś głupstwo po prostu, i tem pilniej by mu było pójść tam, narażając się na śmierć lub kalectwo. Milczała zatem dyplomatycznie, w nadziei, że na wyjezdnem zabierze gwałtem Pawła jako swego obrońcę. Zaraz po obiedzie wzięła męża na bok, błagając ze łzami, żeby mogli wyjechać jeszcze tej nocy. Ona, okazująca dotąd spokój apatyczny, utrzymywała teraz, że umrze ze strachu, jeżeli nie wywiezą jej z Moskwy natychmiast!





XXXI.

Pani Schoss, wracając od córki, ze wsi okolicznej, pomnożyła jeszcze trwogę i niepokój hrabiny, opowiadając co widziała na własne oczy w Miaśnickaji, w magazynie spirytusu. Ledwie uciekła z życiem goniona i napastowana przez motłoch pijany i rozbestwiony, który wył i ryczał w koło niej nieludzkimi głosami! Woźnica opowiadał jej po drodze, że motłoch wywalił drzwi do magazynu prowadzące, powytaczał na dwór kufy z wódką i porozbijał je, powołując się na rozkaz czyjś, z góry odebrany. Cała rodzina wzięła się teraz do pakowania z pospiechem gorączkowym. Hrabia nie przestawał chodzić po pokojach i dziedzińcu, napędzając służbę, czem ją do reszty zahukał i prawie ubezwładniał. Paweł tak samo rozdawał na prawo i lewo najsprzeczniejsze rozkazy. Sonia traciła głowę, nie wiedząc za co ma najprzód chwytać, w obec krzyków i nawoływań, tak hrabiego, jak i całej służby, zupełnie ogłupiałej. Teraz i Nataszka zabrała się do pakowania z gorliwością niesłychaną, na co patrzano z razu z niedowierzaniem. Ponieważ brano to za żart z jej strony, nie zważano wcale na jej rozkazy. Wytrwała jednak, ze zwykłą u niej energją i uporem, zdobywając sobie w końcu posłuch i wszelkie uznanie. Pierwszem jej świetnem dziełem, które kosztowało ją nie mało trudu i wysiłku, czem jednak zdobyła sobie przewagę nad całem otoczeniem, było upakowanie doskonałe kobierców. Hrabia miał zbiór drogocenny kobierców perskich i prześlicznych gobelinów francuskich. Przed nią stały dwie paki otwarte. W jednej były kobierce, w drugiej porcelana. Zostawało jeszcze mnóstwo porcelany po stołach, a znoszono coraz nowe stosy z szaf kredensowych. Sonia posłała zatem po trzecią pakę.
— Wiesz co Sońciu — zauważyła Nataszka. — Mogłybyśmy doskonale pomieścić to wszystko w dwóch pakach.
— Niepodobna, panno hrabianko — odezwał się kamerdyner. — Już próbowaliśmy, ale nam się nie udało.
— Poczekajcież. Zaraz zobaczymy!...
I Nataszka zaczęła wydobywać z paki porcelanę, już najstaranniej upakowaną.
— Włożymy półmiski i talerze pomiędzy kobierce — zadecydowała.
— W takim razie, trzeba będzie przynajmniej trzech pak na same kobierce! — mruknął gniewnie kamerdyner.
— Tylko chwilkę cierpliwości. — Nataszka strzepnęła rękami. — Te naprzykład skorupy fajansowe, powyjmujemy. A zaś saską porcelanę, umieścimy pomiędzy kobiercami.
— Zostaw nas Nataszko! — Sonia zaczynała się niecierpliwić. — Zrobimy to wszystko bez ciebie.
— Co też panna hrabianka z nami wyrabia! — załamał ręce kamerdyner.
Pomimo tych wszystkich perswazji, Nataszka postawiła na swojem. Powyrzucała stare, nic nie warte kobierce, zostawiła na boku serwis codzienny fajansowy, również bez wartości, zaczęła spiesznie pakować wszystko na nowo. Dzięki temu, co tylko większą wartość przedstawiało, zmieściło się rzeczywiście w dwie duże skrzynie. Nie można tylko było w żaden sposób zamknąć wieka w tej, gdzie były kobierce spakowane. Nataszka nie dając za wygranę, tak długo manipulowała, każąc naciskać z całej siły kamerdynerowi jak i bratu, nareszcie i sama na skrzynię wyskoczyła, że w końcu wieko domknięto.
— Hurra! — krzyknęła uszczęśliwiona tem zwycięztwem.
W mgnieniu oka, zyskawszy teraz uznanie i ufność ogólną, wzięła się do pakowania innych rzeczy. Nawet ojciec uznał jej wyższość i nie sprzeciwiał się niczemu, skoro mu zapowiedziano, że tak sobie życzy hrabianka Natalja. Nie wszystko jednak, mimo że ogólnie wzięto się do pracy, mogło być przed nocą upakowane. Hrabstwo zatem udali się na spoczynek, odkładając wyjazd na dzień jutrzejszy. Panienki i Paweł pokładli się gdzie i na czem kto mógł.
Tej samej nocy, Mawra Kuźminicka, wprowadziła jeszcze jednego ciężko rannego pod dach Rostowów. Przypuszczała, że musi to być jakaś znakomitość. Jechał w powozie zupełnie zakrytym. Na koźle siedział obok stangreta stary kamerdyner, wyglądający bardzo statecznie. Doktor i dwóch luzaków, jechało na bryczce, tuż za powozem.
— Tędy, tędy, jeżeli łaska... nasi państwo odjeżdżają, pałac zostaje całkiem pusty — zapraszała serdecznie klucznica starego sługę.
— Niestety! — ten ciężko westchnął. — Bóg raczy wiedzieć, czy mój biedny pan żyje dotąd?... My mamy także nasz własny pałac w Moskwie, ale na drugim końcu miasta i od dawna stoi pustką.
— Do nas, do nas zajedźcie! — prosiła dalej usilnie poczciwa staruszka. — Wasz pan zatem bardzo chory?
Sługa odpowiedział jedynie giestem rozpaczliwym.
— Bez nadziei! — szepnął głucho. — Muszę jednak uprzedzić o tem doktora.
Zszedł z kozła i zbliżył się do bryczki.
— Dobrze — doktor odpowiedział.
Sługa rzucił smutne spojrzenie na wnętrze karety i kazał stangretowi wjechać na dziedziniec.
— Rany Chrystusowe! — załamała kurczowo ręce Mawra Kuźminicha, gdy kareta stanęła obok niej. — Zanieście księcia na łóżko jak najprędzej... jedno jest jeszcze próżne i z całą pościelą.
Ponieważ było bardzo ważnem, żeby ranny doświadczał jak najmniej wstrząśnień, zaniesiono go i złożono na dole, unikając schodów, w pokoju sypialnym pani Schoss. Rannym był... książę Andrzej Bołkoński.





XXXII.

Dzień ostatni Moskwy istnienia, zajaśniał nad miastem. Była to niedziela. Pogoda od rana zapowiadała się prześlicznie. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, słońce rozsiewało w koło złociste promienie, odbijające się w niezliczonych kopułach i krzyżach, tego Rzymu prawosławnego. Odgłos dzwonów rozbrzmiewał w powietrzu, wzywając jak zwykle na nabożeństwo do mnogich cerkwi. Nikt dotąd nie przypuszczał, że los Moskwy rozstrzygnie się tak nagle. Niepokój gorączkowy wzrastał jednak z każdą chwilą, objawiając się szczególniej niesłychaną drożyzną pewnych przedmiotów i mnóstwem motłochu w łachmanach, z wzrokiem dzikim, pijanego po części, który zapełniał szczelnie ulice, włócząc się po mieście. Cały ten tłum był się do dnia zgromadził na Trój-Górze. Tam czekał na ukazanie się Roztopczyna i dalsze jego rozkazy. Gdy ten nie nadchodził, tłum zaczął podejrzywać, że chcą Moskwę oddać na łup nieprzyjacielowi, wtedy motłoch rozsypał się po mieście, wstępując po drodze do szynkowi racząc się tam wódką bezpłatnie, ma się rozumieć. W dniu tym nie można było dokupić się za żadną cenę wozów, koni i broni wszelkiego rodzaju. Banknotów nikt nie chciał przyjmować w mieście. Przedmioty zbytkowne za to, oddawano chętnie za byle co. Za lichego konia chłopskiego płacono po pięćset rubli, a natomiast bronzy, zwierciadła najpiękniejsze i tym podobne, można było nabywać od kupców prawie za darmo... ale tylko za monetę brzęczącą.
W pałacu Rostowów oddalonym od śródmieścia, mało co wiedziano o nieporządkach i rozmaitych ekscesach tłumów pijanych i rozbestwionych. Wprawdzie trzech ludzi z ich służby ulotnili się bezpowrotnie, nic jednak nie ukradziono dotąd w pałacu. Trzydzieści wozów, które ze wsi sprowadzono, stanowiły same w sobie znaczny majątek, tak przepłacano wszelkie podwody. Kilka osób ofiarowało za nie hrabiemu sumy bajeczne. Na dziedzińcu było wiecznie pełno żołnierzów, wysyłanych przez biednych rannych oficerów, których przytulono tymczasowo w domach okolicznych. Błagali oni usilnie hrabiego, żeby pozwolił niektórym z nich przynajmniej, przysiąść się na wozach i wynieść się z miasta. Pomimo litości, którą w nim wzbudzali ci nieszczęśliwi, marszałek dworu odpowiadał każdemu z nich jedno i to samo: — „Że nie śmiałby nawet napastować hrabiego czemś podobnem, oni bowiem sami nie pomieszczą na tych wozach wszystkiego. Zresztą, skoroby się jednemu pozwoliło, nie możnaby się pozbyć i reszty. W końcu chcianoby może, aby im hrabstwo odstąpiło własny powóz, sami idąc piechotą. Czy to na trzydzieści wozów zabranoby te setki rannych? powinnością zresztą każdego ojca rodziny jest myśleć najprzód o swoich najbliższych“. — Gdy marszałek dworu odpędzał w ten sposób natrętnych, przemawiając w imieniu swojego chlebodawcy, hrabia wysunął się jak zwykle na palcach, cichuteńko z pokoju sypialnego, aby nie obudzić — „kochanej hrabinki“ — i wyszedł na galerję, w szlafroku z fioletowego adamaszku. Było jeszcze dość wcześnie. Wszystkie wozy były już upakowane i stały rzędami na obszernym dziedzińcu. Marszałek dworu Wasyliczyn, starał się pozbyć z karku ostatniego żołnierza i tłumaczył grzecznie, ale nie mniej stanowczo, brak miejsca na wozach, owemu młodemu, blademu oficerkowi, który wczoraj wieczór znalazł pierwszy schronienie w pałacu Rostowów. Oficer niósł prawą rękę na temblaku. Na widok hrabiego, wchodzącego na ganek Wasyliczyn ruchem groźnym pokazał na bramę żołnierzowi, co miało znaczyć, żeby się wyniósł natychmiast.
— I cóż, wszystko gotowe? — spytał hrabia przesuwając dłoń po łysinie, z grzecznym ukłonem dla rannego oficera.
— Gotowe jaśnie panie!... Tylko zaprządz... i dalej w drogę!...
— Doskonale! Hrabina zbudzi się niebawem, a wtedy z pomocą Bożą!... Jakże panom spało się u mnie? — zwrócił się uprzejmie do oficera, który podbił od razu hrabiego serce miękkie jak wosk. — Wypoczęliście bodaj trochę?
Oficer przystąpił bliżej, a twarz dotąd blada, pokryła się lekkim rumieńcem.
— Chciałem właśnie błagać usilnie pana hrabiego, żebyś mi pozwolił przytulić się na którymkolwiek z tych wozów... pomiędzy pakami... Mam tylko małe zawiniątko. Pomieszczę się gdziekolwiek.
Nie dokończył, gdy odezwał się z tą samą proźbą luzak wysłany z domu sąsiedniego przez swojego kapitana.
— I owszem... czemużby nie — hrabia odpowiedział najuprzejmiej. — Wasyliczyn, postarasz się o miejsce dla tych dwóch panów... nieprawdaż?... Nie można im przecie odmówić tak drobnej przysługi! — I nie tłumacząc się jaśniej, odwrócił głowę w inną stronę. Twarz młodego oficera rozpromieniła się radością i wdzięcznością.
Uszczęśliwiony z swojego uczynku miłosiernego, hrabia oglądnął się w koło. Na dziedzińcu tymczasem roiło się od rannych. Z okien w oficynie wyglądały również twarze sino-blade, a każdy z nich wpatrywał się błagalnie w hrabiego, z proźbą niemą, żeby i ich nie opuszczał.
— Żeby jaśnie pan raczył zajrzeć do galerji! — wtrącił marszałek. — Nic dotąd nie postanowiono, które obrazy zabrać, a które zostawić.
Hrabia udał się w głąb pałacu, szepnąwszy na ucho marszałkowi, żeby zabrał ile się da rannych... zostawiając raczej kilka pak nie tak bardzo potrzebnych, po które możnaby przysłać później...
Hrabina obudziła się po dziewiątej z rana. Motruna Tymojewna, pełniąca przy niej od dawna nie tylko funkcje pokojowej, ale i ajenta sekretnej policji, doniosła jej natychmiast, że pani Schoss jest w najgorszym humorze. Najprzód wczoraj wyrugowano ją z jej pokoju, dla jakiegoś wyższego oficera, który ma być umierający, a teraz zrzucono jej kufer z wozu. Tak samo zdejmują i inne paki, składają jedna na drugą w kącie dziedzińca, hrabia zaś przyzwolił, żeby na wozy brać rannych. Posłała natychmiast prosić do siebie męża.
— Czyż to być może, co mi powiadają? Każesz więc mój drogi wozy rozpakowywać?
— Chciałem właśnie pomówić z tobą o tem, mój aniołku... Bo widzisz „kochana hrabinko“, przyszli błagać usilnie o zabranie na wozy kilku rannych. Tych kilka pak są nam chwilowo niepotrzebne, nieprawdaż?... Sprowadzimy je później. Jakże można opuścić tych biedaków? Skoro przytulili się u nas wczoraj, sądzę, że powinnibyśmy... Dla czego nie zabrać ich z sobą? Tych rzeczy nie potrzebujemy tak zaraz...
Hrabia wypowiadał to wszystko tonem nieśmiałym, słowami urywanemi, jak kiedy rozchodziło się o kwestje pieniężne. Żona znała się z tym sposobem przedstawiania jej w świetle najmniej jaskrawem, jakiejś wielkiej straty majątkowej, lub znacznej sumy wydanej niepotrzebnie na jakąś ucztę wspaniałą, oranżerję, salę teatralną, nowe dekoracje i tym podobnie. Ona ze swojej strony uważała za świętą powinność sprzeciwiać się systematycznie wszystkiemu podobnemu. I teraz zatem przybrała minkę żałośną nieszczęśliwej ofiary i w te słowa przemówiła:
— Chciej mnie tylko wysłuchać mój mężu! Tak pięknie poprowadziłeś interesa, że ci teraz nie chcą dać za nasz pałac ani jednej kopiejki... Chcesz więc pozbawić dzieci nasze i tych gracików drogocennych? Sam mi powiedziałeś, że w tych pakach leży ze sto tysięcy rubli! Otóż ja mój drogi, nie myślę tego odjeżdżać, zostawiając wszystko na Boską opatrzność. Niech rząd troszczy się o rannych. Cóż nam do tego? Patrz tam, naprzeciw nas... U Łopuszkinów, zabierają wszystko z pałacu do ostatniego krzesełka. Tak czynią ludzie rozsądni, my zaś działamy wiecznie po głupiemu! słuchając li serca, a nigdy nie radząc się rozumu... Ulitujże się choć raz nad naszemi dziećmi biednemi, jeżeli ja już nic u ciebie nie znaczę!
Wybuchnęła płaczem spazmatycznym, a hrabia wybiegł z pokoju zrozpaczony, z głową spuszczoną, jak zbrodniarz najgorszy.
— O cóż to idzie tatku? — spytała Nataszka, wśliznąwszy się tuż za ojcem do matki pokoju.
— Wcale nic... i zresztą to do ciebie nie należy!
— Ależ słyszałam wszystko! Dlaczegóż mama niechce pozwolić?
— Nie wtykaj nosa gdzie nie trzeba!
Odburknął ojciec szorstko, rozdrażniony do najwyższego stopnia.
Nataszka usunęła się w okna framugę, z minką wielce zafrasowaną:
— Tatku! — nagle zawołała — Berg przybył.





XXXIII.

Zięć Rostowów Berg, obecnie pan pułkownik, udekorowany w dodatku dwoma krzyżami: św.  Włodzimierza i św. Anny, z wstęgą na szyi, zajmywał dotąd stanowisko nader wygodne, bezpieczne i przynośne, przy dowódcy drugiego korpusu armji rosyjskiej. Wpadł był do Moskwy przed kilku dniami, właściwie nie mając tam nic do roboty. Skoro jednak zauważył, że tak inni robią, i on prosił o urlop „w interesach familijnych“, i przybył zobaczyć co się w Moskwie dzieje. Zajechał na dziedziniec w eleganckim kabryolecie, zaprzężonym parą prześlicznych rysaków, kupionych za bezcen od zbankrutowanego księcia D. (którego spoił był wpierw należycie). Wysiadając zawiązał węzełek na cieńkiej, wytwornej, śnieżnej białości, batystowej chusteczce do nosa. Wpadł następnie jak bomba do salonu, rzucił się na szyję „tatkowi najdroższemu!“ — ucałował szarmancko ręce obie Nataszce i Soni, wypytując się najtroskliwiej o zdrowie: — „najukochańszej mateczki!“
— Eh! kto tam teraz ma czas myśleć o zdrowiu? — odrzucił hrabia tonem kwaśnym i zniecierpliwionym. — Wolałbyś opowiedzieć nam co się dzieje z wami!... Gdzież nasza armja? Czy stoczą bitwę pod Moskwą?
— Bóg raczy wiedzieć? — Berg wzruszył miłosiernie ramionami. — Armję naszą ożywia ciągle duch bohaterski, a dowódzcy naradzają się bez ustanku... Dotąd atoli nie wiadomo nikomu z nas, na co się właściwie zdecydowali. Mogę tylko zapewnić tatkę kochanego ogólnikowo, że nie ma w mowie ludzkiej słów dość dosadnych, aby odmalować wiernie zapał rycerski, którym jest przejęte wojsko rosyjskie, i czego dało dowody w bitwie pod Borodynem! Powiem to jedno drogiemu tatkowi — trzepał dalej, uderzając dłonią o pierś naprzód wydaną jak to widział u pewnego jenerała, gdy wpadał w patos tragiczny mówiąc o wojsku rosyjskiem — żeśmy nie tylko nie potrzebywali zachęcać żołnierzów, ale raczej musieliśmy wstrzymywać w zapędzie, żeby ich nie wystrzelano co do nogi!... Tak, tak, ojcze, są to bohaterowie z wieków starożytnych! Zastęp godny Leonidasa! Mój jenerał Barclay de Tolly, również życia nie ważył ani trochę... był zawsze na przedzie pod gradem kul. Co do naszego oddziału, postawionego u podnóża góry, można sobie łatwo wyobrazić... — Tu Berg zaczął jedno zmyślać po prostu, drugie zszywać razem, z rozmaitych danych, które pozbierał był tu i owdzie ostatniemi czasami.
Niepokoił tylko i mieszał go widocznie wzrok Nataszki, wlepiony weń badawczo, jakby chciała wniknąć do głębi jego duszy i odkryć, o ile minął się z prawdą.
— Bohaterstwo armji rosyjskiej było niezrównane, i nie można tego dość napodziwiać, powtarzam to raz jeszcze — zwrócił się w stronę Nataszki, jakby chciał tą pochwałą pozyskać jej łaskę. — Rosji nie zależy tak bardzo na Moskwie. Jej wielkość spoczywa w sercach jej dzieci! Nieprawdaż tatku kochany?
W tej chwili weszła hrabina. Miała wyraz w twarzy smutny, przygnębiony i ponury. Berg zerwał się na równe nogi, ucałował po trzykroć jej ręce, zadając mnóstwo pytań i potrząsając głową z najserdeczniejszem na pozór współczuciem.
— Tak, tak, mateczko najdroższa! Dożyliśmy czasów bardzo ciężkich dla serca każdego prawego Rosjanina. Ale nie ma się znowu czem niepokoić. Odjedziecie jeszcze drodzy państwo dość wcześnie...
— Nie pojmuję doprawdy co ci ludzie sobie myślą? — zżymnęła niecierpliwie ramionami hrabina, zwracając się do męża. — Dotąd nikt z niczem nie gotów, nikt nie wydaje żadnych rozkazów! Wielka szkoda, żeś nie kazał przyjechać z wozami Mitence! — Hrabia miał już jakieś ostre słówko na języku, wolał jednak wyjść z pokoju, niż zrobić przykrość swojej najukochańszej, biednej żoneczce.
Wtedy zastąpił mu drogę Berg namacawszy węzełek na chustce zawiązany.
— Mam wielką prośbę do tatki kochanego.
— Do mnie?
— Nie inaczej... Przechodząc przed chwilą przed pałacem Jussupowa, dopędził mnie jego kamerdyner, biegnąc galopem, aby mnie namówić do kupienia coś z mebli. Prześliczne rzeczy i za bezcen! Wszedłem przez ciekawość i zobaczyłem cacko! szyfonierkę!... Tatko przypomni sobie zapewne, że Wieruszka bardzo pragnęła podobnego mebelku do swego budoaru, i nawet posprzeczaliśmy się byli trochę z tego powodu. Żeby tatko wiedział jaka prześliczna szafeczka! Z hebanu cała wykładana złotem, srebrem i perłową macicą... z mnóstwem szuflad i szufladeczek; dwie nawet skrytki, otwierające się za pociśnięciem główki złotej w jednej rozetce, któremi szafka jest przyozdobiona... Takbym rad zrobić jej tem miłą niespodziankę! Kręci się mnóstwo chłopów na dziedzińcu... Pozwól mi tatko wziąć dwóch, dam im za to suty napiwek...
Hrabia brwi zmarszczył.
— Udaj się z tem do hrabiny — bąknął sucho. — Tu ona wydaje rozkazy, nie ja!...
— Oh! jeżeliby to miało państwu w czemkolwiek przeszkodzić, muszę się obejść bez niej. To tylko ze względu na Wierę która...
— Do kroćset djabłów, odczepcież się raz odemnie, wszyscy jak jesteście! — hrabia gniewnie wybuchnął. — Jak Boga kocham, to już nie do wytrzymania! Każdy z was tylko mi jakiemś głupstwem głowę zakręca.
I wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
Hrabina zalała się na nowo łzami gorzkiemi.
— Tak, tak, czasy są bardzo ciężkie! — Berg westchnął z głębi piersi.
Nataszka poszła była zrazu za ojcem. Naraz coś jej strzeliło do głowy i zbiegła pędem ze schodów na dziedziniec.
Paweł stał na ganku niezmiernie zajęty rozdawaniem broni tym, którzy w mieście zostawali. Do wozów pozaprzęgano, a na jednym z nich, z którego zdjęto kilka pak, umieścił się ów blady oficerek ze swoim służącym:
— Czy wiesz o co im poszło? — To pytanie Pawła odnosiło się do żywej sprzeczki matki z ojcem. Zrazu nic nie odpowiedziała.
— Mama wymawiała zapewne ojcu, że chciał oddać wozy rannym na usługi? — mówił dalej młody chłopak. — Wspomniał mi coś o tem Wasyliczyn... Według mnie...
— Jest to czemś brzydkiem, szkaradnem, bezlitośnem! — przerwała bratu gwałtownie Nataszka, doprowadzona do ostateczności. — Oburzam się tem w najwyższem stopniu! Czyż my nie Rosjanie? Czyż tak się godzi?
Łkanie głos jej stłumiło, a nie mając nikogo pod ręką, na kimby była mogła gniew swój wywrzeć, uciekła czemprędzej.
Berg siedząc obok swojej teściowej, pocieszał ją właśnie jak mógł, z czułością i czcią najwyższą, gdy wpadła między nich Nataszka jak groźny huragan, idąc ku matce, niby do szturmu, krokiem zamaszystym:
— To okropność, coś nikczemnego! — wykrzyknęła. — Nie wierzę nigdy, żeby mama mogła tego żądać! — Berg i hrabina wypatrzyli się na nią zdziwieni i przerażeni.
Hrabia stojąc z boku pod oknem milczał dalej.
— Mamo... to niepodobna! Popatrz tylko co się dzieje na dziedzińcu? Zostawiają, opuszczają tych nieszczęśliwych!
— Co się z tobą dzieje? O czem mówisz?
— O biednych rannych! To wcale do ciebie mamo nie podobne! Mateczko najdroższa, moja gołąbeczko, przebacz mi!... nie powinnam odzywać się do ciebie w ten sposób!... Na cóż nam jednak tych wszystkich gratów?
Hrabina spojrzała na córkę i zrozumiała od razu jej wzruszenie i kwaśny humor męża, który dotąd unikał jej wzroku starannie.
— Zresztą... róbcie jak się wam podoba... Ja nie chcę wam w niczem przeszkadzać — bąknęła, nie składając broni całkowicie.
— Mateczko, przebacz mi!
Hrabina odsunęła lekko córkę od siebie, i zbliżyła się do męża:
— Mój drogi, zarządź tem jak sam chcesz... czyż ja ci kiedykolwiek w czem przeszkodziłam?... — spuściła oczy jak winowajczyni.
— Jaja teraz chcą być mędrsze od kur! — hrabia rzekł z uśmiechem, i łzami w oczach jednocześnie, ściskając żonę najserdeczniej. Ta zawstydzona, ukryła głowę na jego piersi.
— Wolno ich zatem zabrać tatku, wolno, nieprawdaż? — Nataszka w dłonie klasnęła uradowana. — Oni nie przeszkodzą zabrać to, co nam jest najpotrzebniejsze.
Hrabia skinął głową przyzwalająco, a Nataszka zleciała pędem po schodach na dziedziniec.
Gdy rozkazała, żeby zdejmować paki z wozów, służba nie dowierzając z razu własnym uszom, stanęła jak wryta. Jaki taki ruszył się dopiero po powtórnym rozkazie hrabiego, który zapowiedział że: „tak życzy sobie pani hrabina“. Przekonani teraz tak samo, że trzeba zabrać rannych, jak byli wprzód najpewniejsi, że odjadą z pakami, słudzy i chłopi zaczęli rozpakowywać wozy z pospiechem gorączkowym. Ranni przywlekli się jak który mógł, a w ich bladych twarzach, malowała się radość niewysłowiona. Ta wieść pomyślna rozeszła się lotem błyskawicy, i ranni z domów sąsiednich zaczęli napełniać dziedziniec Rostowów. Niektórzy utrzymywali, że pomieszczą się doskonale pomiędzy pakami. Czyż można już teraz było wstrzymać rozpakowywanie, i czy nie wychodziło na jedno zostawić wszystko lub tylko połowę? Dziedziniec był pełen pak, z przedmiotami najkosztowniejszemi, a jeszcze każdy radby był coś usunąć, byle zostało więcej miejsca wolnego dla rannych.
— Jeszcze czterech pomieścimy — zadecydował Wasyliczyn. — Wezmę ich na mój własny wózek.
— Dajcie im bryczkę mojej pokojowej — odezwała się hrabina. — Matrunę wezmę z sobą do karety.
Wykonano ten rozkaz natychmiast, posyłając jeszcze po dwóch rannych do domu sąsiedniego. Cała służba wraz z Nataszką, była w podnieceniu gorączkowem.
— Co zrobimy z tą wielką skrzynią? — namyślali się pakujący, nie mogąc pomieścić w tyle woza, bardzo ciężkiej paki.
— Co w niej jest? — spytała Nataszka.
— Książki same...
— Zostawcie! Obejdzie się bez niej.
Na bryczce było pełniusieńko. Zabrano nawet miejsce Pawła.
— Pojedzie z nami, na koźle. Nieprawdaż Pawłuniu, że pojedziesz chętnie na koziołku? — objęła go czule za szyję Nataszka.
Sonja ze swojej strony krzątała się nieustannie, ale zupełnie inaczej niż Nataszka. Kazała układać paki rzędem w dużej sieni, spisywała wszystko najporządniej, podług życzenia hrabiny i starała się pomimo wszystkiego, zabrać na wozy przynajmniej rzeczy najkosztowniejsze.





XXXIV.

Nareszcie o drugiej popołudniu, cztery powozy stały rzędem na dziedzińcu, gotowe i zaprzężone; a wozy z rannymi wyjeżdżały jeden za drugim. Sonia spojrzała zdumiona na karetę księcia Andrzeja, do której właśnie konie zaprzęgano. Była zajęta w tej chwili urządzaniem siedzenia dla hrabiny w głębi powozu, wraz z pokojową Motruną.
— Czyja to kareta? — spytała ciekawie.
— Pannuńcia więc nie wie o niczem? — pokojowa wzruszyła miłosiernie ramionami. — Przecież w niej przyjechał książę i nocował na łóżku pani Schoss. Teraz zaś wyjeżdża razem z nami.
— Jaki książę? Jakże się nazywa.
— Ależ to dawny narzeczony, naszej hrabianki, książę Bołkoński — westchnęła ciężko Motruna. — Powiadają że już prawie dogorywa.
Sonia wyskoczyła czemprędzej z powozu i pobiegła uprzedzić o tem hrabinę. Ta czekała ubrana do podróży, w kapeluszu na głowie i w szalu zarzuconym na ramiona, przechadzając się niecierpliwie z pokoju do pokoju. Chciała zgromadzić w koło siebie na wsiadanem całą rodzinę, aby usiąść z nią przy drzwiach zamkniętych, według zabobonu ludowego, w który święcie wierzyła.
— Mateczko — wleciała Sonia z wiadomością nadzwyczajną. — W pałacu nocuje książę Andrzej, ranny i konający.
Hrabina wlepiła w nią wzrok spiorunowana.
— Nataszka! — wykrzyknęła.
U niej, tak samo jak u Soni, wiadomość ta wzbudziła najpierw myśl o Nataszce. Znały ją obie na wylot. Wiedziały jak jest niesłychanie drażliwą i jakie to na nią zrobi wrażenie. Ta troska osłabiła w nich nawet sympatyę, jaką żywiły dla osoby księcia.
— Dotąd nie wie o niczem... nakazałam, żeby jej nikt o tem nie wspominał... ale on pojedzie za nami — mówiła Sonia dalej.
— I utrzymujesz że dogorywa?
Sonia głową skinęła. Hrabina przycisnęła ją do piersi, wybuchając rzewnym płaczem.
— Niepojęte są drogi Opatrzności — pomyślała hrabina. Czuła że w tej chwili objawia się wszechmoc Boga w tem wszystkiem co się w koło niej działo.
— No mateczko... wszystko nakoniec gotowe. — Nataszka wbiegła z minką rozweseloną. — Ale cóż to mamie takiego? Ślady łez w oczach?...
— Nic... nic zupełnie... Wszystko zatem gotowe?... — Hrabina spuściła głowę na piersi, żeby ukryć przed córką pomięszanie.
Sonia rzuciła się mimowolnie na szyję Nataszce.
Ta spojrzała jej w oczy badawczo.
— Co to się znaczy Soniu? Co tu się stało?
— Nic, nic!...
— Coś dla mnie przykrego? Powiedz że mi co? — wybuchnęła Nataszka, zawsze czuła jak mimoza i odgadująca w lot rzecz każdą.
Wszyscy weszli do salonu, nawet Mawra Kuźminicha i Wasyliczyn. Zamknięto drzwi i wszyscy usiedli w milczeniu uroczystem. Po kilku minutach hrabia podniósł się pierwszy, westchnął ciężko i przeżegnał się trzy razy, z głębokim pokłonem przed Ikonostasem w rogu salonu. Reszta poszła za jego przykładem. Następnie pocałował w głowę poczciwą, starą klucznicę i Wasyliczyna, którzy zostawali, aby strzedz pałacu. Gdy ci całowali go po rękach, oblewając je łzami rzewnemi, on ich klepał przyjacielsko po ramionach, żegnając słowem ciepłem i serdecznem. Hrabina udała się do swego pokoju. Sonia zastała ją tam łkającą boleśnie i leżącą krzyżem przed Ikonostasem, z którego część zabrała była z sobą, jako pamiątkę drogocenną po swoich zmarłych rodzicach.
W bramie pałacowej żegnali się ci, co zostawali, z tymi, którzy wybierali się w drogę z państwem. Służbie odjeżdżającej Paweł porozdawał pistolety, pałasze i długie kordelasy. Jak zwykle bywa na wyjezdnem, pozapominano lub źle upakowano mnóstwo rzeczy niezbędnych. To też dwaj hajducy stali bardzo długo, przy drzwiczkach od karety, aby dopomódz hrabinie, przy mozolnem wsiadaniu. Pokojowe latały tymczasem jak opętane, do góry i na dół, znosząc rozmaite pakunki.
— Wiecznie o czemś zapomną — narzekała hrabina. — Wiesz przecie nie od dziś Motruno, że bez moich dwóch poduszeczek puchowych nie mogę siedzieć w karecie.
Motruna zęby zaciskając, zaczęła poprawiać siedzenie w karecie po raz dziesiąty.
— Oh, ci ludzie! ci nasi ludzie! — hrabia potrząsł głową miłosiernie.
Yefim, stangret hrabiny, któremu jedynie ufała, siedział od dawna majestatycznie na wysokim koźle, nie racząc nawet oglądnąć się w koło, co się dzieje tam w dole? Miał on w tym względzie nie od dziś nabyte doświadczenie. Wiedział doskonale, że jeszcze nie zaraz doczeka się frazesu sakramentalnego.
— „Jefimciu! Jedźmy w imię Boga! ale tylko uważaj, proszę cię!“ — po której to instrukcji, hrabina zatrzyma go przynajmniej ze trzy razy, przypominając sobie to i owo w chwili ostatniej. Wychyli się nareszcie z okna karety, zaklinając go na miłość Boską! na rany Chrystusowe i tym podobnie... aby jechał wolno z każdej góry, hamując powóz starannie. Umiał to już wszystko na pamięć. Czekał też z krwią najzimniejszą, z flegmą niewzruszoną, w spokoju i cierpliwiej niż jego rumaki. Te bowiem, szczególniej koń dyszlowy z lewej strony, gryzły wędzidło, grzebiąc ziemię przedniemi nogami a wierzgając tylnemi. Nakoniec usadowili się wszyscy w karecie poszóstnej, zamknięto drzwiczki, złożono wysoki, potrójny stopień; przyniesiono szkatułkę z precyozami, na samem wsiadanem, a hrabina wychyliwszy się przez okno, wyrecytowała stangretowi zwykłe zaklęcia i polecenia.
— W imię Boże! — Jefime zdjął czapkę, przeżegnał najprzód siebie, potem konie biczyskiem, nazad czapkę zasadził na głowę i dał znak chłopakowi siedzącemu na trzeciej parze koni. Zatrzeszczały resory i ciężka karoca wytoczyła się szczęśliwie za bramę. Hajducy wskoczyli z tyłu za karetę, chwytając się targańców, wiszących z stron obu i reszta powozów ruszyła w tropy za karetą. Wszyscy podróżni przeżegnali się nabożnie, przejeżdżając koło cerkwi nieopodal od pałacu. Ci ze służby, którzy zostawali na miejscu, odprowadzili aż tu państwa, biegnąc obok drzwiczek karety. Nataszka nie doświadczyła od dawna tak wielkiej uciechy, jak w tej chwili, gdy siedząc obok matki w karecie, widziała znikające zwolna po za nią domy i mury cerkwi w Moskwie. Kiedy niekiedy wytknęła główkę przez okno karety, ścigając wzrokiem długi szereg wozów z rannymi, a na czele toczącą się karetę Andrzeja i tuż za nią spieszącą bryczkę z jego przybocznym lekarzem. Ponieważ kareta była pierwszą, w nią wpatrywała się najdłużej i z najżywszą ciekawością.
Po drodze spotykano tak liczne konwoje z rannymi, nadpływające z ulic pobocznych, że w szerokiej ulicy Sadowaji, powozy i wózki szły obok siebie dwoma rzędami. Przed wieżą Sukarewską, Nataszka przypatrując się dla rozrywki przechodniom, wykrzyknęła nagle przyjemnie zdziwiona tą niespodzianką:
— Mateczko! Sońciu! patrzcie tylko!... Wszak to on?...
— Kto? Gdzie?
— Ależ Bestużew najniezawodniej!... — To mówiąc wychyliła się cała przez okno, starając się rozpoznać mężczyznę postaci atletycznej, ubranego w kaftan prostego woźnicy. Można było jednak domyśleć się na pierwszy rzut oka, że jest to tylko przebranie tymczasowe. Za nim w tropy szedł staruszek, suchy, z twarzą żółtą i pomarszczoną, bez zarostu, owinięty szczelnie w płaszcz z kołnierzem wysoko podniesionym.
— Jak mamę kocham, Bestużew — powtórzyła Nataszka.
— Ale cóż znowu! Mylisz się dziecko.
— Dałabym sobie głowę uciąć, że to on! Stój! stój! — krzyknęła na stangreta.
Ten nie mógł się zatrzymać. Wołali na niego ze wszystkich stron nadjeżdżający chłopi z wozami, żeby im na drodze nie zawadzał. To nie przeszkodziło jednak Rostowom przypatrzeć się dokładnie owemu „komuś“ tak niesłychanie podobnemu do Piotra. Ten wysoki mężczyzna szedł z głową na piersi zwieszoną wzdłuż trotoaru, tonąc widocznie w ponurem zamyśleniu. Staruszek idący za nim, a wyglądający na służącego po prostu, zauważył, że kilka osób przypatruje się ciekawie jego panu, pociągnął go więc nieznacznie za rękaw, wskazując oczami przejeżdżającą karetę. Piotr tak był głęboko zadumany, że zrazu nie mógł pojąć o co idzie? W końcu podniósł głowę, a spojrzawszy na bok, spotkał się oko w oko z Nataszką. Nie zastanawiając się nad niczem, poszedł za pierwszem silnem wrażeniem, pobiegł pędem za karetą i zatrzymał się dopiero na jakie dziesięć kroków od niej. Nataszka dotąd z karety wychylona uśmiechała się do niego słodko i serdecznie.
— Chodźcież bliżej Piotrze Cyryłowiczu — zawołała. — Poznałeś mnie hrabio?... To przecie coś dziwnego!... Co znaczy to pańskie przebranie? — dodała, wyciągając do niego dłoń po przyjacielsku.
Piotr schwycił ją za rękę, biegnąc dalej, bo kareta nie zatrzymała się wcale i pocałował dość niezgrabnie co prawda.
— Co się z tobą dzieje, hrabio kochany? — spytała troskliwie hrabina.
— Ze mną?... Ależ nic szczególnego... Dla czegożby?... Chciejcie panie łaskawie o nic mnie nie pytać — dodał czując jak wesołe oczka Nataszki przenikają go na wskroś nieznaną mu dotąd nadziemską rozkoszą.
— Czy zostajesz hrabio w Moskwie? Czy też opuszczasz miasto razem z nami?
Piotr milczał przez chwilę.
— Czy zostaję tu?... a tak, tak... w Moskwie! Żegnam panie!...
— Jak ja też żałuję, iż nie urodziłam się mężczyzną, zostałabym zaraz z tobą hrabio — odezwała się Nataszka. — To co robisz, czuję instynktowo, że musi być dobre... Mamo, jeżeli mi pozwolisz, to zostanę.
— Byłeś hrabio podczas bitwy? — spytała hrabina, nakazawszy córce milczenie wzrokiem surowym.
— Byłem — wtrącił Piotr wymijająco. — A jutro odbędzie się druga...
— Co ci jest hrabio? Wyglądasz tak niezwykle — zauważyła Nataszka.
— Ah, nie pytajcie mnie panie o nic, błagam o to usilnie... Jutro atoli... Ani słowa więcej!... Żegnajcie mi... żegnam was!... Nie wiem... i nie chcę wiedzieć o niczem... Dożyliśmy strasznych czasów... — Zatrzymał się, odprowadzając wzrokiem karetę. I Nataszka patrzała też na niego uporczywie, z uśmieszkiem trochę drwiącym, póki go tylko dojrzeć mogła.





XXXV.

Piotr zniknąwszy z swego pałacu, mieszkał tam, gdzie przebywał niegdyś nieboszczyk Bazdejew. Oto co zaszło z nim tymczasem.
Gdy obudził się nazajutrz z rana, nie był w stanie pojąć dokładnie gdzie się znajduje i co się z nim dzieje? Wszystko zmięszało się w jego mózgu w chaos nierozplątany. Wpadł znowu w stan rozpaczliwy, osądziwszy, że nie ma po co żyć i zawadza tylko na ziemi niepotrzebnie. Marszałek zapowiedział mu powtórnie, że w salonie czeka na niego kilka osób, szczególniej ów Francuz przysłany z listem przez jego żonę, domaga się gwałtem widzieć go bodaj na chwilę. Dodał również, że jest posłaniec od pani Bazdejew, która musi odjechać na wieś a pragnie oddać mu ważne papiery po swoim mężu.
— Ah, to dobrze! Zaraz... natychmiast — ocknął się Piotr nareszcie i przestał krążyć niespokojnie po pokoju jak zwierz dziki w klatce. Porwał za kapelusz, narzucił płaszcz na ramiona i jak wiemy wymknął się z pałacu niepostrzeżenie.
Po krótkim namyśle, znalazłszy się na ulicy, zdało mu się sprawą najpilniejszą, uczynić zadość proźbie pani Bazdejew. Przywołał po drodze pierwszego lepszego „izwoszczyka“, i dał mu adres mieszkania nad „Stawami Patryarchy“. Rozglądał się w koło po ulicach, patrząc na cały tłum odjeżdżających. Cieszył się po dziecinnemu niby, student spieszący na wakacje, że udało mu się tak sprytnie umknąć z własnego pałacu. Wdał się w rozmowę z „izwoszczykiem“. Ten mu opowiedział o rozdawaniu broni motłochowi ulicznemu i że nazajutrz ma się odbyć walna bitwa na Trój-Górze. Zaledwie zdołał odszukać Bazdejewa domek niepokaźny. Otworzył mu drzwi stary sługa Gerassim, znany Piotrowi od dawna.
— Zastałem kogo? — spytał Piotr.
— Pani zmuszona okolicznościami, schroniła się z dziećmi na wieś, koło Torjoku.
— Wprowadź mnie mimo tego do pokoju nieboszczyka. Muszę uporządkować po nim papiery.
— Proszę... bardzo proszę!... Został się tylko brat pana mego... niech Bóg będzie miłościw jego duszy!... Jaśnie Pan wie... że on tak niby... niespełna rozumu...
Słyszał coś o tym bracie Piotr od Bazdejewa. Zidjociał z pijaństwa po prostu; pił bowiem jak szewc!
— Dobrze, dobrze... idźmy! — Piotr skinął ręką. Skoro próg domu przestąpił, spotkał się oko w oko z starcem zgrzybiałym, z głową łysą jak kolano, w brudnym obszarpanym szlafroku. Nogi bose wsadził w stare dziurawe kalosze, i tak je wlókł mozolnie jednę za drugą. Nos świecący z daleka barwą rubinową, zdradzał jego nałóg nieszczęsny.
Na widok Piotra, zamruczał coś gniewnie pod nosem i znikł w ciemnym korytarzu.
— Był to niegdyś rozum potężny — Gerassim potrząsł smętnie głową — teraz jednak... Niech jaśnie pan wejdzie do gabinetu.
Piotr poszedł wskazanym kierunku.
— Coś nie coś popieczętowano z urzędu... szafka na szczęście stoi otworem. Moja barynia kazała ją wskazać jaśnie panu.
Piotr znalazł się znowu po bardzo długim czasie w owym gabinecie, gdzie tyle rozmów prowadził z Dobrodziejem (jak nazywał Bazdejewa) i skąd wychodził nieraz zaniepokojony i wzruszony do głębi. Wydobył z szafki plik papierów i cały w nich utonął, zapominając o reszcie świata.
Przeszły tak ze dwie godziny. Wszedł w końcu stary sługa z zapytaniem, czy nie trzeba odprawić czekającego dotąd przed bramą izwoszczyka?
— Ah! zapewne... — Piotr ocknął się nagle z głębokiej zadumy. — Wiesz co stary? — pociągnął go ku sobie, za srebrny guzik od surduta, z wzrokiem rozpromienionym i wilgotnym. — Jutro lud ma stoczyć walną bitwę z Francuzami... Tylkoż mnie nie zdradź, i zrób co ci każę!
— I owszem! — bąknął Gerassim. — Czy mam przynieść teraz coś do przekąszenia?
— Eh! — Piotr machnął ręką niecierpliwie — mnie potrzeba czego innego... całego chłopskiego ubrania i dobrego pistoletu.
— Dobrze! — odpowiedział krótko Gerassim, zastanowiwszy się nad tem przez chwilę.
Piotr nie opuszczał wcale gabinetu Dobrodzieja. To czytał i układał ważne dokumenta przez niego pozostawione, to przechadzał się tam i nazad, mrucząc coś z cicha sam do siebie. W końcu rzucił się na łóżko, które mu Gerassim przygotował. Starzec w swojem długiem życiu napatrzył się nie na jedno dziwactwo, i widział rzeczy nadzwyczajne. Nie dziwił się zatem i Piotra postępowaniu, zadowolony, że ma komuś służyć, i nie jest sam na sam w domu z warjatem. Idjota stawał jeszcze dwa razy na progu Piotra pokoju, pomrukując gniewnie niby niedźwiedź ruszony z legowiska, i wlepiając w Piotra wzrok błędny. Skoro ten się jednak zwracał ku niemu, otulał się szczelnie połami podartego szlafroka ruchem patetycznym, i znikał natychmiast w ciemnym korytarzu.
Nazajutrz spotkali właśnie Piotra Rostowy, gdy już przebrany za chłopa, szedł razem z Gerassimem kupować pistolet.





XXXVI.

W nocy 13 września Kutuzow nakazał armji odwrót przez Moskwę, gościńcem wiodącym do Riozan. Pierwsze oddziały maszerowały jeszcze zwolna i w porządku. Gdy jednak z pierwszym dnia brzaskiem stanąwszy u mostu na przedmieściu Drogomiłow, ujrzeli tłum nieprzeliczony za sobą, przed sobą i w koło siebie, który z jednej strony pchał ich siłą mocą naprzód, a z drugiej zastępywał im drogę, przerażeni, oszołomieni, zaczęli iść w rozsypkę, biorąc most szturmem prawie. Jedni wskakiwali do czółen, a byli i tacy, którzy ze strachu rzucali się w rwące nurty rzeki i wpław ją przebywali. Kutuzow przejechał przez Moskwę niepostrzeżenie, rozmaitemi zaułkami. O dziesiątej rano 14 września, była tylko garstka arjergardy rosyjskiej na przedmieściu Dorogomiłow. Cała armja przeprawiła się szczęśliwie na drugą stronę rzeki.
O tej samej godzinie Napoleon na koniu, w pośród swoich zastępów dotąd niepokonanych, przypatrywał się z wierzchołka góry Pokłonnaja, wspaniałemu obrazowi, rozwijającemu się przed jego wzrokiem. Od 7 do 14 września, przez cały ten tydzień wiekopomny i pełen wzruszeń gwałtownych, panowała w Moskwie prześliczna pogoda, którą ludzie zachwycają się zawsze w jesieni, uważając za nader miłą niespodziankę. Powietrze jeszcze ciepłe, przesiąka zapachem ożywczym, pól świeżo zoranych i lasów szpilkowych, wydzielających obficiej pod jesień żywicę. W nocy spada na ziemię deszcz rzęsisty gwiazd świetlanych, czarujących jednych a przerażając prostaczków zabobonnych. W tej chwili słońce ranne oświetlało całą Moskwę blaskiem iście czarodziejskim. Patrząc z góry na to miasto, z jego pysznemi ogrodami, cerkwiami, rzeką, kopułami, błyszczącemi w słońcu blachami złotemi i budynkami dziwacznej konstrukcji po większej części, możnaby było przypuścić, że w niej wre życie zwykłe, codzienne! Napoleon doświadczał, wpatrując się w ten obraz badawczo, ciekawości niespokojnej, a pełnej pożądliwości, którą wzbudza w każdym zdobywcy widok nowych miejsc, z nowymi nieznanymi dotąd ludźmi, i z ich odmiennemi obyczajami. Spodziewał się zastać w tem mieście wspaniałem życie bujne, rozkoszne, które przeczuwał niejako, patrząc z góry na jego ślady odbijające się w mieście. Zdawało mu się że słyszy tentno przyspieszone kroci, i dyszenie ich niespokojne a namiętne. Każde serce moskiewskie nazywa Moskwę: „Swoją matuszką“ — każdy zaś cudzoziemiec, nie zdając sobie zrazu sprawy z tego wrażenia, jest uderzony dziwnym charakterem kobiecym w tej stolicy. Tak samo odczuł to i Napoleon.
— Mamy ją tedy pod stopami, tę stolicę azjatycką, tę świętą Moskwę, z jej niezliczonemi cerkwiami i skarbami niewyczerpanemi! Czas był znaleść się w niej nareszcie! — wykrzyknął rozpromieniony. Zeskoczył z konia i kazał rozłożyć przed sobą cały plan Moskwy, przywoławszy również tłumacza, zamieszkałego w Moskwie od dawna Lelorgue’a d’ Ideville’a. — Miasto zajęte przez nieprzyjaciela, podobne jest do dziewczyny zgwałconej — powiedział w Smoleńsku Tutczkowowi i teraz powtórzył te same słowa. Dziwił się poniekąd, widząc ziszczonem marzenie, nęcące go od dawna, a które sam uważał za coś niedoścignionego. Tem uczuciem podniecony, wpatrywał się oczarowany w dawną carów stolicę, lśniącą u stóp jego wschodnim przepychem. Wzruszony, spiorunowany prawie pewnością zwycięstwa, to wodził wzrokiem niespokojnym po mieście, u stóp góry, to porównywał ten widok z planem na stole rozłożonym.
— Oto więc leży u moich stóp podbita, zwyciężona, ta pyszna stolica! — wykrzyknął powtórnie myśląc głośno niejako. — Zdana na moją łaskę! Gdzież Car Aleksander i jak to osądzi? Powiem słowo, skinę ręką, a w mieście nie zostanie kamień na kamieniu! Przestanie istnieć carów odwieczna siedziba! Moja jednak wspaniałomyślność i łaskawość spływa natychmiast na pokonanych! Okażę się tak samo i dla Moskwy litościwym. Zapiszę na jej murach starożytnych, słowa sprawiedliwości i uspokojenia. Ze szczytu Kremlina, podyktuję mądre prawa. Pokażę im co znaczy prawdziwa cywilizacja Zachodu. Przyszłe pokolenia bojarów rosyjskich zmuszę do wspominania z błogosławieństwem na ustach, imienia ich potężnego, ale niemniej i miłosiernego zdobywcy: — „Bojarowie! — przemówię do nich za chwilę. — Nie chcę korzystać z mego tryumfu, aby nim upokarzać waszego cara, którego cenię nader wysoko. Przedłożę mu warunki pokoju, godne jego, was i moich ludów!“ — Moja obecność wprawi ich w zachwyt, bo jak zawsze i wszędzie przemówię do nich jasno, dobitnie i wielkodusznie!
— Przyprowadzić mi Bojarów! — wykrzyknął zwrócony ku swojej świcie.
Jeden z jenerałów, odjechał natychmiast ku miastu z tym rozkazem.
Upłynęły tymczasem całe długie dwie godziny. Napoleon kazał sobie podać śniadanie, a zjadłszy takowe z apetytem, powrócił na dawne miejsce, czekając na deputację bojarów i wręczenie mu kluczów miasta. W myśli ułożył już był całą mowę, pełną powagi i wielkości majestatycznej (tak on ją był sam osądził przynajmniej). Uniesiony, porwany szlachetnością, którą chciał obdarzyć i przytłoczyć niejako Moskwy mieszkańców, wyobrażał już sobie w bujnej fantazji zgromadzenie w pałacu carów, gdzie bojarowie mieli się spotkać i zaprzyjaźnić z jego świtą. Zamianuje natychmiast prefekta, który potrafi sobie zjednać serca ludu. Obdarzy hojnie z własnej szkatuły wszelkie instytucje dobroczynne w całem mieście. Sądził, że skoro w Afryce uznał za stosowne ubrać się w biały burnus jak Arab i pójść na wspólną modlitwę do meczetu, w Moskwie powinien naśladować carów wspaniałomyślność.
Gdy tak tonął w uroczych marzeniach, zniecierpliwiony, dla czego nie pojawia się deputacja bojarów z kluczami miasta? świta jego zaniepokojona i spiorunowana, naradzała się po cichu, co im czynić wypada? Wysłańcy bowiem wrócili z miną iście pogrzebową, donosząc że miasto prawie puste, i tylko motłoch najpodlejszy snuje się po ulicach. Jak tu wystąpić przed najjaśniejszym cesarzem z tą wieścią hiobową, która może okryć go śmiesznością... co w oczach Francuzów jest gorszem od zbrodni nawet! Jak mu to powiedzieć, że w mieście zamiast szlachetnych bojarów, zastali same męty społeczeństwa, obdartusów, pijusów, słowem: śmiecie najpodlejsze? Jedni utrzymywali, że trzeba zebrać bądź jaką deputację, inni zaś radzili, żeby odkryć całą prawdę cesarzowi, nie owijając niczego w bawełnę. Casus był niezwykły i drażliwy niesłychanie!
— Prawie niepodobna! — szeptano sobie na ucho. — W końcu jednak musi dowiedzieć się o wszystkiem... — Nikt atoli nie chciał z tem wystąpić pierwszy.
Napoleon ukołysany błogiemi marzeniami o swojej wielkości, łudząc się dość długą nadzieją zwodniczą, uczuł wreszcie z wrodzonym sprytem wielkiego komedjanta, że ta chwila imponująca i uroczysta zaczyna tracić cały urok, przedłużając się w nieskończoność. Skinął ręką i wypalono z działa. Był to sygnał z góry umówiony. Zaczęły natychmiast oddziały francuskie napływać do miasta przez wszystkie rogatki, krokiem podwójnym, jak do szturmu. Wyprzedzali jedni drugich w tej istnej gonitwie, podnosząc kłęby kurzu na ulicach; przyczem napełniali powietrze ogłuszającemi okrzykami i wiwatami na cześć cesarza. Oszołomiony, upojony i pociągnięty zapałem swoich żołnierzów, Napoleon towarzyszył im konno aż do rogatki Dorogomiłowskiej. Tu wstrzymał się, zsiadł z konia, i poszedł dalej pieszo wyglądając dotąd deputacji, która jak na złość nie pokazywała się wcale.





XXXVII.

W Moskwie było pusto. Gdzie niegdzie wprawdzie wrzało trochę życia, miasto jednak wyglądało ponuro, niby ul z rojem pszczół, który postradał swoją królowę. Z dala ul może złudzić oko niedoświadczone, z bliska jednak pomyłka jest niemożliwą. Nie tak się dzieje w pełnem ulu. Niema tam już ani woni upajającej słodkiego miodu, ani zwykłego życia ruchliwego. Uderzenie pasiecznika o ściany ula, nie wywołuje hałasu ogólnego pilnych robotnic, które zaczynają brzęczeć gromadnie, grożąc żądłami ostremi napastnikowi. Ten brzęk, to zwiastun sił żywotnych. Tymczasem tu, w takim ulu przez rój opuszczonym, słyszy się tylko jakieś głosy słabiutkie, jakiś szmer zaledwie dosłyszany. Przez otwór nie czuje się zapachu wosku i miodu zbieranego na kwiatów kielichach razem z ich wonią, nie widzi się bogactw nagromadzonych przez skrzętne robotnice. Niema czujnej straży, gotowej każdej chwili ostrzedz o grożącem niebezpieczeństwie, brzęczeniem i ukąszeniem jadowitem śmiałka, z narażeniem życia własnego, byle tem wybawić od śmierci resztę gromady. Nie ma w ulu owej pracy cichej i prawidłowej, tylko jakiś nieład, zamieszanie, szmer ciągły, niespokojny i jakby płynący z trwogi wielkiej! Nie wychodzą z ula pszczółki lekkie, aby dążyć na pola i łąki po zdobycz i wracać po robocie do ula, z swoim słodkim ciężarem. Zakradają się li do jego wnętrza szerszenie rabusie i wylatują z tamtąd obładowane miodem kradzionym. Zamiast łańcucha z pszczół utworzonego, za pomocą łapek, łączących się jedna z drugą i dźwigających na sobie wosk potrzebny do budowania misternych komórek w plastrach, pasiecznik dostrzega tylko na spodzie ula pszczoły zdrętwiałe, przez pół nieżywe, wlokące się bez celu, nie wiedząc po co i na co, po wązkich ściankach ula. Zamiast równej, gładkiej powierzchni, starannie umiecionej ich delikatnemi, wachlarzowatemi skrzydełkami, tu i owdzie sterczą wosku kawałki niekształtne, leżą pszczoły ginące, które już tylko słabo łapeczkami poruszają, lub trupy pozbawione nawet ostatniej posługi i niepochowane wcale. I część wierzchnia ula przedstawia ten sam obraz spustoszenia. Komórki, zbudowane z takim artyzmem, straciły swój pierwotny urok dziewiczy. Wszystko stoi pustką, zniszczone, skalane! Złodziejskie szerszenie błądzą ostrożnie, z pewnem niedowierzaniem, po ulu opuszczonym, a smutne tegoż dawne mieszkanki, wychudłe, rozlazłe, przed czasem zestarzałe, wloką się leniwo z kąta do kąta, bez sił i bez celu, mając w sobie zaledwie życia iskierkę. Tymczasem goście nie proszeni napadają ul bezbronny. Zanieczyszczają go i rabują bezkarnie, muchy, trutnie i motyle rozmaite. Czasem w jakimś kąciku spostrzega się kilka pracownic, wiernych dawnemu przyzwyczajeniu. Te zabierają się do oczyszczenia komórek z pszczół pobitych. Obok nich dwa inne owady kłócą się leniuchując, zamiast dopomódz tamtym w pracy. Tu znowu, te, które przy życiu pozostały, mordują bez litości pszczołę konającą. Tam podlatuje pszczółka, wyschnięta i lekka jak puch, aby za chwilę upaść martwą na stos trupów w jeden kąt poskładanych... Zamiast owych łańcuchów, zajętych skrzętnie wspólną pracą i czatujących na tajemnicze wykłucie się płodu, widzi się jedynie bądź pracownice bezsilne, latające samotnie, lub biedne pszczółki martwe, które zdają się jeszcze strzedz swojego sanktorjum zbezczeszczonego i pogwałconego. Jest to państwo, w którem panuje wszechwładnie śmierć i rozkład!... Ta odrobina, wegetująca dotąd, włóczy się po ulu, próbuje podlecieć, siada na rękę pasiecznikowi, nie mając już nawet na tyle siły, aby ukłuć go żądłem konając. Wtedy pasiecznik robi krzyż na ulu, zamyka go, a później rozbija, wyjmując z niego co się jeszcze da uratować.
Taki widok przedstawiała Moskwa w owym dniu nieszczęsnym. Ci, którzy w niej pozostali, ruszali się na oko i żyli na pozór, jak zwyczajnie, niby nic nie zmieniając w codziennych zajęciach. Wyglądali tylko dziwnie niespokojni i znużeni. Napoleon przechadzał się tam i nazad wzdłuż rogatki, czekając na deputacją bojarów. Uważał on ten czczy ceremonjał, za coś nieodzownego! Gdy mu w końcu zapowiedziano, z wszelkiemi możliwemi ogródkami, że Moskwa zupełnie wyludniona, spiorunował wzrokiem gniewnym zuchwalca, który śmiał wystąpić w obec niego z czemś podobnem i przechadzał się dalej w ponurem milczeniu.
— Kareta! — krzyknął nareszcie. Wsiadł do powozu zamkniętego z jednym tylko adjutantem, wjeżdżając do miasta opustoszałego. Czyż mógł przewidzieć coś tak nieprawdopodobnego? Nie dotarłszy do centrum, wysiadł na końcu przedmieścia Drogomiłowskiego, przed jakąś oberżą drugorzędną. Strzał, mający sprawić wrażenie kolosalne i olśniewające... spalił na panewce!





XXXVIII.

Gdy wojsko rosyjskie cofało się dalej po za Moskwę, przez całych dwadzieścia cztery godzin, niektórzy żołnierze, znęceni łatwą sposobnością do obłowienia się i nabycia tanim kosztem rzeczy drogocennych, wykradali się cichaczem z szeregów, dążąc do Gostinnoi-Dwora, gdzie były magazyny pierwszorzędne. Wyślizgali się tam z próżnemi rękoma, a wychodzili obładowani kradzieżą. Nie słyszało się tam zwykłego, uprzejmego nawoływania i zapraszania przekupniów do magazynu, wychwalających swoje towary. Kilku kupców, którzy dotąd w mieście pozostali, włóczyli się bez celu zahukani i ogłupiali. To zamykali, to otwierali magazyny, wybierając z nich towary na chybił trafił i powierzając takowe swoim posługaczom, którzy mieli je przenosić w miejsce bezpieczniejsze. Na placu przed Gostinnoj-Dworem dobosze bili w tarabany, nawołując maroderów nazad do szeregu. Odgłos bębnów nie wywierał zwykłego wrażenia na żołnierzów rozkiełznanych, nie przywoływał do zwykłej karności i porządku. Przeciwnie, uciekali czemprędzej, kryjąc się przed doboszami. Pomiędzy tłumem snuli się ludzie w szarych kaftanach aresztanckich i z głowami ogolonemi. Dwóch oficerów, jeden przepasany szarfą, na lichej szkapie bułanej, drugi pieszo, w płaszczu i z pałaszem w górę podniesionym, rozmawiali w rogu Ilinki. Złączył się z nimi i trzeci, również siedzący na koniu.
— Jenerał nakazał, żeby spędzić bądź co bądź tę hołotę!... Uciekła prawie połowa żołnierzowi...
— Dokąd?! — krzyknął gromko na trzech piechurów, którzy podniósłszy poły od długiego munduru, starali się przemknąć niepostrzeżenie przed sam nos oficerów, aby wrócić z łupem do szeregów.
— Kto co poradzi z tem bydłem? — drugi wzruszył niecierpliwie ramionami. — Trzeba na noc podwoić warty, aby i reszta nie uciekła.
— Któż zaręczy, czy i warty nie ulotnią się w ślad za innymi? — mruknął trzeci. — Najgorzej, że nie można przez most pospieszyć... Zawalony ludźmi i wozami.
— Trzeba koniecznie przyspieszyć rajteradę! — wykrzyknął najstarszy z trzech oficerów.
Oficer szarfą przepasany zeskoczył z konia, zawołał dobosza i stanął z nim pod arkadami. Kilku żołnierzów biegło galopem z resztą tłumu. Kupiec tłusty, z tęgim brzuszkiem, z twarzą pyzatą i czerwoną jak piwonja, z wyrazem chytrym i pełnym chciwości, zbliżył się do oficera wymachując gwałtownie rękami.
— Niech wasza miłość — przemówił obleśnie — raczy się nami łaskawie zaopiekować. Czemś, jakąś drobnostką służyć chcemy najchętniej... Dla waszej miłości naprzykład: znajdzie się i piękne, cienkie sukno i jeszcze co więcej... I my to czujemy, że... Ale to co z nami dokazują, jest prostym rabunkiem! Gdyby strzegł nas patrol jakikolwiek, gdyby nam zostawiono czas przynajmniej do pozamykania magazynów!
Kilku innych kupców zgromadziło się w koło oficera:
— Czy warto narzekać i lamentować nad taką błachostką? — odezwał się jeden z nowoprzybyłych tonem powagi uroczystej. — Czyż będzie opłakiwał stratę włosów ten, komu mają głowę uciąć? Wolno im brać, co się tylko podoba! — dodał zwracając się ku oficerowi z giestem energicznym.
— Dobrze tobie mówić o tem Iwanie Sydorowiczu — mruknął pierwszy z wyrzutem. — Proszę tędy, za mną waszą miłość! błagam usilnie!
— Wiem co mówię — odrzucił ów starzec poważny. — Czyż i ja nie mam aż trzech magazynów, a w nich towarów za kilka kroci rubli? Jakże atoli potrafimy uratować cokolwiek, skoro wojsko Moskwę opuszcza?... Wola Boża silniejsza od naszych słabych rozumów... Spełni się, co się spełnić musi!
— Proszę za mną! proszę za mną! — namawiał oficera pierwszy kupiec. Ten jednak machnął ręką, jakby go to nic nie obchodziło i nie ruszył się z miejsca.
Z magazynu otwartego na oścież, słychać było głośne przekleństwa i łoskot jakiejś bójki. Oficer gotował się właśnie wejść tam i zobaczyć co się dzieje, gdy wyrzucono gwałtownie ze środka, człowieka w szarym kaftanie z głową ogoloną. Człowiek ów, skoczył jak kot na równe nogi rzutem elastycznym i przemknąwszy się lotem błyskawicy pomiędzy kupcem a oficerem, zgubił się i przepadł w tłumie natychmiast. Oficer natomiast wpadł do magazynu, płazując pałaszem na prawo i lewo żołnierzów rabujących. W tej samej chwili odezwały się krzyki i jęki rozpaczliwe na moście rzeki Moskwy.
— Co to jest? Co się tam stało? — oficerowie porzucili maroderów, spiesząc w stronę mostu.
Gdy tam stanęli, zobaczyli dwa działa zwrócone ku miastu wylotami. Tłum uciekając w popłochu, powywracał wozy, spychał jednych do wody, innych w tył odtrącał. Wszyscy lecieli naprzód jak opętani. Żołnierze trzymali się za boki od śmiechu, patrząc na wóz wypakowany pod same niebiosa, gratami rozmaitemi, a na samym czubku kobietę, dyndającą w powietrzu nogami, uczepioną rozpaczliwie kołyski uwiązanej na wierzchu i wrzeszczącej w niebogłosy. Cztery psy, na jednej smyczy, biegło za tym samym wozem, z wywalonymi jęzorami. O ile mógł się dowiedzieć od towarzyszów oficer nadbiegający, oto co wywołało popłoch ogólny. Jenerał Jermołow, dowiedziawszy się, że żołnierze rozsypują się po mieście w chęci rabunku, tłumy zaś uciekających z Moskwy mieszkańców, zawalili sobą most, nie dopuszczając do niego żołnierzów, kazał zwrócić ku nim dwa działa na postrach, aby tłum myślał, że zaczną go po prostu kartaczować. Oszalały z trwogi piekielnej, tłum zaczął przeskakiwać i wdzierać się na wozy i tak rycząc nieludzkiemi głosami, popychając i strącając jedni drugich, oczyścili most, przez który teraz wojsko cofało się dalej.





XXXIX.

W śródmieściu nawet, na ulicach było pusto jak wymiótł. Bramy w pałacach i magazyny pozamykano. W niektórych szynkach tylko, tu i owdzie słychać było wrzaski pijaków, lub jakiś krzyk trwogi. Nie tętniły po bruku głuchym łoskotem końskie kopyta, nie toczyły się pańskie powozy. Ciszę ponurą przerywały jedynie kroki nielicznych przechodniów, włóczących się bez celu z ulicy na ulicę. Powerskaja była tak samo bezludną, jak i reszta ulic. W obszernym dziedzińcu pałacu Rostowów, leżały gdzieniegdzie pęki słomy, kawałki sznurów i deski połupane. I tu było cicho i pusto. Mieszkańcy opuścili swoją siedzibę, wraz z całem prawie wspaniałem urządzeniem. W salonie tylko ktoś brzdąkał na fortepianie. Był to mały Michałko, wnuk Wasyliczyna, który zakradłszy się cichaczem do opustoszałego salonu, bębnił z całych sił, obiema rękami po klawiszach, ciesząc się po dziecinnemu, dźwiękami fałszywemi, które z nich wydobywał. Jeden z dworskich, zostawiony do pomocy Wasyliczynowi, wziąwszy się junacko pod boki, patrzał w wielkie stojące zwierciadło (nazywanem trumeau w owej epoce) i uśmiechał się błogo do swojej własnej facjaty.
— Jak ja gram wujciu Iwanie, co? — zawołał malec rozpromieniony, do brata swojej matki, który zachwycał się dalej swoim konterfektem, odbitem wiernie w źwierciadle.
— Widzicie ich, tych obrzydłych leniuchów! — wpadła na nich z góry, wchodząc z nienacka na palcach Mawra Kuźminicha. — A tom was wyłapała próżniaki! Jak śmiesz smarkaczu, nicponiu jeden, rozbijać twojemi łapskami fortepian panny hrabianki?!... Ty zaś niedźwiedziu zamiast zęby szczerzeć sam do siebie... prześliczna lala, nie ma co mówić... możebyś raczył w czem pomódz mnie i Wasyliczynowi, którzy już z nóg lecimy z utrudzenia.
Sługus przestał uśmiechać się sam do siebie, wyjął ręce z za pasa i poszedł gdzie mu kazano z głową spuszczoną pokornie.
— Niech się babcia tak nie szurzy! — zaśmiał się chłopak, pewny widocznie i z tej strony pobłażliwości. — Chciałem tylko spróbować...
— Ani mi się waż lamparcie! — pogroziła mu ostro staruszka — pójdź teraz i nastaw samowar dla twego dziadka, rozumiesz? — Sama zaś zaczęła ścierać kurze z mebli pozostałych, fortepjan na klucz zamknęła i schowała go do kieszeni, westchnęła ciężko i wyszła z salonu, zamknąwszy go również na klucz. Zszedłszy na dół, zaczęła się namyślać, co ma robić dalej? Czy pójść do Wasyliczyna na czaj i odpoczynek, czy kończyć sprzątanie w garderobie? Nagle odezwały się czyjeś kroki przyspieszone wśród pustej ulicy i czyjaś pięść zakołatała z całej siły do małej furtki, z boku pałacu.
— Kto tam? Czego chcecie? — wykrzyknęła staruszka.
— Potrzebuję koniecznie widzieć się z hrabią Stefanem Andrejewiczem Rostowem.
— Jak się nazywacie?
— Jestem hrabiego siostrzanem... proszę mnie puścić... mam do wuja interes bardzo pilny... — odpowiedział znowu głos młody i o dźwięku nader sympatycznym.
Staruszka otworzyła drzwiczki. Stanął przed nią młodziutki dziewiętnastoletni oficerek, przypominający rzeczywiście rysami twarzy starego hrabiego.
— Hrabstwo odjechali wczoraj na wieś, z całym dworem — zapowiedziała klucznica, witając młodzika najserdeczniej.
— Jaka fatalność... Powinien byłem zgłosić się wczoraj — westchnął ciężko oficerek.
Poczciwa Mawra przypatrywała się tymczasem chudej, wygłodzonej twarzyczce, z rysami tak jej znanemi i sympatecznemi. Zbadała również, że wszystko na młodym chłopcu okropnie sponiewierane, z butów zaś po prostu palce wyłażą.
— Na co wam drogi mój paniczu tak było pilno zobaczyć wujaszka? — spytała serdecznie.
— Oh! już na to za późno — machnął ręką zrezygnowany i zwrócił się ku drzwiczkom, chcąc odejść. Wstrzymał się jednak, niepewny, co dalej czynić?
— Bo to widzicie „matuszka“, wujaszek był zawsze bardzo dobry dla mnie... dopomagał czem mógł... a teraz... — uśmiechnął się smutno — oto jak wyglądam! Wszystko drze się na mnie, buty lecą z nóg po prostu... a kupić nie mam za co... Chciałem więc błagać wuja...
Staruszka nie pozwoliła mu dokończyć.
— Zaczekajcie minutkę paniczu! — zawołała pędząc co tchu na drugą stronę dziedzińca, do swego pokoiku w oficynie.
Poruczniczek tymczasem przypatrywał się w smętnym nastroju, swoim butom podartym.
— Co za szkoda, żem nie zastał wujaszka! Jakaś serdeczna starowina! Gdzież ona poszła? Zaczekam na nią. Musi mi bowiem wskazać, jakiemi ulicami dostanę się najłatwiej do rogatki Rogojskaja, gdzie już musi znajdować się mój pułk...
Pojawiła się nareszcie Mawra trochę zmięszana, ale nie mniej z miną rezolutną. Trzymała w ręce zaciśniętej, stary jak ona sama, woreczek skórzanny. Rozwiązała go i wyjęła kilka sztuk złota, razem sto rubli.
— Zbierałam to na śmierć... Ale moi państwo kochani, pochowają i tak porządnie, starą, wierną im sługę... Nie mam zresztą nikogo... Weźcie to paniczu... mój serdeczny hołubczyku!... weźcie... i niech was Bóg prowadzi, i Jego Matuszka najświętsza!...
Zatrzymała się, młody zaś oficerek, zdziwiony ale i niemniej uradowany, rzucił się na szyję staruszce, przyjął z wdzięcznością niewymowną, i pobiegł w wskazanym mu kierunku. — Bóg z tobą, dziecko moje! — Mawra odprowadzała go wzrokiem łzawym, póki jej nie zniknął z oczu na drogi zakręcie. Błogosławiła mu i żegnała, jakby naprawdę był jej wnukiem, tak ją wzruszył i schwycił za serce ten biedny chłopak, obdarty i sponiewierany w trudach obozowych. A jednak widziała go raz pierwszy w życiu.





XL.

Na dole w pewnym domu niedokończonym na Warwarce, był szynk, w którym teraz rozbrzmiewały śpiewy ochrypłe i krzyki tłuszczy pjanej i rozbestwionej. W koło stołu zgromadziło się kilkunastu robotników. Byli już wszyscy pod dobrą datą, prawie bezprzytomni, brudni i obdarci w dodatku. Nie śpiewali widocznie dla własnej przyjemności, tylko wysilali się „w pocie czoła“, (który spływał z nich gęstemi kroplami), aby okazać się wesołymi i sytymi. Dowodził chórem niesfornym młodzik, mogący uchodzić nawet za wcale przystojnego, gdyby usta wązkie, i wiecznie zagryzane, a w dodatku wyraz oczów dziwnie ponury i niespokojny, nie nadawały były całej fizjognomji cechy dziwnej złości i okrucieństwa. Dawał takt, wywijając ramieniem obnażonem aż do pachy, białem i z całą siecią delikatnych żyłek niebieskich. Usłyszawszy nagle, na drugim końcu izby, trzask pięści w walce, krzyknął tonem stanowczym dowódzcy.
— Cicho tam dzieci! Kto się bije, wyrzucić go za drzwi! — Zawinął po raz setny rękaw od kaftana szafirowego, który wiecznie spadał na dół i wyszedł z całą zgrają pjanych towarzyszów.
Byli to sami garbarze. Szynkarz poił ich w zamian za skóry, dostarczone mu w obfitości z fabryki, w której byli oni dotychczas zatrudnieni. Chcieli przyłączyć się do zgrai bankietującej, czeladnicy z kuźni pobliskiej, ale na progu zaraz szynkarz wszczął kłótnią z kowalczykiem, nie chcąc wpuścić ich do izby. W walce pchnął tak silnie kowalczyka, że ten upadł twarzą na ziemię, na środku ulicy. Wtedy towarzysz tamtego rzucił się wściekle na szynkarza, aby jego nawzajem zwalić z nóg. W tej chwili ukazał się młodzik z rękawem zawiniętym i poczęstował tęgim kułakiem napastnika, z okrzykiem:
— Brońmy się dzieci!
Kowalczyk podniósł się mozolnie z ziemi, z twarzą zakrwawioną, wołając z okropnym lamentem:
— Policja! Gdzie policja?... zabijają ludzi spokojnych!... na pomoc!... na ratunek!...
— O rany Chrystusowe! — wyleciała z domu sąsiedniego jakaś baba piszcząca przeraźliwie. — Zabito?... Kogo? Gdzie?... O zmiłowanie Pańskie!
Natychmiast otoczono tłumnie kowalczyka pokrzywdzonego.
— Więc nie dość ci na tem, ty zbóju! że zabierasz nam biedakom ostatnią koszulę, że piszesz na nas fałszywe rachunki, ty szynkarzu z piekła rodem! Będziesz jeszcze mordował naszych braci łajdaku?!
Ów przystojny, jasny blondyn, stojąc na progu, namyślał się widocznie, czyją wziąć stronę? Zdecydował się wreszcie iść zgodnie z tłumem i napadł obcesowo na szynkarza:
— Hultaju! — ryknął na raz, rzucając się pierwszy na niego. — Związać go dzieci... — a prędko!
— Mnie wiązać, mnie?! — krzyknął szynkarz. A że był siły herkulesowej, wyrwał się szczęśliwie ze szponów napadających na niego. Zerwał gwałtownie czapkę z głowy i cisnął nią o ziemię. Mogłoby się zdawać komuś, że w tym czynie tkwiło coś tajemniczego, a niebezpiecznego, robotnicy bowiem stanęli jak wryci.
— I ja jestem za porządkiem moi kochani, więcej niż ktokolwiek inny — perorował dalej szynkarz nie tracąc krwi zimnej i przytomności. — Nikt lepiej odemnie nie rozumie co to znaczy porządek... Potrzebuję tylko skinąć na komisarza policji, którego znam osobiście... Ah! myślisz trutniu jakiś, że nie pójdę, co? Dziś nie wolno rabować i napastować spokojnych mieszkańców w ich własnych obejściach... słyszycie? — szynkarz podniósł czapkę i nakrył nią głowę z miną junacką. — Dobrze! pójdziemy wszyscy razem na policję!... — i puścił się przodem, a za nim młody blondyn, z całą zgrają wrzeszczących robotników:
— Idźmy! idźmy!
Na rogu ulicy, pod domem szczelnie zamkniętym, z oknami, w których pozakręcano okiennice ze środka, a nad bramą kołysał się but, godło majstra szewskiego, stała garstka czeladników. Ich ubiór był okropnie zużyty; twarze wyglądały nędznie, jakby wszyscy byli wygłodzeni. Wszyscy oni byli smutni i przygnębieni:
— Czy nie powinien był nam zapłacić za naszą pracę? — mówił jeden z nich marszcząc brwi groźnie. — Ale gdzie tam! Krew z nas ssał do ostatniej chwili, uwodził obietnicami przez cały tydzień, a w końcu „dał nogę“ i znikł jak kamfora! — zobaczywszy nadchodzącą tamtą zgraję, umilkł czeladnik szewski, i zaciekawiony dokąd idą, skinął na swoich towarzyszów, aby się z nimi połączyć!
— Dokąd idziecie? — spytał. — Aha! na policję! Dobrze, to i my tam pójdziemy domagać się sprawiedliwości!
— Czy to prawda, że nasi zwyciężyli?
— Zachciałeś!... Mogłożby być inaczej?
— Tyle bo ludziska opowiadają!... Człowiek w końcu jak w lesie!... nie wie czemu wierzyć!...
Gdy tak w tłumie padały pytania i odpowiedzi, krzyżując się w powietrzu, szynkarz skorzystał z zamięszania, aby umknąć niepostrzeżenie. Młody blondyn nie spostrzegłszy zrazu zniknięcia swego przeciwnika, perorował dalej wymachując rękami. Jego też słuchano z uwagą wytężoną, w nadziei, że im objaśni nie jeden punkt ciemny, nie jedną kwestję, której w żaden sposób rozwikłać nie mogli.
— Szynkarz utrzymuje, że zna prawa, że wie co znaczy porządek?... A na cóż mamy władzę?... Czy nie mam racji kamracie? Czyż to możliwe, żebyśmy zostali bez władzy? Wtedyby rabowano, co?...
— Eh! to wszystko głupstwo wierutne! — odezwał się ktoś inny w tłumie. — Czy podobna żeby tak opuszczono naszą Moskwę, naszą matuszkę ukochaną?... Ktoś sobie zakpił z ciebie, a ty durak dał się mu złapać na plewę!... Czyż nie widzisz, jaka to ćma wojska płynie i płynie?... Jakżeby mogli pozwolić wejść do miasta bez wystrzału „jemu?!“... Na to jest przecie władza. Słuchaj tylko tego tam! To ci miele, aż w uszach dzwoni!
Trochę dalej, kilku ludzi otoczyli jednego, który czytał ukaz.
— Słuchajmy! słuchajmy! — nawoływali jeden drugiego, i cały tłum popłynął w tym kierunku.
Gdy czytający zobaczył się otoczonym taką zgrają, zmięszał się i zaniepokoił. Na żądanie jednak młodego blondyna, zaczął czytać głosem cokolwiek drżącym, najnowsze rozporządzenie Roztopczyna:
„Odjeżdżam do głównej kwatery, aby widzieć się i porozumieć z jego książęcą mością... — (Z jego książęcą mością, uważacie?! — powtórzył z naciskiem i z uśmiechem zadowolenia młody blondyn). — Połączonemi siłami musimy wytępić, wyciąć w pień tych zbójów! Odeszlemy ich do wszystkich djabłów! Powrócę na objad. Wtedy weźmiemy się porządnie do roboty, i sprawimy im łaźnię co się zowie!“
Ostatnie słowa przyjęto ponurem milczeniem. Młody chłopak opuścił głowę na piersi, z miną iście pogrzebową i z czołem groźnie zmarszczonem. Było widocznem, że ukazu nikt w tłumie nie zrozumiał. Nie podobał się szczególniej ten frazes: — „Wrócę na objad!“ — Wywarł na słuchających wrażenie dziwnie przygnębiające. Lud był doszedł do takiego szału, w swojej nienawiści dla Francuzów, że zabolały go po prostu słowa głupie i pospolite: — „Wrócę na objad!“ — Każdy z nich zdobyłby się na coś podobnego. Ukaz więc pochodzący od władzy najwyższej, nie powinien był pozwolić sobie czegoś tak pospolitego. Nikt, nawet ów blondyn taki wygadany, nie przerywał głuchego milczenia.
— Trzeba spytać się dyrektora policji... A! otóż i on!... — ktoś zauważył w tłumie głosem przyciszonym. — On nam wszystko wytłumaczy jak należy! — I uwaga całego tłumu zwróciła się ku nadjeżdżającej karecie, w której siedział dyrektor policji, konwojowany przez dwóch dragonów na koniach.
Roztopczyn był wysłał dyrektora policji, aby starał się wydobyć jeszcze coś pieniędzy od kupców. Wracał on rzeczywiście z kieszeniami dobrze wyładowanemi. Na widok tłumu, kazał stanąć stangretowi:
— Co to się znaczy? Czego chcecie? — spytał ostro pierwszych, którzy znaleźli się przy drzwiczkach karety. — Czego chcecie? — powtórzył, nie odbierając zrazu odpowiedzi.
— Wasza miłość, to... to nic... — bąknął nieśmiało, ów człowiek czytający w głos tłumowi ukaz przed chwilą. — Są wszyscy gotowi na rozkazy waszej ekscellencji; spełnią powinność, nie dbając o życie własne... To nie żaden bunt, wasza ekscellencjo!... Tylko według własnych słów, pana gubernatora...
— Gubernator nie odjechał: Jest w pałacu i o was nie zapomni!... Jedź! — krzyknął gromko na stangreta pan dyrektor.
Tłum stanął, cisnąc się do tych, który byli najbliżej karety, i mogli słyszeć każde słowo pana dyrektora. Jemu jednak pozwolono odjechać. Dyrektor powiódł po tłumie wzrokiem wystraszonym, i szepnął coś stangretowi, który też śmignął batem konie, i te puściły się teraz szalonym galopem.
— Okpiwają nas, dzieci! — huknął jasny blondyn. — Idźmy do samego gubernatora!... Ale i tego nie puszczajmy!... Stój! stój!...
Wszyscy puścili się pędem za karetą, która im tymczasem znikła z oczu, na drogi zakręcie.





XLI.

Roztopczyn widział się z Kutuzowem pierwszego września, i powrócił po rozmowie z nim dotknięty do żywego. Ponieważ nie zaproszono go wcale do rady wojennej, jego wniosek, żeby bronić Moskwy bądź co bądź, przeszedł niepostrzeżenie. Nikt się nawet nad nim nie zastanowił. Zdziwił się niesłychanie, słysząc w obozie zdanie ogólne o spokoju apatycznym, który miał w Moskwie panować. Byli tacy, którym patrjotyzm ludu w tem mieście, wydawał się kwestją podrzędną i bez wartości. Po wieczerzy położył się Roztopczyn nie rozbierając się wcale na otomanie. Obudzono go jednak po północy, wręczając depeszę Kutuzowa wysłaną umyślnym kurjerem z obozu. Donosił mu w tejże, że armja rosyjska cofa się po za Moskwę, bitym gościńcem ku Riazanowi. Prosił go o wysłanie policji, aby ułatwić wojsku przejście przez miasto. Ta wiadomość nie była żadną niespodzianką dla Roztopczyna. Przeczuwał coś podobnego zaraz po bitwie pod Borodynem. Wszyscy jenerałowie, którzy z tamtąd wracali, powtarzali zgodnym chórem, że nie są w stanie stoczyć drugiej bitwy. Wtedy to, na tajny rozkaz gubernatora, zabrano z miasta skarb carski i srebro koronne. Ów rozkaz przysłany mu na świstku przez Kutuzowa, który odebrał w pierwszym śnie, rozdrażnił do reszty Roztopczyna. Czuł się tem lekceważeniem srodze obrażonym.
Później gdy raczył tłumaczyć się w swoich pamiętnikach, hrabia Roztopczyn wspomina w kilku miejscach, że jego celem jedynym, było utrzymanie porządku i spokoju w Moskwie, i wyprowadzenie z niej jak największej ilości mieszkańców. Jeżeli tego pragnął i do tego dążył, jego postępowanie byłoby wolne od wszelkiego zarzutu. Dla czegóż atoli nie ratowano jednocześnie innych bogactw w mieście nagromadzonych? Broni z arsenału, amunicji, zboża? Dla czego oszukiwano do ostatniej chwili mieszkańców, doprowadzając ich do ruiny i do nędzy najstraszliwszej? Dla czego zapewniano lud, że Moskwę nie wydadzą nieprzyjacielowi?
„Aby spokój nie był zakłócony“ odpowiada na to pytanie Roztopczyn w swoich pamiętnikach. Po coż w takim razie wywożą stosy szpargałów niepotrzebnych, balon Leppich’a i tym podobnie?...
„Aby nic się w mieście nie zostało“ — hrabia pisze dalej. W jego własnem mniemaniu, każdy z jego czynów jest dostatecznie usprawiedliwiony.
Okrucieństwa popełniane we Francji przez „Teroryzm“, miały pozornie tak samo na celu tylko ludu uspokojenie. Na czem więc opierał Roztopczyn przypuszczenie i trwogę, żeby w Moskwie nie wybuchła rewolucja, skoro mieszkańcy wynosili się tłumnie z miasta, a wojska cofały się po za miasto? Ani w Moskwie, ani na żadnym punkcie w całem państwie rosyjskiem, nie wydarzyło się wtedy nic takiego, coby na bunt zakrawało.
W dniach pierwszym i drugim września, zostało w Moskwie zaledwie dziesięć tysięcy motłochu najgorszego. A prócz jednej chwili nieszczęsnej, kiedy tłum zebrany na dziedzińcu przed pałacem pana gubernatora, dopuścił się nadużycia, podżegany i namówiony do tego czynu zbrodniczego przez samego Roztopczyna, nigdzie zresztą nie popełnił lud w Moskwie żadnego karygodnego okrucieństwa. Nie było zatem powodu obawiać się krwawej rewolucji, choćby nawet był rząd ogłosił mieszkańcom zaraz po bitwie pod Borodynem, że armja zmniejszona o połowę, nie jest w stanie bronić Moskwy. Po co było grać tę całą komedję, rozdawać broń z arsenału, i przedsiębrać właśnie wszelkie środki, zdolne lud podburzyć?
Roztopczyn był sangwinik, i niesłychanie gwałtowny. Żył i obracał się zawsze w sferach najwyższych. Nie znał zatem wcale ludu, pomimo swego niezaprzeczonego patrjotyzmu, a zdawało mu się, że cały ten tłum, gotów pójść ślepo za jego skinieniem. Lubował się w roli głównego motora, który dłonią żelazną kieruje dowolnie sercami ludu moskiewskiego. Wyobrażał sobie, że nie tylko rządzi despotycznie sprawami materjalnemi mieszkańców w Moskwie, ala wywiera również wpływ wszechwładny na ich moralne usposobienie, za pomocą owych rozporządzeń drukowanych, a redagowanych w stylu najpospolitszym, po prostu... karczemnym! Tymczasem lud nie lubi czegoś podobnego, u tych, których uważa za wyższych od siebie, i od których ma prawo wymagać, żeby mu we wszystkiem świecili przykładem, nie zniżając się chroń Boże! do jego poziomu. Podobała się była ta rola Roztopczynowi, był się w nią wcielił niejako; to też konieczność wyrzeczenia się tejże, nie spełniwszy jakiegoś czynu wielkiego i bohaterskiego, zaskoczyła go zupełnie niespodziewanie. Czuł, że mu się grunt z pod stóp usuwa, i nie wiedział na razie, co dalej przedsiębrać? Mimo, że to przeczuwał od dawna, nie chciał przypuścić tej możliwości do ostatniej chwili, żeby Moskwę oddano nieprzyjacielowi bez wystrzału. Nie robił też żadnych przygotowań na ten przypadek. Było to rzeczywiście przeciw jego woli, żeby mieszkańcy opuszczali Moskwę. Tylko z największą trudnością udało się go przekonać, że pozwolił wywieźć z miasta archiwum i akta sądowe.
Całą energję i działalność wytężał on w tym jednym kierunku, aby natchnąć lud w Moskwie najwyższą nienawiścią ku Francuzom, a zaufaniem bez granic w jego osobisty patrjotyzm, o czem sam był najmocniej przekonany. Dotąd atoli nie zdawał sobie sprawy dokładnej, o ile to zdanie o nim lud podziela? Gdy wypadki rozwijając się, doszły do rozmiarów olbrzymich, przybrały doniosłość historyczną, gdy słowa już nie wystarczały, aby wyrazić całą nienawiść ku wrogom ojczyzny, lud zaś nie mógł rzucić się z wściekłością na Francuzów, i ulżyć swemu sercu tym sposobem; gdy ufność w gienjusz Roztopczyna i w jego energję nie wystarczały, aby obronić Moskwę od najeźdźców, gdy mieszkańcy uciekali gromadnie, niby potok rwący i niczem niewstrzymany, zabierając z sobą ile się dało, i okazując tym czynem negatywnym, siłę patrjotyczną w innym kierunku, ale nie mniej godną uwielbienia; rola odgrywana dotąd przez Roztopczyna, stała się nagle wprost niedorzeczną. Uczuł się raptem osamotnionym, słabym, ośmieszonym, co go tem więcej gniewało, im bardziej czuł się winnym. Jemu powierzono wszystkie skarby Moskwy, a obecnie nie było już na nic czasu! — „Któż tu zawinił? — pytał się w duchu. — Przecież nie ja!“ — odpowiadała pycha jego. — „Wszystko było gotowe do obrony. Trzymałem w garści całe miasto! A oto co oni postanowili!... Zdrajcy! zbóje!“ — miotał się w gniewie bezsilnym, nie określając dokładnie komu złorzeczy, i kogo przezywa zdrajcami i zbójami? Musiał wylać na kogoś złość wściekłą, która dusiła go jak ciężka zmora; nienawidził i złorzeczył tym, którzy według niego wplątali go w to położenie śmieszne i bez wyjścia.
Spędził resztę nocy na wydawaniu rozkazów, po które zgłaszano się z różnych stron. Jego najbliższe otoczenie nie widziało go jeszcze nigdy tak srogim i nieprzystępnym.
— Wasza ekscellencjo, przychodzą z konsystorza, z uniwersytetu, z senatu, z domu podrzutków!... Pompierzy, dozorca więzień i dozorca „Domu obłąkanych“, pytają się co mają czynić?! — I w ten sposób przeszła noc cała.
Hrabia odpowiadał krótko i surowo. Dawał jasno do zrozumienia, że nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za możliwe następstwa rozkazów wydawanych. Zrzucał ją na tych, którzy obrócili w niwecz całą jego pracę!
— Powiedzieć temu głupcowi, niech pilnuje swego nosa, a temu drugiemu niech mnie nie nudzi pytaniami... Co mnie obchodzą jego pompierzy?... Skoro mają konie, niech się zabierają do Włodzimierza... A może woli zostawić ten cały pataklan Francuzom?
— Dyrektor pyta waszą ekscellencję, co ma zrobić z warjatami?
— Niech się zabiera, z całą rodziną, a szaleńców rozpuścić po mieście! Skoro warjaty dowodzą całem wojskiem, rzecz słuszna i sprawiedliwa, żeby i tym tu wrócić wolność.
Gdy spytano z kolei, co począć z aresztantami, wykrzyknął w pasji najwyższej, przyskakując do dozorcy z pięściami groźnie zaciśniętemi:
— Może ci dać ze dwa bataljony wojska, żeby ich strzelały, co?... Nie mam ich! A więc... i tych puścić wolno!
— Są między nimi dwaj więźnie polityczni. Meczkow i Wereszczagin!
— Wereszczagin? Więc go dotąd nie powiesili? Przyprowadzić go tu... natychmiast!





XLII.

Około dziesiątej rano, gdy wojsko przechodziło przez miasto, nikt już więcej nie napastował hrabiego, i nie przychodził nudzić go pytaniami. Nie potrzebywali jego rozkazów, ani ci, którzy odjeżdżali, ani tamci co mieli w mieście pozostać. Kazał powóz zaprządz, chcąc jechać do dóbr swoich, a tymczasem wyciągnął się na szezlongu, z ramionami skrzyżowanemi pod głową, z miną ponurą, jak chmura gradowa.
W czasie pokoju i najniższy w hierarchji kierowników nawą państwa, wyobraża sobie z lubością, w swojej próżności niesłychanej, że jeżeli kto żyje i obraca się w państwie całem, to tylko dzięki ich staraniom i pieczołowitości o sprawy krajowe. I to silne przekonanie jest mu najmilszą nagrodą za trudy ponoszone. Jak długo w państwie całem panuje błoga cisza, sternik, który na swojem małem i kruchem czółenku, wskazuje drogę ciężkiemu państwowemu okrętowi, sądzi i łatwo to zrozumieć, że on jedynie nawą państwa kieruje. Niech się jednak zerwie burza, niech się spiętrzą morskie bałwany, niech uderzą wściekle o ściany okrętu, ułuda dłużej trwać nie może. Okręt płynie dalej na chybił trafił, a sternik, przedstawiający tak niedawno temu w swojej osobie wszechwładność i wszechpotęgę, staje się w jednej chwili istotą słabą, znikomą, i nie zdolną do niczego. Czuł to Roztopczyn, i to go do rozpaczy doprowadzało.
Dyrektor policji, ten sam, którego tłum chciał przedtem zatrzymać, wszedł do gubernatora, wraz z adjutantem, który przychodził oznajmić, że powóz zajechał. Obydwaj byli zmieszani i trupiej bladości. Dyrektor zdawszy najprzód raport, co do misji powierzonej mu, dodał nawiasem, że dziedziniec pałacowy zapełnia zwolna tłum nieprzeliczony, który chce rozmówić się z gubernatorem. Nie wyrzekłszy ani słowa, Roztopczyn wstał, wszedł szybko do salonu przyległego, i już miał pocisnąć klamkę od drzwi szklannych na balkon prowadzących. Cofnął ją jednak, namyśliwszy się inaczej i zbliżył się do okna obok, skąd można było objąć wzrokiem cały dziedziniec. Młody blondyn rozprawiał dalej, wymachując gwałtownie rękami. Obok niego stał kowalczyk, z twarzą dotąd z krwi nie obmytą, ponury i zadumany. Pomimo okien zamkniętych, gwar głosów dochodził aż do salonu.
— Powóz gotów? — spytał z nerwowym niepokojem Roztopczyn.
— Gotów wasza ekscellencjo — powtórzył adjutant.
— Czegóż oni chcą właściwie? — mruknął głucho Roztopczyn, podchodząc powtórnie do drzwi balkonowych.
— Zebrali się... tak przynajmniej utrzymują... aby według rozkazów waszej ekscellencji iść na Francuza... Coś przebąkują i o zdradzie... Jacyś zuchwalcy, hałaburdy... zaledwie zdołałem umknąć przed nimi!... Ośmieliłbym się zaproponować waszej ekscellencji...
— Chciej się pan oddalić... wiem co mam czynić, i rad od nikogo nie potrzebuję. — Patrzał przez chwilę na dziedziniec. — Oto do czego Rosję doprowadzono! Oto co ze mnie zrobili! — wykrzyknął nagle, w uniesieniu gwałtownem, nad którem nie był już w stanie zapanować. — Mam ją przed oczami, tę zgraję niesforną, wyrzutki społeczeństwa, motłoch uliczny! zbuntowany przez ich głupotę! Trzeba im jakiejś ofiary prawdopodobnie?... — wlepił wzrok badawczy w młodego blondyna, który zdawał się przewodzić całemu tłumowi. Pytał się w duchu, na kimby mógł wywrzeć całą swoją wściekłość, kogo rzucić na pastwę owemu motłochowi?
— Powóz gotów? — spytał znowu machinalnie.
— Od dawna, wasza ekscellencjo. Co zrobić z Wereszczaginem? Czeka w bramie na dole...
— Ah! — uderzył się w czoło Roztopczyn, jakby mu się nagle w głowie rozjaśniło. Otworzył szybko drzwi na balkon prowadzące, i ukazał się na nim.
Tłum cały odkrył głowy przed nim z uszanowaniem.
— Dzień dobry wam dzieci! — przemówił jednym tchem, głosem podniesionym. — Dziękuję wam żeście stawili się na moje wezwanie! Zejdę natychmiast między was na dół, ale wpierw trzeba skończyć z nędznikiem, łotrem, który zgubił Moskwę. Czekajcie na mnie!... — wrócił czemprędzej nazad do salonu.
W tłumie odezwał się szmer największego zadowolenia.
— Widzisz, że „on“ da sobie radę ze wszystkiem!... A zapewniałeś przedtem, że Francuzi... — szeptali jedni do drugich, wyrzucając sobie nawzajem brak ufności i wiary w słowa pana gubernatora.
Za chwilę oficer pokazał się w głównej bramie, szeptał coś na ucho sierżantowi, ten zaś ustawił dragonów w dwa rzędy. Tłum żądny ciekawego widowiska, podpłynął aż pod samą kolumnadę pod pałacem. Pokazał się tam teraz i Roztopczyn, rozglądając się w koło, jakby szukał kogo oczami.
— Gdzież on? — spytał gniewnie.
Tłum ujrzał teraz na pierwszym stopniu ganku młodego chłopaka, na którego długiej i cieńkiej szyi była osadzona głowa przez pół ogolona, o rysach pięknych, regularnych i dziwnie sympatycznych. Miał na sobie kaftan z cieńkiego sukna szafirowego, niegdyś bardzo elegancki, pantalony zaś szare i brudne aresztanta. Postępował wolno i mozolnie, w pośrodku dwóch dragonów z dobytemi pałaszami, dzwoniąc kajdanami na nogach suchych i pokaleczonych od grubych żelaznych łańcuchów.
— Tu niech stanie! — krzyknął Roztopczyn, wskazując na najwyższy stopień ganku.
Więzień wyszedł na schody kamienne z największym wysiłkiem. Westchnął ciężko, i skrzyżował na piersiach ręce białe jak z wosku, delikatne i niepodobne w niczem do czarnych i zapracowanych dłoni prostego robotnika. Stał tak cichy i na wszystko zrezygnowany. Podczas tej niemej sceny, nic nie przerwało głuchej ciszy. W ostatnich tylko szeregach tłumu, odezwały się krzyki i jęki na pół stłumione, tych, którzy radziby byli docisnąć się bardziej naprzód, aby przypatrzeć się dokładniej temu, co miało nastąpić. Roztopczyn z brwiami groźnie ściągniętemi, czekał, póki młody chłopiec nie stanął na miejscu wskazanem:
— Dzieci! — wykrzyknął głosem donośnym, i na wskroś przenikającym. — Ten człowiek, to Wereszczagin, który zgubił naszą świętą Moskwę!
Więzień okazujący przed chwilą zupełną rezygnację, i ubezwładnienie, z głową smutnie na piersi zwieszoną; wyprostował się zwolna, po pierwszych słowach hrabiego. Głowę podniósł z dumą, i wlepił oczy w Roztopczyna, jakby szukał jego wzroku, lub jakby pragnął przemówić do niego i uniewinnić się z zarzutu. Żyły na cieńkiej szyi młodzieńca nabiegły krwią, posiniały i wyciągnęły się jak struna, twarz blada przedtem, spłonęła szkarłatem. Tłum cały pożerał go oczami. On również patrzał na nich śmiało. Zdawało mu się, że czyta w niektórych twarzach współczucie dla swojej niedoli. Zachęcony objawem pewnej sympatji w tłumie, uśmiechnął się smętnie i potrząsł głową, starając się odzyskać równowagę na wązkim stopniu kamiennym.
— Zdradził swego cara i swoją ojczyznę! Zaprzedał się z duszą i ciałem Bonapartemu; on jeden między nami zbezcześcił imię prawego Moskala!... Moskwa, nasza matuszka ginie przez niego! — wołał dalej Roztopczyn głosem równym, a bezlitośnym. Rzuciwszy nagle wzrokiem na upatrzoną ofiarę, krzyknął z całej siły: — Wam go oddaję!... Bierzcie go i osądźcie!...
Tłum milczący dotąd cisnął się naprzód coraz bardziej. Wkrótce nikt już nie mógł się poruszyć w ciżbie straszliwej. Nie można było prawie odetchnąć tem powietrzem zgęszczonem i zatrutem wyziewami najwstrętniejszemi. Jaki taki przeczuwał jakąś okropność, coś nieznanego. Stojący w pierwszych rzędach, którzy wszystko widzieli i zrozumieli, stali jednak nieporuszeni, z ustami otwartemi z przerażenia, z oczami wytrzeszczonemi. Stanowili oni niejako groblę, wstrzymującą groźną powódź.
— Rozsiekać go! Niech ginie zdrajca! — wrzeszczał Roztopczyn, tracąc przytomność w uniesieniu. — Rozsiekać!... Rozkazuję!
Tłum odpowiedział na to rykiem nieludzkim, w którym nie można było nic dosłyszeć. Całą falą posunął się naprzód. Naraz stanął znowu jak wryty.
— Ekscellencjo — odezwał się Wereszczagin, głosem nieśmiałym, ale tonem dziwnie uroczystym, podczas tego milczenia tłumu. — Panie hrabio, jeden i ten sam Bóg osądzi nas obu!... — zatrzymał się, złamany wzruszeniem.
— Rozsiekać zdrajcę! ja tak rozkazuję! — powtórzył Roztopczyn, cały zapieniony.
— Dobyć pałaszów! — zakomenderował głucho oficer.
Po tych słowach tłum zafalował jak morskie bałwany wichrem poruszone, popychając pierwsze szeregi aż do najniższego stopnia ganku. Młody blondyn znalazł się tym sposobem o krok od Wereszczagina. Twarz miał skamieniałą, oczy stanęły mu słupem, ramię prawe było w górę podniesione.
— Rozsiekać! — powtórzył głosem drżącym oficer, rozkaz nieludzki Roztopczyna. Jeden z dragonów uderzył skazanego płazem po głowie.
— Ah! — jęknął nieszczęśliwy, nie tyle z bólu, co trwogi śmiertelnej. Tłumem wstrzęsały dreszcze przerażenia i współczucia.
— Panie! Panie! — odezwał się ktoś w tłumie. Wereszczagin odpowiedział na to krzykiem boleści i ten krzyk zgubił go ostatecznie. Uczucia ludzkie, wstrzymujące dotąd ten dziki motłoch podniecony do szału, nagle zagasły. Zbrodnia przez pół spełniona, została wykonaną. Ryk straszny i groźny zwierza rozjuszonego, stłumił ostatnie szmery współczucia i litości. Bałwany ciał ludzkich, podobne do tych, które kruszą niby słabą trzcinę najgrubsze maszty, i druzgocą okręta pancerne, popchnęły naprzód całą tłuszczę rozszalałą, tworzącą chaos nierozplątany ciał, głów i ramion podniesionych. Dragon który pierwszy uderzył był Wereszczagina, chciał mu zadać cios nowy, tym razem ostrzem pałasza. Nieszczęśliwy zasłonił sobie twarz oburącz i rzucił się bezprzytomnie ku tłumowi. Młody blondyn, o którego oparł się najprzód, wpił mu w szyję paznogcie i wydawszy z piersi ryk piekielny, ryk zranionego zwierza drapieżnego, wpadł razem z swoją ofiarą w motłoch rozszalały. Rzucono się na nich obu z dziką i niepohamowaną wściekłością. Jedni szerpali i bili czem mogli Wereszczagina, drudzy mordowali na śmierć młodego garbarza. Krzyki i jęki obu, podniecały jedynie szał tłumu. Dragonom nie zaraz powiodło się uwolnić z rąk dzikiej zgrai młodego blondyna, na pół nieżywego. Mimo wściekłości, jaką dyszeli ci furjaci, nie mogli dobić nieszczęsnej ofiary. Poszarpany, najokropniej pokaleczony, oddychał jeszcze nieszczęsny skazaniec, jęcząc głucho i boleśnie. Ciżba była tak zbita w jeden kłąb, że to przeszkadzało w ruchach podłym mordercom. Nie mogli w tym ścisku straszliwym zadać swojej ofierze ciosu ostatecznego; nie mogli dokonać zbrodni ohydnej.
— Toporem w łeb! Niech zdycha!... To go urządzili!... Lecą strzępy z ciała!... Dobrze tak psu, co zaprzedał wrogom krew swoich braci!... naszą świętą matuszkę!... Czy jeszcze dycha... A to ci twarde życie! jak u żaby! — Takie głosy odzywały się tu i owdzie w dzikiej zgrai.
Gdy wreszcie ofiara przestała jęczeć, a w piersi odezwały się przedśmiertne charczenia, zrobiło się w koło ciała zakrwawionego cokolwiek miejsca. Tłum cofał się przerażony, jak przed widmem złowrogiem, przed dowodem zbrodni ohydnej, spełnionej na niewinnym! Jaki taki podchodził ku trupowi, przypatrywał mu się, głową miłosiernie potrząsając i uciekał spiorunowany tym widokiem.
— Rany Chrystusowe! — szeptano trwożliwie. — Co to za dzika bestja ten nasz lud!... Któżby mógł wyjść cało z ich pazurów?... Taki jeszcze młodziusieńki... paniątko delikatne, wypieszczone, syn na pewno jakiegoś kupca znacznego!... Oh! ten motłoch bez serca i bez sumienia!... Teraz zapewniają, że on właściwie zapłacił za innych, którzy tego piwa nawarzyli. Że też są ludzie, co się tak Boga nie boją i Jego sądu najsprawiedliwszego...
Teraz tak przemawiano tu i owdzie, patrząc z rzewnem współczuciem, na to nieszczęsne ciało zmiażdżone i prawie w kawałki poszarpane, na tę twarz straszną, okrytą krwią skrzepłą i błotem.
W chwili gdy padał Wereszczagin, a cała ta psiarnia dysząca z wściekłością, rzuciła się na niego, Roztopczyn pobladł śmiertelnie i zamiast skierować się ku furtce bocznej, gdzie czekał na niego powóz zaprzężony, zaczął lecieć jak opętany po schodach na pierwsze piątro. Dzwonił zębami jak w febrze.
— Tędy wasza ekscellencjo!... proszę za mną — lokaj wskazał mu drogę również przerażony, nie straciwszy jednak przytomności całkowicie jak jego pan.
Tymczasem jeden z policjantów, w nadmiarze gorliwości, osądził że trup nie powinien kalać dłużej dziedzińca jego ekscellencji. Kazał więc wyrzucić zwłoki na ulicę. Dwaj dragoni, bez wszelkich ceregielów, porwali trupa za nogi i wywlekli po za obręb dziedzińca. Głowa przez pół oderwana od tułowu, uderzała głucho o bruk zostawiając po za sobą krwawe ślady. Tłum cofał się przed trupem, zdjęty trwogą zabobonną.
Roztopczyn, idąc ślepo za wskazówką lokaja, zawrócił wstecz, doszedł krokiem chwiejnym do miejsca, gdzie stał powóz zaprzężony, wskoczył żywo do karety i kazał stangretowi jechać galopem do Sokolnik, do jego majątku. Dochodziły jeszcze z dala do jego uszu krzyki tłuszczy rozbestwionej. W miarę jednak jak one cichły, zaczynał i Roztopczyn odzyskiwać równowagę i przytomność.
Teraz dopiero mógł zdać sobie sprawę dokładną i z pierwotnego szału, który go był opanował i z późniejszego przestrachu mimowolnego. Był wściekły sam na siebie, że mógł okazać się tak słabym w oczach podwładnych.
— Straszny jest, ohydny ten motłoch! — powtarzał w duchu. — Stado wilków, których nie można inaczej uspokoić, tylko rzucając im na pastwę żywe ciało do rozszarpania. — „Hrabio jeden i ten sam Bóg, osądzi nas obu.“ — Zadźwięczały mu złowrogo w sercu słowa ostatnie jego ofiary. Zdawało mu się, że jakiś głos tajemny szepcze mu je do ucha i zdrętwiał cały. Trwało to jednak krótką chwilę. Uśmiechnął się litościwie z własnej trwogi, wstydząc się słabości, niegodnej takiego jak on dostojnika. — Ba — machnął ręką — miałem do spełnienia inne, o wiele ważniejsze obowiązki. Trzeba było za jaką bądź cenę tłum wzburzony uspokoić. Dobro publiczne nie przepuszcza nikomu! — Pomyślał o obowiązkach względem własnej rodziny, względem stolicy, którą powierzono jego pieczy, względem jego osoby, nie jako człowieka prywatnego, lecz jako zastępcę samego cara. — Gdybym był prostym śmiertelnikiem — pocieszał się w duchu — moje postępowanie byłoby zupełnie innem. W obecnem atoli fatalnem zbiegu okoliczności, musiałem bądź co bądź ratować najprzód życie i godność jenerała gubernatora a carskiego namiestnika.
Nerwy jego ukołysane równym biegiem powozu na resorach, uspokajały się zwolna. Umysł zaś wysilał się na argumenta, zdolne stłumić głos sumienia i rozjaśnić duszę strapioną. Owe argumenta były jak świat stare. Odkąd zaczął istnieć, a ludzie na nim mieszkający, mordowali i zabijali się nawzajem, nikt nigdy nie dopuścił się zbrodni tej podobnej, nie starając się uśpić sumienia własnego, wmawiając w siebie, że zmusiło go do tej ohydy dobro publiczne! Ten jedynie, który nie da się opanować przez całe życie namiętnością, odbierającą chwilowo przytomność i mącącą zdrowe zmysły, nie przypuści, żeby dobro publiczne mogło kiedykolwiek i od kogokolwiek wymagać zbrodni tak straszliwej. Roztopczyn zatem nie tylko przestał sobie wyrzucać śmierć Wereszczagina, ale znajdywał nawet, że postąpił z wielkim taktem politycznym, wymierzając sprawiedliwość zbrodniarzowi, a jednocześnie uspokajając motłoch wzburzony.
— Wereszczagin — myślał — był i tak osądzony na karę śmierci — (co nie było prawdą, bo trybunał skazał go tylko do robót podziemnych w Nerczyńsku). — Był to zdrajca, nie mogłem więc puścić go bezkarnie. Tym sposobem — dodał w myśli, z cynicznym uśmiechem — udało mi się przy jednym ogniu, upiec dwie pieczenie na raz.
Skoro wysiadł przed gankiem domu własnego, zaczął wydawać rozmaite rozkazy i polecenia, zacierając do reszty w umyśle przykre wrażenie i troskę, wywołaną przez śmierć Wereszczagina.
W jakie półgodziny, jechał końmi świeżemi do Kutuzowa, zapomniawszy najzupełniej o zbrodni spełnionej na jego rozkaz. Wódz naczelny, jak utrzymywano, znajdował się przy moście nad Yauzą. Przygotowywał i układał przez drogę burę sążnistą, którą zamierzał mu wsypać za wiarołomstwo i zdradę, popełnione w obec niego. Chciał dać uczuć staremu dworskiemu lisowi, że na niego spadnie jedynie cała odpowiedzialność przed potomnością, za niedolę Rosji i opuszczenie Moskwy. Przejeżdżał płaszczyznę pustą i bezludną. Tylko w jednym punkcie, na lewo od gościńca, obok obszernego budynku, świecącego z daleka ścianami na żółto pomalowanemi, ruszało się grono ludzi biało poubieranych, pomiędzy którymi kilku krzyczało w niebogłosy, wymachując gwałtownie rękami. Na widok karety Roztopczyna, jeden z nich rzucił się przed konie. Stangret, Roztopczyn i eskortujący go dragoni, przypatrywali się z ciekawością i przerażeniem jednocześnie, tej zgrai szaleńców, którą puszczono na wolność ze szpitala, bez żadnego dozoru. Jeden szczególnie zwracał na siebie ich uwagę. Chwiał się na nogach cieńkich jak piszczele, puszczając z wiatrem długie poły swego całego szlafroka. Wlepił w Roztopczyna wzrok straszny i ryczał głosem nieludzkim, jakieś słowa niezrozumiałe, dając przytem znaki stangretowi, żeby stanął. Twarz jego okropnie chuda, z ostremi rysami, z wyrazem dziwnie ponurym, porastała gdzieniegdzie włosem twardym i rudym. Oczy czarne, błyszczące ogniem gorączkowym latały niespokojnie i trwożliwie zarazem.
— Stój! stój! — wołał głosem ochrypłym i zdyszanym. Próbował zacząć na nowo krzykliwą przemowę, którą dopełniał giestami najdziwaczniejszemi.
Zrównał się nakoniec z karetą i zaczął biegnąć co tchu obok niej, schwyciwszy się drzwiczek.
— Trzy razy mnie zabito i trzy razy zmartwychwstałem!... — wrzeszczał opętaniec. — Kamienowano mnie... ukrzyżowano... Zmartwychwstałem... i zawsze zmartwychwstanę!.. zmartwychwstanę z pomiędzy umarłych!... Rozdarli na strzępy moje ciało!... Trzy razy zapadnie się Królestwo Boże!... a ja go trzy razy na nowo odbuduję...
Głos szaleńca brzmiał coraz donośniej i coraz przeraźliwiej.
Roztopczyn pobladł tak samo, jak wtedy, gdy dziki motłoch, rzucił się rozjuszony na Wereszczagina.
Stupaj! — huknął gromko na stangreta, trzęsąc się z trwogi.
Konie puściły się cwałem, krzyk atoli szaleńca, mimo że oddalano się od niego coraz bardziej, dzwonił dotąd złowrogo w uszach Roztopczyna, a przed oczami stanęło krwawe widmo Wereszczagina, z ciałem poszarpanem przez tłuszczę rozbestwioną. Czuł, że czas nie potrafi zatrzeć w jego umyśle tego straszliwego wspomnienia, że zostanie ono wypalone głoskami ognistemi w głębi serca do końca dni jego! Słyszał własne słowa, jakby mu je kto szeptał do ucha: — „Rozsiekać! rozsiekać!“ — Po co ja to powiedziałem? — pomyślał mimowolnie. — Powinien byłem milczeć, a nic podobnego nie byłoby się stało! — Widział i owego dragona, zrazu przelęknionego dzikim rozkazem, a później rąbiącego bez litości, i wzrok zamglony, nieśmiały, pełen gorzkich wyrzutów, którym spojrzała mu w oczy ofiara nieszczęśliwa jego okrucieństwa...
— Nie mogłem uczynić inaczej!... — szeptał głucho. — Nie mogłem!... Trzeba było czemś uspokoić motłoch rozjuszony!... był zdrajcą!... miałem li na oku dobro publiczne!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przejście przez Yauzę wojsko szczelnie zatarasowało. Upał był nie do zniesienia, Kutuzow strudzony i stroskany, siedział na ławce przy moście, kreśląc machinalnie laską jakieś figury geometryczne na piasku, gdy naraz wysiadł z karety o kilka kroków od niego Roztopczyn, w galowym mundurze jeneralskim, trzymając pod pachą kapelusz stosowany, z pękiem piór. Zbliżył się natychmiast do Kutuzowa, przemawiając po francuzku, tonem gniewnym i niepewnym jednocześnie. Tłumaczył wodzowi naczelnemu, że skoro Moskwa istnieć przestała, jemu nic innego nie pozostało, jak połączyć się z armją.
— Wszystko byłoby inny obrót wzięło, gdyby wasza książęca mość była mi z góry zapowiedziała, że Moskwę odda się nieprzyjacielowi bez wystrzału.
Kutuzow wpatrywał się badawczo w twarz Roztopczyna, mało zwracając uwagi na jego słowa. Chciał przeniknąć niejako głąb jego myśli najtajniejszych. Roztopczyn umilkł po chwili, zmięszany i zaniepokojony tym wzrokiem starca. Kutuzow potrząsł tylko głową miłosiernie, nie spuszczając z oka tamtego i mruknął z cicha:
— Nie, ja im nie oddam Moskwy bez wystrzału.
Czy starzec myślał w tej chwili o czem innem? Czy też wymawiał na wiatr te słowa, dobrze wiedząc, że są bez znaczenia? Koniec końców, Roztopczyn oddalił się oniemiały nagle i rzecz dziwna! ów człowiek tak dumny, ów wszechwładny jenerał-gubernator w Moskwie, nie znalazł na prędce żadnego zajęcia odpowiedniejszego, wielkiej swojej powadze, niż stanąć koło mostu, i rozpędzać waląc biczem z całej siły wozy i wózki, które tamowały przejazd przez rzekę.





XLIII.

O czwartej popołudniu weszła część armji francuzkiej pod wodzą Murata w mury Moskwy. Poprzedzał ją pułk huzarów würtembergskich. Gdy znalazł się król neapolitański w Arbatskai, zatrzymał się z całą swoją liczną świtą, aby czekać na wiadomość o stanie fortecy nazwanej „Kremlinem“, o czem miała mu donieść jego straż przednia. Garstka przechodniów wygapiła się zdumiona na tego dziwnego wodza, z długiemi włosami wijącemi się w puklach na ramiona. Mundur na nim kapał od złota i drogich kamieni. Na głowie miał kapelusz trójgraniasty, z ogromnym pękiem piór różnobarwnych. To gawiedzi wielce zaimponowało.
— Słuchaj no! — szturkano się nawzajem. — Czy to sam car Francuzów?...
— A pewno!... Phi! nie źle wygląda:.. Taki blask bije od niego, że się aż ćmi w oczach!...
— Zdejm że przecie czapkę durak! — zawołali inni.
Zbliżył się do gawiedzi jakiś tłumacz, pytając się starego siwego wyrobnika, czy daleko stąd jeszcze do „Kremlina?“ Zdziwiony akcentem czysto polskim, staruszek nie zrozumiał, słysząc po raz pierwszy taką złą wymowę rosyjską, i zastraszony schował się czemprędzej za plecy innych towarzyszów. W tej chwili pojawił się oficer z przedniej straży, z oświadczeniem, że bramy fortecy są pozamykane, i chcą się bronić tam prawdopodobnie.
— Dobrze — bąknął król, rozkazując natychmiast jednemu z swoich adjutantów, żeby wytoczono cztery działa przed fortecę.
Artylerja wysunęła się naprzód kłusem wyciągniętym, zostawiając po za sobą oddział piechoty. Na końcu ulicy zatrzymał się bataljon piechoty. Artylerzyści francuzcy wymierzyli wyloty armatnie, przypatrując się bacznie „Kremlinowi“ przez lunetę. Nagle zadzwoniono na nieszpór. Sądząc, że to znak umówiony, żeby mieszkańcy za broń chwycili, struchleli Francuzi. Kilku piechurów pobiegło ku bramom Kutafjejskim, zabarykadowanym belkami i deskami. Gdy się zbliżyli, dano do nich dwa strzały z ręcznej broni. Jenerał stojący przy armatach, krzyknął im słów kilka, i wszyscy, tak oficerowie, jak i szeregowcy cofnęli się natychmiast. Dano jeszcze trzy strzały kalecząc w nogę jednego żołnierza. Na ten widok odmalowała się na wszystkich twarzach chęć walki na życie lub śmierć, zacierając błogi wyraz tryumfu i spokoju niewzruszonego, który miały wchodząc do miasta. Od marszałka do ostatniego szeregowca, zrozumiano, że nie są w ulicach Moskwy, ale na nowym placu boju zaciętego, i może zginie nie jeden z nich. Wycelowano armaty, artylerzyści rozdmuchali lonty zapalone i oficer zakomenderował: — „Ognia!“ Usłyszano dwa świsty złowrogie jeden po drugim; kartacze ugrzęzły z suchym trzaskiem w murze obok drzwi, w samych deskach, a dwa słupy dymu zakołysały się po nad działami wystrzelonemi. Zaledwie przebrzmiało echo wystrzałów armatnich, jakiś dziwny hałas napełnił powietrze: Stada nieprzeliczone kruków i wron podniosły się w górę po nad mury forteczne, kracząc w niebogłosy i zataczając wielkie kręgi nad głowami najeźdźców. W tej samej chwili odezwał się krzyk potężny, a samotny z po za barykady, i zobaczono skoro dym rozszedł się cokolwiek, twarz człowieka po nad murem, ubranego w kaftan szary i z głową odkrytą, który przykładał strzelbę do oka, mierząc do Francuzów.
— Ognia! — powtórzył komendę oficer od artylerji. Jednocześnie ze strzałami armatniemi, wypalono i ze strzelby. Chmura dymu bramę zasłoniła; nikt się tam już więcej nie ruszał, i piechury nabrawszy odwagi, podsunęli się znowu pod sam mur. Leżało na ziemi trzech rannych i czterech zabitych przy samem wejściu. Dwóch ludzi uciekało wzdłuż muru.
— Sprzątnąć mi to wszystko — huknął oficer wskazując na kawałki belek potrzaskanych i na trupy. Francuzi dobili natychmiast rannych, i powyrzucali ich zwłoki przez mur. Co to byli za ludzie? Nikt później nie rozwiązał tej zagadki. Thiers jedynie w swojej historji cesarstwa, poświęca im tych kilka wierszów!
„Łotry ośmielili się wtargnąć po za obręb murów fortecy, zrabowali broń z arsenału i strzelali na Francuzów. Rozsiekano ich, oczyszczając „Kremlin“ z gości niezwykłych“.
Thiers wziął ich widocznie za zbiegłych aresztantów.
Zapowiedziano Muratowi że forteca zdobyta! Francuzi weszli w bramy tejże, rozłożywszy się obozem na placu senatu. Żołnierze wyrzucali przez okna krzesła rzeźbione, aby niemi palić w obozie tymczasowym. Oddziały szły jeden za drugim, mijając Kremlin, aby zająć kwaterę w domach opustoszałych. Rozgospodarowywali się tam od razu jakby u siebie.
Pomimo mundurów wyblakowanych, butów podartych, twarzy nędznych, wygłodzonych i spalonych od żaru słonecznego, zmniejszone prawie o połowę wojsko francuzkie, weszło jednak do Moskwy porządnie w szyku bojowym. Skoro jednak żołnierze rozprószyli się po domach opustoszałych i opuszczonych przez mieszkańców, przestali oni istnieć jako armja regularna. Każdy żołnierz przemienił się od razu w marodera, w rabusia po prostu. Ci rabusie opuszczając Moskwę w pięć tygodni później, unosili z sobą mnóstwo przedmiotów, bez których, jak sądzili, nie podobna się było obejść, lub które przedstawiały większą wartość. Nie tyle im szło o dalsze podboje, ile o zachowanie tego, co porabowali. Podobni w tem byli do małpy, która wsadziwszy ramię w wązki otwór słoika, aby porwać z tamtąd garść orzechów, upiera się i nie chce otworzyć pięści zaciśniętej, z bojaźni żeby z niej nie wypadły orzechy skradzione. Woli raczej życie postradać, niż ową nędzną garść orzechów. Tak samo i Francuzi byli bardziej narażeni na stratę życia w swojej rejteradzie, wlokąc za sobą łupy nieprzeliczone, i nie chcąc się z niemi rozłączyć, na wzór owej małpy z orzechami. W dziesięć minut po zajęciu przez nich kwatery, nie można już było rozpoznać oficera od prostego szeregowca. Widziało się we wszystkich oknach domów przesuwających się żołnierzów w kamaszach, w mundurze, przypatrujących się pokojom z najwyższem zadowoleniem. Plądrowali od strychów aż do piwnic i lodowni, zabierając co im tylko wpadło pod rękę. Wyrywali całe ściany z desek, przedzielające stajnie od składów na powozy, a zawinąwszy rękawy po wyżej łokci, palili pod kuchniami i w piecach, smarząc, piekąc, gotując co tylko odkryli gdziekolwiek. Jednych bawili, innych przestraszali. Szło im szczególniej o obłaskawienie i zjednanie sobie kobiet i dzieci. Snuli się wszędzie. Pełno ich było tak w magazynach jak na ulicach. Tylko o prawdziwych żołnierzach nie było i mowy!
Daremnie rozsyłano mnogie rozkazy z głównej kwatery do rozmaitych dowódzców, aby zabronili surowo swoim podwładnym latać po mieście, używać gwałtu wobec mieszkańców i dopuszczać się rabunku. Daremnie nakazano najsurowiej robić codziennie jeneralny przegląd pojedynczych oddziałów, czy wszyscy żołnierze nocują w swoich kwaterach? Wbrew tym wszystkim rozporządzeniom, ci ludzie, którzy wczoraj jeszcze tworzyli armją, rozsypywali się teraz po mieście opustoszałem, szukając łupów bogatych i używania na czem się tylko dało. Znikali i wsiąkali w miasto, niby woda pochłaniana przez suchy piasek. Kawalerzyści naprzykład: wchodzili do domu kupca bogatego, znajdując tam wszystko, czego tylko mogli potrzebować, tak dla siebie jak i dla swoich koni. To im jednak nie wystarczało. Zajmywali w dodatku dwa lub trzy domy sąsiednie. Pisali natychmiast na bramie kredą, do kogo dom należy z wszystkiemi stajniami i remizami. W końcu żołnierze rozmaitych broni i oddziałów zaczęli się kłócić i staczali krwawe bójki jedni z drugimi. Zanim zajęli wyznaczoną im kwaterę, biegli na miasto, tam, gdzie ich słuchy dochodziły, że można obłowić się najlepiej w przedmioty wielkiej wartości. Ich dowódzcy, starając się nadaremnie wstrzymać tę istną powódź, dali się unieść sami prądowi, i łupili co się dało. Nawet jenerałowie nie wzdragali się odwidzać tłumnie magazynów z powozami, i zabierali bez ceremonji, co im tylko wpadło w oko. Nieliczni mieszkańcy, którzy nie zdołali wynieść się z miasta zawczasu, ofiarowali sami mieszkania wyższym oficerom, w nadziei, że tym sposobem unikną rabunku. Łupy bogate płynęły a płynęły. Źródło tychże zdawało się niewyczerpane. Francuzi sądzili, że w częściach miasta dotąd przez nich nie zwidzanych, odkryją jeszcze większe bogactwa. Tak tedy zabór miasta opływającego we wszystko, przez armją wyniszczoną i wygłodzoną, sprowadził w następstwie zgubę tejże armji najeźdźców, i zgubę miasta samego. Rabunek i pożar Moskwy były finałem najfatalniejszym, tej strasznej tragedji!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Francuzi przypisywali pożar Moskwy dzikiemu patrjotyzmowi Roztopczyna; Rosjanie zaś rozkiełznaniu i niesforności Francuzów. W rzeczywistości, nie można robić za niego odpowiedzialnymi: ani Roztopczyna, ani Francuzów. Powodem jedynym pożaru, był nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Moskwa zgorzała, jak każde inne miasto w tych warunkach, przeważnie z drzewa zbudowane; wziąwszy pod rozwagę ówczesny stan zły i niedostateczny wszelkich aparatów do gaszenia ognia, gdyby nawet i były jakie sikawki z pompierami w mieście pozostały. Jeżelibyśmy przypuścili, że Moskwa zgorzała z winy jej własnych mieszkańców, to byłoby faktem niewątpliwym, że raczej sprowadzili pożar ci, co miasto opuścili, niż owa garstka, która była w mieście pozostała. Moskwę nie oszczędzali Francuzi tak jak Wiednia lub Berlina, z przyczyny, że mieszkańcy tejże, zamiast przyjąć wrogów chlebem i solą, woleli oddać im na pastwę cały swój majątek... prócz własnej godności!





XLIV.

Fala nadpływających Francuzów dotarła dopiero wieczorem drugiego września do tej oddalonej części miasta, gdzie znajdował się dom nieboszczyka Bazdejewa, w którym Piotr był zamieszkał. Po dwóch dniach spędzonych w zupełnej samotności, czuł się bliskim szaleństwa. Całe jego jestestwo, przenikała myśl jedna jedyna, o której nie wiedział nawet skąd się wzięła, i co ją zrodziło w jego umyśle? Gdy spotkał przypadkiem Rostowów odjeżdżających, a Nataszka wykrzyknęła: — „Zostajesz w Moskwie hrabio? Oh! jak to dobrze!“ — zrozumiał, że nie powinien oddalać się stąd, choćby nawet oddano miasto nieprzyjacielowi. Takiem najwidoczniej miało być jego przeznaczenie!
Nazajutrz przenikniony myślą, żeby stać się godnym „Ich“, tych prostaczków nie rezonujących, nie kunktujących, tylko idących na śmierć bez szemrania, którzy, odkąd im się bliżej przypatrzył, stali się jego niedoścignionym ideałem, wybierał się za rogatkę na Trój-Górę, aby tam razem z nimi stoczyć walkę z nieprzyjacielem. Gdy się jednak przekonał, że nikt Moskwy bronić nie myśli, i Francuzi wejdą do niej bezkarnie, strzeliło mu do głowy postanowienie, które majaczyło przed nim od dni kilku, jakieś niepewne i nieokreślone, teraz zaś skrystalizowało się w jego umyśle, jako konieczność nieubłagana. Nie powinien wcale pokazywać się na ulicach... Postara się spotkać gdziekolwiek Napoleona, zabije go, zginie razem z nim prawdopodobnie, ale uwolni Europę od tego, który w jego oczach był sprawcą wszelkich nieprawości, potworem, chłepczącym z rozkoszą krew ludzką, dzikim najeźdźcą jego ojczyzny! Dlatego z pewnością, liczba głosek w jego nazwisku zgadzała się z liczbą apokaliptyczną Bestji!
Znał wszystkie szczegóły zamachu na życie Napoleona, pewnego studenta niemieckiego w Wiedniu w roku 1809. Pamiętał że rozstrzelano skrytobójcę. Niebezpieczeństwo atoli, które mu groziło, podniecało go jeszcze bardziej, utwierdzając w powziętym zamiarze.
Unosiły go dwa sprzeczne uczucia z równą gwałtownością. Najprzód chęć i potrzeba poświęcenia się i cierpienia. To uczucie wzbudziło się w jego sercu na widok niedoli ogólnej. Ono zaprowadziło go do Mozajska, w sam ogień kartaczowy; ono zmusiło go do porzucenia własnego pałacu, wyrzeczenia się wszelkich wygód i przyjemności życia, do czego przywykł był od lat dziecięcych, do spania na twardym sienniku nieboszczyka Bazdejewa, i do karmienia się nędzną strawą, przyrządzaną mu przez starego Gierassima. Drugie uczucie było czemś na wskroś moskiewskiem: Najwyższa pogarda dla wszelkich ceregielów etykietalnych, przyjętych za regułę przez cywilizacją Zachodu, i możność wyrzeczenia się z łatwością tego wszystkiego, co dla pewnej sfery wyższej, stanowi nieodzowny warunek życia. To samo dziwne uczucie popycha rekruta rosyjskiego do przepicia z desperacji ostatniej kopiejki, zanim stanie w szeregu; zmusza niejako pijaka do tłuczenia szyb, i wszystkiego, co mu się nawinie pod rękę, choć wie, że zapłaci za to z własnej kieszeni. To uczucie sprawia, że ludzie popełniają szaleństwa po prostu, świadcząc jednocześnie, że ludzkością po za jej własną wolą, kieruje w dodatku jakaś siła tajemna a wszechwładna, wiodąc takową dokąd chce sama, i gdzie jej się podoba.
Stan fizyczny Piotra odpowiadał stanowi moralnemu. Żywił się nędznie, pił prostą gorzałkę zamiast wina, nie miał tytuniu, chodził w brudnej bieliźnie, kładł się na łóżko twarde i o wiele za krótkie dla jego olbrzymiego wzrostu. Nic prawie nie spał, co rzecz naturalna, rozgorączkowywało go w najwyższym stopniu, doprowadzając prawie do szaleństwa.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Była druga godzina po południu. Piotrowi doniesiono natychmiast, że Francuzi już Moskwę opanowali. On jednak zamiast działać, myślał jedynie o swoim zamiarze, i układał wszystko w głowie, szczegół po szczególe. Nie tyle zastanawiał się nad przypuszczalnem zgładzeniem ze świata Napoleona, co nad swoją własną śmiercią niezawodną. O niej marzył nastrojony melancholijnie, i o swojej odwadze iście bohaterskiej.
— Tak, muszę to uczynić — powtarzał w duchu. — Poświęcę siebie dla dobra ogółu! Zbliżę się do „niego“ w ten sposób... i nagle!.. Czego jednak użyję?... Pistoletu czy sztyletu?... Mniejsza o to!... Uderzę nie ja, ale wszechpotężne ramię Opatrzności!...
Układał nawet w myśli co wykrzyknie, zadając cios śmiertelny Napoleonowi. — „Dobrze! prowadźcie mnie na stracenie!... Ginę z radością „Jego“ wpierw zgładziwszy!“ — i mówiąc to, z dumą głowę podnosił.
Gdy bredził w ten sposób, otworzono cichutko drzwi do jego pokoju, i ukazał się na progu Makar Aleksiewicz, brat Bazdejewa. Ów idjota tak zwykle apatyczny i uśmiechający się nieśmiało a głupkowato, dziś był nie do poznania. Poły od szlafroka rozlatywały się na wsze strony, twarz ohydna pałała barwą rubinową. Spił się na umor! Spostrzegłszy Piotra, trochę się zmieszał, zaraz jednak nabrał odwagi, i zbliżył się do niego zataczając się na prawo i lewo.
— Nastraszyli się! — bełkotał głosem ochrypłym i czkawką przerywanym. — Powiedziałem im: nie poddam się!... Dobrze zrobiłem nieprawdaż?...
Zatrzymał się, spojrzał na pistolet leżący na stole; mimo nóg chwiejnych, rzucił się ku niemu ruchem szybkim i gwałtownym, porwał ze stołu i uciekł z pokoju.
Gerassim i parobek stajenny pobiegli za szaleńcem, aby mu broń odebrać, Piotr zaś patrzał z wstrętem najwyższym, na starca pjanego i ogłupiałego. Ten trzymał pistolet z całej siły, z twarzą wykrzywioną i drgającą kurczowo, krzycząc w niebogłosy:
— Chwytajcie za broń!... Do ataku!... Huzia na niego!... Łżesz psie francuzki!... Nie wyrwiesz mi!... niedoczekanie twoje!...
— Uspokójcie się baryń, proszę was usilnie!... Tylko spokojnie!... — powtarzał Gierassim, starając się przytrzymać go za łokcie i wepchnąć z korytarza do pokoju, gdzie możnaby było ubezwładnić szaleńca z większą łatwością.
— Ktoś ty taki?... Bonaparte, hę? co?!... Precz odemnie nikczemniku!... Nie tykaj, życzę ci!... Czy znasz się z tem?... — wrzeszczał szaleniec wywijając groźnie pistoletem.
— Schwyć go przez pół — szepnął Gierassim parobkowi.
Byli już z szaleńcem tuż pod drzwiami przedpokoju, gdy rozległ się nagle krzyk przeraźliwy i wpadła dziewka kuchenna z miną przerażoną, wołając:
— Oh, tatuńciowie moi! Oh... Oh... czterech... jest ich aż czterech... a wszyscy na koniach...
Na te słowa Gierassim i parobek wypuścili z rąk szaleńca, w korytarzu zaś, wśród głuchej ciszy, która tu nagle zapanowała, odezwały się kroki przyśpieszone i zadźwięczały ostrogi.





XLV.

Piotr był sobie postanowił, ukrywać wszystko, póki nie wykona zamiaru zgładzenia ze świata Bonapartego. Chciał nawet schować się przed Francuzami. Zwyciężyła jednak ciekawość, i zamiast uciec, stał jak wryty w jednem miejscu.
Weszło dwóch: wyższy oficer, postawy imponującej, z miną junacką, mężczyzna piękny w całem tego słowa znaczeniu i jego luzak, chudy, wynędzniały, z policzkami zapadniętemi i z twarzą okropnie od słońca spaloną, ale z wyrazem sprytnym i pełnym inteligencji. Oficer, który utykał cokolwiek na prawą nogę, opierając się na lasce, zbliżył się oglądając pokój badawczo. Podobał mu się widocznie, bo zwrócił się do trzech kawalerzystów, których zostawił był na korytarzu i kazał im konie rozsiodłać i wprowadzić do stajni. Potem podkręcił wąsa junacko, a podnosząc z lekka rękę do daszka czapki wojskowej, wykrzyknął wesoło:
— Dzień dobry, całemu towarzystwu.
Nikt mu na to nie odpowiedział.
— Czyś ty tu gospodarzem? — zwrócił się do Gerassima, który mierzył Francuza wzrokiem ponurym i niespokojnym.
Quatir!... quatir!... logement! — powtórzył oficer uśmiechając się dobrodusznie i klepiąc Gierassima przyjacielsko po ramieniu.
— Francuzi, poczciwi z kościami... łagodni jak baranki, do stu djabłów. No, nie gniewajmy się mój staruszku... Ejże! czy tu w tej budzie nikt nie rozumie po francuzku? — dodał patrząc przenikliwie w oczy Piotrowi.
Ten cofnął się o krok. Oficer zwrócił się więc znowu do Gierassima, żądając żeby mu pokazał resztę ubikacji w domu.
— Pan mój umarł... ja nie rozumiem — Gierassim machał rękami, chcąc się rozmówić na migi.
Francuz uśmiechał się dalej, z giestem komicznej rozpaczy i znowu spojrzał na Piotra. Ten chciał wyjść z pokoju, gdy w tej samej chwili ujrzał na progu szaleńca biednego, z pistoletem wymierzonym wprost na oficera, z chytrością i przebiegłością, którą zachowują częstokroć warjaci.
— Do ataku! Huzia na niego... — wrzasnął pijak spuszczając kurek.
Na ten krzyk Francuz obrócił się szybko ku drzwiom, Piotr zaś rzucił się na szaleńca aby mu broń odebrać. Tym ruchem ocalił życie oficerowi, warjat zachwiał się i kula utkwiła w murze, zamiast strzaskać czaszkę francuzowi. Wystrzał napełnił hukiem i dymem pokój cały. Oficer pobladł i w tył się zatoczył. Piotr zapomniał w tym przestrachu, że miał się wcale nie wydawać z posiadania języka francuzkiego i spytał z całą uprzejmością po francuzku:
— Czyś pan nie raniony przypadkiem?
— Zdaje mi się że nie, ale tym razem, wymknąłem się gracko... o włos, a byłoby po mnie. — Obmacał się, wskazując kawałki muru leżące na podłodze. — Co to za człowiek? — dodał surowo, zwracając się do Piotra z zapytaniem.
— Ah, jestem rzeczywiście w rozpaczy, że coś podobnego stać się mogło w tym domu — odezwał się Piotr wychodząc zupełnie ze swojej roli. — Jest to szaleniec, niepoczytalny, nie wiedzący co czyni...
Oficer schwycił pijaka za kołnierz. Starzec wodził w koło wzrokiem błędnym, z wargą dolną obwisłą, przestępując ciężko z nogi na nogę, oparty o mur plecami.
— Łotrze, zbóju, zapłacisz mi za to! — huknął Francuz. — Jesteśmy wspaniałomyślni dla pokonanych, ale zdrajcom nie przebaczamy — dodał z giestem energicznym.
Piotr mówiąc dalej wyszukaną francuzczyzną, zaczął go błagać, żeby się nie mścił nad biednym szaleńcem. Oficer słuchał go zrazu mocno nasrożony. Udobruchał się w końcu, uśmiechnął i wpatrzywszy się raz jeszcze w Piotra badawczo, podał mu w końcu rękę z życzliwością i serdecznością wielce nienaturalną i przesadzoną.
— Uratowałeś mi pan życie. Jesteś Francuzem! — wykrzyknął.
Było to powiedziane iście po francuzku. Przecież Francuz jedynie był zdolnym do czynu wielkodusznego i szlachetnego. A był to niezaprzeczenie jeden z takich czynów i to największy i najchwalebniejszy, uratować drogocenne życie panu Ramballe, rotmistrzowi w trzynastym pułku dragonów. Pomimo strony nader pochlebnej, mieszczącej się w tem mniemaniu, Piotr pospieszył sprostować omyłkę.
— Jestem Rosjaninem — odrzucił.
— Nie mnie starego wróbla łapać na plewę — rotmistrz potrząsł głową niedowierzająco. — Opowiesz mi to pan później... Uszczęśliwiony ze spotkania przypadkowego tak miłego ziomka... Cóż zrobimy z tym tam? — mówił dalej zwracając się do Piotra niby do towarzysza broni. Skoro uznał go raz godnym być francuzem, nie warto było zastanawiać się nad tem dłużej.
Piotr wytłumaczył mu raz jeszcze, kim jest starzec. Opowiedział, jak udało mu się porwać niepostrzeżenie pistolet ze stołu. Ponowił proźbę, żeby nie karano biednego szaleńca.
— Uratowałeś mi pan życie — powtórzył Francuz z giestem majestatycznym. — Jesteś mi ziomkiem, błagasz dla niego o życie, uczynię zadość twojej proźbie... Wyprowadzić tego człowieka — dodał, a wziąwszy Piotra pod ramię, wszedł z nim nazad do pokoju.
Żołnierze, którzy byli się zbiegli na huk strzału, okazywali chęć niekłamaną rozprawić się natychmiast z winowajcą. Rotmistrz atoli wstrzymał ich zapęd tonem surowym.
— Zawoła się was w razie potrzeby... A teraz marsz do stajni.
Odeszli jak nie pyszni. Luzak tymczasem pokręcił się był po kuchni i zbliżył się szepcąc na ucho swojemu przełożonemu.
— Mają przedziwną zupę ziemniaczaną i pieczeń baranią. Czy pan rotmistrz każe sobie podać?
— Naturalnie! A nie zapomnij o winie.





XLVI.

Piotr uznał za stosowne ponowić uroczyste zapewnienie, że nie jest francuzem, i chciał się cofnąć z pokoju. Nowy jego towarzysz był atoli tak grzecznym, serdecznym i pełnym życzliwości, że nie mógł odmówić mu i zasiedli obaj w najlepszej harmonji do objadu, w salce jadalnej. Tu rotmistrz powtórzył mu, ściskając za rękę kilkakrotnie, że czuje się z nim związany na resztę życia, wdzięcznością bez granic, mimo że upiera się w tej dziwacznej idei, jakoby nie był francuzem, tylko rosjaninem. Gdyby pan rotmistrz miał dar jasnowidzenia i mógł był przeniknąć myśli Piotra w tej chwili, byłby go prawdopodobnie porzucił natychmiast. Czyż potrafiłby atoli wybadać ściśle kogokolwiek, mieląc ciągle sam językiem?
— Czyś pan francuzem, czy przebranym księciem rosyjskim — uderzył pięścią w stół, patrząc na brudną wprawdzie, ale nader cienką koszulę Piotra i na kosztowny sygnet herbowy, rznięty na pysznym rubinie, otoczonym brylantami, który zapomniał zdjąć z palca w roztargnieniu — zawdzięczam ci życie, a w zamian ofiaruję moją przyjaźń. Francuz nigdy niczego nie zapomina, ani obelgi ani oddanej mu przysługi!
Tyle było dobroduszności, tyle szlachetności (przynajmniej z francuzkiego punktu widzenia) w intonacji jego głosu i w wyrazie twarzy, że Piotr odpowiedział na to mimowolnie uśmiechem i uściskiem ręki.
— Jestem rotmistrz Ramballe, z trzynastego pułku dragonów, ozdobiony krzyżem „Legji“. Czy raczysz mi pan powiedzieć nawzajem, z kim mam przyjemność prawdziwą rozmawiać w tej chwili z całą swobodą, zamiast leżeć jak długi w ambulansie z kulą w ciele tego tam szaleńca?
Piotr odpowiedział zarumieniony, że pewne względy zmuszają go do zatajenia chwilowo nazwiska. Zaczął mu to tłumaczyć szeroko i długo.
— Na miły Bóg — przerwał mu rotmistrz najuprzejmiej — zrozumiałem w lot pańskie powody... Jesteś z pewnością wyższym oficerem... to zaś do mnie wcale nie należy. Tobie zawdzięczam życie, i to mi wystarcza. Jestem ci oddany z ciałem i z duszą. Jesteś pan szlachcicem? — dodał z lekkiem odcieniem zapytania.
Piotr skinął głową potwierdzająco.
— Proszę zatem o imię chrzestne, jeżeli łaska... Pan Piotr?... doskonale! Więcej wiedzieć nie pragnę.
Zasiedli razem do objadu. Francuz zajadał z wilczym apetytem, a i Piotr dotrzymywał mu dzielnie placu. Znalazł się i samowar kipiący, i czerwone wino francuzkie, zrabowane przez luzaka (luzak Ramballe’a nazywał się Morel) i ogrzane przez niego należycie. Rotmistrz zmiatając wszystko, mlaskał raz po raz językiem wykrzykując radośnie:
— Doskonałe! Przewyborne! — Twarz rumieniła mu się coraz bardziej. Morel dostarczył jeszcze dwie flaszki z Burgundem, a jeden gąsior z kwasem. Ten napój czysto moskiewski, Francuzi byli już ochrzcili po swojemu: — Świńską limonadą, ale nie mniej pili go bardzo chętnie. Morel zachwalał kwas niesłychanie, Rotmistrz jednak mając przed sobą doskonałe wino francuzkie, pozwolił mu raczyć się wyłącznie, trunkiem miejscowym. Ile razy sobie wina dolewał, nie zapominał napełnić i szklanki Piotra. Gdy nakoniec i głód zaspokoił i wysuszył do dna butelki, zaczął rozmawiać z nowym zapałem.
— Tak, kochany panie Piotrze, winien ci jestem wdzięczność dozgonną, żeś mnie wybawił ze szponów tego furjata!... Mam ja ich dość w ciele, tych przysmaków.... Ot! ta tu kula — wskazał na prawy bok — dostała mi się na pamiątkę pod Wagram... Dwie złowiłem pod Smoleńskiem i po nich na nogę utykam... W głowę raniono mnie pod Borodynem... Cré nom! tam to było coś pięknego!... Warto było widzieć ten deszcz ognisty! W kąt piekieł czeluście! Skroiliście nam kurtę porządnie! Możecie być dumni z tego Sacré matin!... Słowo honoru, chociaż mnie tam nieźle poczęstowano, gotówbym każdej chwili zacząć taniec na nowo! Żałuję tych, którzy nie widzieli tego widoku wspaniałego.
— Byłem tam — bąknął Piotr.
— Ejże, naprawdę? Tem lepiej, tem lepiej... Jesteście dzielnymi przeciwnikami, trzeba bądź co bądź oddać wam cześć należną. Główna reduta trzymała się doskonale! Słono kazaliście nam za nią zapłacić. Trzy razy wsiadaliśmy na armaty i trzy razy wywróciliśmy koziołka, nieprzymierzając jak kapucyni z kart. Był to ma foi! pyszny widok, panie Piotrze. Wasi grenadjerowie, istne kolosy, do stu piorunów! Widziałem na własne oczy, jak sześć razy pod ogniem kartaczowym, ścieśniali szeregi, idąc dalej niby na prostą paradę! Pyszni ludzie! Nasz król neapolitański, który zna się na tem dobrze, krzyknął: Bravo!... Ho, ho, nie ustąpiliście ani kroku!... Na prawdę, godni jesteście zmierzyć się z nami — dodał po chwili milczenia: — Tem lepiej, tem lepiej... „Straszni w boju, jak nasi rycerze. Czuli w miłości, jak nasi pasterze“... — zanucił jakąś starą piosenkę francuzką. — Takimi jesteśmy, a i wy również, Francuzi Północy, nieprawdaż panie Piotrze? — mrugnął doń okiem figlarnie. Wesołość rotmistrza była tak dziecinnie naiwną, tak szczerą i zaraźliwą, tak był niesłychanie zadowolony z swojej własnej osoby, że Piotr ledwie się wstrzymał, żeby mu tak samo nie odmrugnąć. Owa piosneczka zacytowana, przypomniała zapewne Francuzowi obecne Moskwy położenie, pytał bowiem dalej: — Ale, ale... czy to prawda że wszystkie kobiety Moskwę opuściły? Co za pomysł szalony! Czegóż się obawiały?
— A czy damy francuzkie nie opuściłyby Paryża, gdyby tam mieli wejść Rosjanie? — wtrącił Piotr nawiasem.
— Ha! ha! ha! — Francuz śmiechem wybuchnął, klepiąc go przyjacielsko po ramieniu. — Pyszny żart! Sapristi!... Paryż, Paryż! Paryż przecie...
— To stolica świata całego? — Piotr uzupełnił frazes niedokończony rotmistrza.
Francuz zmierzył go wzrokiem badawczym:
— Wiesz pan co?... Gdybyś mnie nie był zapewnił pod słowem honoru, żeś czystej krwi Rosjaninem, byłbym gotów założyć się nie wiem o co, żeś się urodził i wychował w Paryżu... Masz w sobie to coś, ten pewien szyk niezrównany...
— Spędziłem rzeczywiście w Paryżu lat kilka...
— Oh! to się widzi na pierwszy rzut oka!... Paryż!... Ależ człowiek, który go nie zna, to dzik prawdziwy. Paryżanina poznasz na milę! Paryż, to Talma, to boska niezrównana Duchenois, to Pottier, Sorbonna, bulewary... — Spostrzegł nareszcie, że uniesiony zapałem dla swojej stolicy, odbiegł bardzo daleko od tezy pierwotnej. Pospieszył zatem dodać: — Jeden tylko Paryż, jak świat długi i szeroki! Mieszkałeś pan lat kilka w Paryżu, i potrafiłeś zostać Rosjaninem? Sztuka i kawałek! dalipan! Umiem jednak uszanować i to w panu!
Pod wpływem wina i po kilku dniach spędzonych w samotności i na ponurych rozmyślaniach, Piotr czuł mimowolnie prawdziwą przyjemność, rozmawiając z wesołym i gadatliwym Francuzem.
— Wracając do waszych dam... utrzymują, że Rosjanki są prześliczne! Co za dzika myśl zakopywać swe wdzięki gdzieś na wsi, w stepach odludnych, kiedy armja francuzka gości w Moskwie. Wypuściły z rąk samochcąc nie lada gratyskę! Wasi Mużyki nie mówię! Ci mogli przed nami uciekać... Ale wy, ludzie z sfer wyższych, ludzie cywilizowani, powinnibyście przecie znać nas lepiej... Zdobyliśmy Wiedeń, Berlin, Madryt, Neapol, Rzym, Warszawę, wszystkie najznaczniejsze stolice na świecie... Boją się nas, ale kochają zarazem! Zyskujemy tylko na bliższem poznaniu.. A cóż dopiero nasz cesarz, który...
Piotr przerwał mu, zapytując tonem smutnym i z pewnem pomieszaniem:
— Wasz cesarz?... Czyż naprawdę Napoleon?...
— Jest wcieleniem wielkoduszności, łaskawości, sprawiedliwości i gienjuszu!... Oto czem jest nasz cesarz! Mówię to panu, ja Ramballe! Jak mnie tu widzisz przed sobą, byłem jego wrogiem zaciętym przed ośmiu laty. Mój ojciec był hrabią i emigrantem... Pokonał mnie jednak ten człowiek!... Porwał mnie! olśnił blaskiem swego gienjuszu! Nie mogłem oprzeć się jego urokowi, patrząc jaką okrył sławą i wielkością, moją drogą Francję! Gdym zrozumiał czego pragnie, gdym zobaczył że nam uściela drogę samemi wawrzynami, powiedziałem sobie (pan mnie zrozumiesz?) powiedziałem: To prawdziwy władca i monarcha z Bożej Łaski!... oddając mu się z duszą i z ciałem!... Tak, tak, kochany przyjacielu: gienjusz to największy w dziejach świata, w wiekach przeszłych i przyszłych!
— Czy jest już w Moskwie? — spytał Piotr nieśmiało i z wahaniem, tonem skruszonego winowajcy.
— Na przedmieściu dopiero... Do miasta wjedzie jutro z zwykłą pompą.
Przerwał im rozmowę Morel, oświadczając z wielkim ferworem swemu rotmistrzowi, że huzary würtembergscy chcą się koniecznie wpakować z końmi do stajni przez nich zajętej poprzednio. Ramballe kazał natychmiast zawołać wachmistrza, pytając surowo do jakiego pułku należy, i jak śmie rościć sobie prawa do ubikacji, zajętych przez francuzkich dragonów? Niemczysko prawie nie rozumiał po francuzku. Bełkotał przestraszony tłumaczenie niemieckie, upstrzone gdzie niegdzie jakiemiś niemożliwemi wyrazami, raczej chińskiemi niż francuzkiemi. — „Że pułkownik wysłał go na tę ulicę jako furjera, i kazał ponaznaczać kredą wszystkie domy“. Piotr umiejąc dobrze i po niemiecku, służył im obu za pośrednika. Würtembergczyk dał się w końcu przekonać, i ustąpił pierwszy z placu.
Gdy rotmistrz wrócił, wyszedłszy na chwilę do swoich ludzi z jakiemś poleceniem, zastał Piotra z łokciami na stole i z głową w dłonie schowaną. Twarz jego wyrażała wielkie cierpienie. Jakkolwiek było dla niego niesłychanie bolesnem, oddanie Moskwy Francuzom bez wystrzału; jakkolwiek napełniało go to goryczą; cierpiał nie z tego powodu, że Moskwę zdobyto i szczęśliwi zwycięzcy rozgospodarowują się w niej, jakby byli u siebie, (osłaniając i jego w dodatku swojem skrzydłem opiekuńczem,) ale cierpiał jeszcze bardziej, czując swoją własną słabość. Kilka szklanek dobrego wina, kilka górnolotnych frazesów, tego poczciwego i wesołego Francuzika, wystarczyły aby rozwiać w jego umyśle przedsięwzięcie tak silne na pozór, nad którem dumał ponuro, układając je w głowie szczegół po szczególe. Obecnie nic prawie nie pozostało z tego całego budynku. Gdzieś naraz podziało się wszystko! Przebrał się, miał również tak pistolet jak i sztylet. Napoleon wjeżdżał jutro jako tryumfator. Sprzątnienie ze świata — wroga ludzkości — było aktem bohaterskim i pożytecznym dziś, tak samo jak niem było wczoraj. Cóż kiedy Piotr nie czuł się już na siłach aktu tego spełnić. Dla czego? Sam nie zdawał sobie sprawy z tego... czuł tylko instynktowo że mu brakuje po temu energii, że po spotkaniu się z pierwszym lepszym Francuzem, poszły z dymem, ulotniły się bezpowrotnie wszelkie jego marzenia o zemście, o morderstwie i o zaofiarowaniu życia własnego. Gadatliwość Francuza, bawiąca go dotąd, stała mu się teraz wstrętną po prostu. Jego chód utykający, ruch każdy, podkręcanie junackie wąsików, piosnka nucona półgłosem, wszystko drażniło Piotra a nawet obrażało. — „Odejdę stąd, nie otworzę więcej ust do niego“ — powtarzał w duchu, a pomimo tego przedsięwzięcia, nie ruszał się z miejsca. Dziwne uczucie własnej słabości przykuwało go do krzesła. Chciał, a nie mógł się ruszyć. Rotmistrz przeciwnie przechadzał się tam i nazad. Oczy promieniały mu najwyższem zadowoleniem i uśmiechał się błogo do jakiejś myśli tajemnej.
— Ten pułkownik w huzarach würtembergskich, zachwycający! chłopak poczciwy z kośćmi wszystkiemi, jednak... zawsze to tylko Niemiec!
Usiadł naprzeciw Piotra.
— Ale, ale... pan więc mówisz po niemiecku?
Piotr spojrzał na niego, nie dając żadnej odpowiedzi.
— Niemcy to głupcy na wielki kaliber, nieprawdaż panie Piotrze?... Wypijemy jeszcze butelczynę tego Bordeaux moskiewskiego, co?... Morel nam zagrzeje ją natychmiast.
Luzak dostawił wino i wniósł dwie świece płonące. W ich świetle rotmistrz spostrzegł zmianę w twarzy swego towarzysza. Zbliżył się do Piotra z szczerem współczuciem:
— Cóż to się znaczy? Jesteśmy jacyś smutni, przygnębieni? — ujął go za rękę. — Czy niechcący dotknąłem czem pana? Czy masz o co żal do mnie? Proszę, mów pan!
Piotr odpowiedział spojrzeniem czułem, i nawzajem dłoń mu serdecznie uścisnął, na podziękowanie za okazanie mu tak wiele sympatji i troskliwości.
— Słowo honoru, pominąwszy to, co panu zawdzięczam, taką mam przyjaźń dla pana, jakbyśmy się znali od stu lat! W czem mógłbym panu dopomódz? Jestem cały na twoje usługi... Do śmierci! — uderzył się w piersi ruchem patetycznym.
— Dziękuję, dziękuję serdecznie! — Piotr odpowiedział.
— Skoro tak, piję na trwałość naszej przyjaźni! — rotmistrz wykrzyknął nalewając dwie szklanki.
Piotr swoją wypił duszkiem. Ramballe poszedł również za jego dobrym przykładem. Raz jeszcze dłoń mu uścisnął i podparł głowę giestem pełnym melancholji.
— Tak, tak, mój drogi przyjacielu, dziwne są kaprysy tej najzmienniejszej ze wszystkich kokietek: Damy Fortuny! Któżby był pomyślał, że będę kiedyś służył w dragonach, pod rozkazami uzurpatora! Buonapartego! (jakeśmy go jeszcze wówczas nazywali), i oto jestem w Moskwie, przy jego boku!... Trzeba ci wiedzieć mój drogi — mówił dalej głosem smętnym a spokojnym człowieka, który zabiera się do nader długiego opowiadania — że nasze nazwisko należy do najstarożytniejszych rodów we Francji.... — I rotmistrz wyrecytował Piotrowi jednym tchem od niechcenia, z naiwnością rozczulającą, która jednak zakrawała cokolwiek na chełpliwość, cały szereg swoich znakomitych antenatów, główne wypadki z jego lat dziecięcych, z pierwszej młodości, i z wieku męzkiego nic nie opuszczając, i wymieniając po kolei liczne swoje i świetne parantele:
— To wszystko jednak mój drogi, nie stanowi podstawy w życiu. Gruntem, sprawą najważniejszą, jest i zostanie na wieki: Miłość! Miłość, to boskie uczucie! nieprawdaż panie Piotrze?... No! jeszcze jedna szklanka, za zdrowie naszych ukochanych! Dobrze?
Piotr wypił drugą, i jednocześnie nalał sobie trzecią szklankę.
— Oh! te kobietki! te kobietki! — dodał rotmistrz, zawracając czule i smętnie oczami, na wspomnienie awanturek miłosnych, które (jak utrzymywał) liczył na tuziny! Można było zresztą w to uwierzyć, patrząc na jego twarz o rysach klasycznie pięknych, na oczy pełne ognia, na usta purpurowe uśmiechnięte figlarnie, i na minę junacką zwycięzcy niepokonanego, w kwestji podbijania serc niewieścich. Pomimo że jego zwierzenia miały ową cechę rozkiełznaną i swywolną, która w oczach Francuzów stanowi jedyną poezję w miłości, opowiadał tak barwnie, i umiał nadać kobietom tyle uroku, opisywał je tak ponętnie, jakby on tylko sam na całym świecie był przez nie kuszony i oczarowany ich wdziękami.
Piotr słuchał go z ciekawością. Miłość wprawdzie, jak ją oceniał i rozumiał Francuz, nie była ani ową czysto zmysłową, której doświadczył niegdyś Piotr dla swojej żony, ani uczuciem natury idealnej, które żywił w głębi serca w największej tajemnicy... dla Nataszki. (Dwa rodzaje miłości, jednakowo niezrozumiałe i pogardzone przez Ramballe’a. Pierwsza — jak się wyrażał — dobra dla motłochu; druga zaś dla głupców, bałwanów do niczego!) W oczach rotmistrza główny urok w miłości, stanowiły dziwne kombinacje i niesłychane trudności, zapory, które trzeba było usuwać z drogi i pokonywać!
Tak naprzykład: opisywał wypadek nader dramatyczny, jak pokochał jednocześnie uroczą wdówkę, margrabinę trzydziestopięcio letnią, i jej niewinną anielską córeczkę, pączek szesnastoletni. Walczyły z sobą, która dla której się poświęci? Obie bowiem ginęły za nim z miłości. W końcu matka zwyciężyła w tej walce szlachetnej, oddając rękę córki swojemu eks-kochankowi. To wspomnienie chociaż bardzo oddalone (młodziutka żoneczka umarła bowiem w rok po ślubie) dziś jeszcze poruszało do łez Ramball’a.
W drugiej awanturce miłosnej, on, kochanek Nr. 1. odegrał rolę męża karcącego swawolę i rozpustę żony, gdy ową wybranę „swego serca“, wyłapał na nowej schadzce, już nie z nim, ale z amantem Nr. 2. Wykrawaszował oboje należycie, i więcej nie widział jej na oczy. Z kolei opowiedział kilka komicznych wypadków, gdy przebywał w Niemczech. Tam znajdywał, że mężowie jedzą za wiele kapusty i żłopią za wiele piwa; kobiety zaś są nadto jasne blondynki, apatyczne, i bez cieniu temperamentu. Zakończył opisując swój ostatni romans w Polsce. To wrażenie najświeższej daty, utkwiło w jego sercu z całą wonią i urokiem, sądząc po rozanielonym wyrazie jego fizjognomji. Zaczęło się od tego, że uratował był życie mężowi, zachwycającej i cudownie pięknej kobietki (podobne szczegóły powtarzały się co chwila w przechwałkach wielce przesadzonych pana rotmistrza.) Mąż ów powierzył mu był swój skarb. Musiał się z żoną rozłączyć, odjeżdżając do Petersburga w jakimś pilnym interesie, w ważnej sprawie majątkowej. Polka owa wychowana w Paryżu, była z duszą i z ciałem Paryżanką. Ramballe, już... już... miał się dostać do raju, używać szczęścia w całej pełni, prześliczna kobietka przystawała bowiem na ucieczkę z Francuzem, gdy zwyciężyło w nim uczucie rycerskości; słowo honoru dane mężowi, wzięło górę nad szaloną namiętnością, i oddał żonę mężowi, nie skorzystawszy z jej skłonności ku sobie. Oddając wykrzyknął: — Uratowałem panu najpierw życie, a teraz cześć twoją!
Piotr rozmarzony winem, późną nocną porą, odszukiwał w pamięci, słuchając opowiadań rotmistrza, cały szereg własnych wspomnień. Miłość, którą czuł dla Nataszki, przedstawiła mu się teraz w obrazach rozmaitych. Porównywał mimowolnie jeden po drugim, do wypadków opisywanych mu przez rotmistrza. Gdy Ramballe opisywał wymownie ostatnią walkę stoczoną z uczuciem namiętnem, pokusą nęcącą go ku sobie, a surowemi i nieubłaganemi prawami honoru, Piotr przypomniał sobie w szczegółach najdrobniejszych swoje ostatnie spotkanie z przedmiotem jego ubóstwienia. Trzeba przyznać, chcąc oddać hołd prawdzie, że owe spotkanie, nie wywarło na niego zbyt silnego wrażenia. Zajęty czem innem, zapomniał był nawet z kretesem, że widział przelotnie Nataszkę. Obecnie spotkanie to wydawało mu się czemś niesłychanie uroczem, poetycznem i dającem wiele do myślenia: — Pójdźcie do mnie Piotrze Cyryłowiczu, poznałam was. — Zdawało mu się, że słyszy jej głos, widzi jej czarowny uśmieszek, ładny kapelusik do podróży, kosmyk włosów z wiatrem igrający. To zjawisko urocze rozczuliło go i rozrzewniło niewymownie. Gdy rotmistrz skończywszy nareszcie opis wdzięków niezrównanych pięknej Polki, spytał Piotra, czy i on poświęcił kiedykolwiek miłość świętym obowiązkom honoru i czy zazdrościł kiedy komu jego praw mężowskich? Piotr podniósł głowę, a uniesiony gwałtowną potrzebą ulżenia swemu sercu, zwierzając się z nadmiarem uczucia, które mu pierś rozpierało, zaczął tłumaczyć rotmistrzowi, że on zapatruje się na miłość z zupełnie innego stanowiska; że przez całe życie kochał i kocha jedną li kobietę, a ta kobieta nie może nigdy do niego należeć.
— Hm, hm, patrzajcież — mruknął rotmistrz.
Opowiedział szczegółowo Francuzowi jak kochał Nataszkę od jej lat dziecięcych, nie śmiąc myśleć o niej na żonę, (sądził bowiem że jest dla niego za młodą); on zaś był wtedy dzieckiem nieprawem, bez nazwiska i majątku. Jak później spadł na niego i tytuł i wielki majątek, wraz z świetnem w świecie stanowiskiem, i wtedy jeszcze, kochał ją tak namiętnie i czuł się o tyle niższym od niej, a ją stawiał tak wysoko, że zdawało mu się niepodobieństwem, ażeby mogła go pokochać. Zatrzymał się w tem miejscu, pytając rotmistrza, czy go rozumie? Ramballe wzruszył miłosiernie ramionami, prosząc żeby dalej mówił.
— Phi! miłość platoniczna... mgły... chmury... to nie przy mnie pisane... ale mów dalej mój drogi — zamruczał.
Czy wino skłoniło go do takiego wylania się z uczuciami najtajniejszemi, przed zupełnie mu obcym człowiekiem? Czy pewność, że Ramballe nigdy w życiu tych osób nie zobaczy? Dość na tem, że otworzył przed nim serce na oścież. Opowiedział mu całą swoją historję, plącząc językiem, z wzrokiem błędnym, utkwionym w jakąś dal nieokreśloną. Dodał do tej spowiedzi szczegóły swojego nieszczęśliwego małżeństwa, miłości dla Nataszki, jego najlepszego przyjaciela i jak został tamten przez nią zdradzony. Zakończył opisaniem swoich z nią stosunków, od owej chwili nieszczęsnej i ostatniego z nią spotkania gdy z Moskwy wyjeżdżała. Nawet, przyciśnięty po trochę pytaniami Ramballe’a, wyznał mu jak się nazywa i jak wysokie zajmuje stanowisko w swoim kraju. To najbardziej uderzyło Francuza, z całego rozwlekłego opowiadania, że Piotr posiadając w Moskwie dwa pyszne pałace, porzucił takowe, aby mieszkać w takiej dziurze i przebrany za prostego mużyka.
Noc wonna i ciepła kończyła się prawie, mając ustąpić miejsca światłu dziennemu, gdy wyszli razem na świeże powietrze. Na lewo można już było dojrzeć pierwsze błyski pożaru, który miał wkrótce ogarnąć całą Moskwę. Na prawo, bardzo wysoko po nad ich głowami, świecił księżyc w pełni. Na przeciw niego, na drugim końcu widnokręgu lśniła swoim ognistym warkoczem kometa, której pojawienie się tajemnicze, Piotr wiązał w duszy z poznaniem swojej gwałtownej miłości dla Nataszki. Stary Gierassim, kucharka i dragoni francuzcy stali również przed domem. Echo roznosiło szeroko i daleko wybuchy ich śmiechu, że się tak nawzajem nie mogą porozumieć, mówiąc dwoma odmiennemi językami. W końcu zwrócili wszyscy uwagę na owe błyski złowrogie, strzelające to tu, to tam w górę, ognistemi językami. Nie widzieli jednak w tem nic groźnego. Brali to po prostu za ogniska żołnierzów obozujących pod gołem niebem. Wpatrując się w to niebo gwiaździste, w księżyc, w kometę, w łunę pokrywającą gdzie niegdzie widnokrąg purpurą, Piotr uczuł się głęboko wzruszonym.
— Jakie to wszystko cudownie piękne — szepnął. — Czyż potrzeba czego więcej człowiekowi na tym świecie? — Nagle przypomniał sobie zbrodniczy zamiar i byłby upadł tak mu się głowa zawróciła, gdyby się nie był schwycił koła od płotu. Porzucił natychmiast swego nowego przyjaciela, wcale się z nim nie żegnając, a wróciwszy do gabinetu, upadł na twardą kanapę i zasnął natychmiast.





XLVII.

Łunę pierwszego pożaru Moskwy z drugiego września, zobaczono naraz w kilku miejscach. Widok ten wywarł ogromne wrażenie, tak na mieszkańcach zmuszonych do ucieczki, jak i na wojsku cofającym się po za mury Moskwy. W skutek mnóstwa przedmiotów zapomnianych, po które raz po raz posyłano kogoś ze służby, a również z powodu zawalenia drogi rozmaitemi furgonami, wozami i wózkami, Rostowy z Moskwy wyjechawszy, zmuszeni byli zatrzymać się na nocleg o pięć wiorst od miasta. Nazajutrz obudziwszy się dość późno z rana, tak się wlekli, znajdując na każdym kroku jakieś przeszkody, że dojechali dopiero o dziesiątej na wieczór do wsi Bołhaje-Mytyczki, gdzie cała ich rodzina, jak i ranni, rozłożyli się na nocleg w izbach chat chłopskich. Skoro tak ich służba, jak i luzaki rannych oficerów, uprzątnęli się z wieczerzą i nakarmieniem koni, wyszli tłumnie na ulicę. Tamtej nocy hrabina Rostow nie mogła ani oka zmrużyć, mając za sąsiada adjutanta Rajewskiego. Biedak miał rękę lewą strzaskaną i przez całą noc jęczał jak potępieniec. Na tę więc noc przeniosła się gdzieindziej, aby oddalić się cokolwiek od nieszczęśliwego rannego. Jeden ze służby Rostowów spostrzegł pierwszy błysk złowrogi na widnokręgu; za chwilę żołnierz prowadzący furgon, zobaczył nieopodal błysk drugi. Przypisywali pierwszy ognisku, rozłożonemu w tej stronie przez pułk kozaków Mamonowa, przypuszczając, że prawdopodobnie, według swego chwalebnego zwyczaju puścili z dymem wioskę Małe-Mytyczki.
— Patrzcież, patrzcie! — wykrzyknął żołnierz. — Ot tam znowu coś błysło...
Wszyscy zwrócili się w tę stronę.
— A prawda... Może kozacy ogień podłożyli?...
— Nie, nie... to nie we wsi... tak wygląda, jakby się Moskwa paliła.
Dwóch lokajów Rostowa wydrapali się na pudło karety, aby z wysokości przypatrzeć się lepiej pożarowi.
— To więcej na lewo... widzisz jak płomienie wysoko strzelają?... Moskwa pali się moi kochani, na pewniaka.
Nikt się więcej nie odezwał, z oczami wlepionemi w łunę, rozlewającą się coraz szerzej po widnokręgu. Daniel, stary kamerdyner hrabiego, zbliżył się do stojących, krzyknąwszy gromko na jednego z lokajczuków.
— Czego się gapisz i na co?!... Ty, ty nicponiu!... Jaśnie pan gotów czego potrzebować, a nie będzie nikogo pod ręką... Ruszaj mi zaraz do domu, wyczyścić pańskie ubranie i obuwie.
— Ależ poszedłem tylko po wodę...
— Co myślicie Danielu Iwanowiczu? Patrzcie no! Czy to nie pali się Moskwa przypadkiem?
Daniel milczał przerażony. Wszyscy oniemieli tak samo pod grozą strasznego widoku. Płomienie buchały w górę, z coraz większą siłą; łuna rozszerzała się coraz bardziej, powlekając niebo krwistą barwą.
— Boże bądź nam miłościw... Wicher, taka straszna posucha... — ktoś odezwał się głosem drżącym.
— Rany Chrystusowe... jak się to powiększa z każdą minutą... Widać już nawet całe stada kruków odlatujących. Panie! Panie! ulituj się nad nami, biednymi grzesznikami — wtrącił inny.
— Eh, nie ma strachu! Ugaszą pożar... — bąknął trzeci.
— Któż go ugasi? — spytał teraz tonem uroczystym stary Daniel.
— Tak moi kochani, pali się Moskwa, nasza święta matuszka! nasza gołąbka o śnieżno-białych murach.
Głuche łkanie głos mu stłumiło. Jakby czekano tylko na potwierdzenie tej smutnej pewności, aby zrozumieć straszne znaczenie łuny złowrogiej na widnokręgu, wyrwały się z wszystkich piersi jęki i skargi żałośne.





XLVIII.

Stary kamerdyner poszedł uwiadomić hrabiego Rostowa, że Moskwa płonie. Ten zerwał się na równe nogi, a zarzuciwszy na prędce szlafrok na siebie, wyszedł przed dom w towarzystwie Sonii i pani Schoss, które nie były się jeszcze porozbierały. Z matką została tylko jedna Nataszka. Paweł rozłączył się z rodziną, dążąc w stronę Trojska aby odszukać tam swój pułk. Hrabina zaczęła rzewnie płakać na wieść o pożarze Moskwy. Nataszka tymczasem, siedząc na ławce w kącie izby przed Ikonostasem, nie słyszała prawie słów ojca. Jej brzmiały dotąd w uszach i w sercu jęki nieszczęśliwego adjutanta Rajewskiego, które jej tamtej nocy spać nie dały.
— Ah! cóż za straszny widok — wpadła Sonia z głośnym okrzykiem. — Zdaje się, jakby całe miasto płonęło... Łuna olbrzymia... Popatrz tylko Nataszko, zobaczysz przez to okno doskonale.
Nataszka zwróciła się ku Sonii, jakby jej wcale nie rozumiała i wlepiła wzrok ponownie w duży piec kaflowy. Zapadła w rodzaj letargu, od chwili gdy Sonia ku wielkiemu zdziwieniu i zgorszeniu hrabiny, uznała za stosowne uprzedzić oboje, że między rannymi znajduje się książę Andrzej, i że jedzie razem z Rostowem. Wspomniała również i o tem, że stan jego ma być nader groźny. Hrabina tak się była uniosła i tak gorzkiemi wyrzutami Sonię obsypała, za to niewczesne wyrwanie się z wieścią hiobową, jak nigdy dotąd! Sonia tonąc we łzach, padła przed zagniewaną na kolana, błagając o przebaczenie. Później zaś podwoiła najczulsze starania około Nataszki, aby tem zatrzeć winę popełnioną.
— Popatrz tylko, jak to płonie.
— Co płonie? — Nataszka spytała bezmyślnie, jak ktoś nagle ze snu zbudzony. — Aha!... Moskwa się pali?... no... no...
Byle pozbyć się prędzej Sonii, nie dotknąwszy jej, podniosła głowę i w okno spojrzała. Zaraz ją jednak nazad na piersi opuściła.
— Aleś niczego nie widziała.
— Przeciwnie... ręczę ci... — odrzuciła tonem błagalnym, jakby żądała usilnie, żeby ją zostawiono w spokoju.
Tak hrabina jak i Sonia, zrozumiały nareszcie, że w tej chwili nic jej nie interesuje i na nic nie jest w stanie zwrócić uwagi.
Hrabia usunął się do alkowy, przepierzonej ścianą z desek i tam ułożył się do snu. Hrabina podeszła do Nataszki, położyła dłoń na jej czoło, jak to zwykła była czynić, gdy sądziła, że córce coś brakuje. Następnie pocałowała ją czule w głowę.
— Zimno ci, moja gołąbeczko... trzęsiesz się cała... powinnabyś się położyć?... — przemówiła tonem prośby.
— Mam się położyć?... Ah, tak... prawda... Zaraz mateczko... — bąkała jak przez sen słowa bez związku i ładu.
Skoro dowiedziała się Nataszka że książę Andrzej jest ciężko ranny i jedzie razem z nimi, wypytywała się i badała wszystkich w około, kiedy to się stało i czyby nie mogła widzieć go? Odpowiedziano jej, że to jest niemożebnem, przez wzgląd na jego stan groźny. Przekonana, że choćby nie wiem jak błagała, nie usłyszy od nikogo inszej odpowiedzi, umilkła i siedziała nieruchoma w głębi powozu, tak samo jak teraz na ławie, w rogu izby. Hrabina odgadła, nauczona doświadczeniem, że córka układa w głowie coś szalonego. Ten zamiar niedocieczony niepokoił matkę w najwyższym stopniu.
— Nataszko, moje drogie dzieciątko, rozbierz się i połóż razem ze mną do łóżka. — (Jedna hrabina miała łóżko. Dla reszty przygotowano posłanie z siana, przykryte kobiercami i kocami).
— Nie mateczko, byłoby nam obu niewygodnie... wolę spać na sianie — mruknęła Nataszka zniecierpliwiona. Zbliżyła się do okna i otworzyła je.
Usłyszała z domu obok jęki bolesne adjutanta Rajewskiego. Wytknęła głowę za ramę okna, chłodząc czoło rozpalone, nocnem, wilgotnem powietrzem. Matka spostrzegła za chwilę, że Nataszką wstrząsa głuche łkanie. Wiedziała, że ten tam ranny, to nie książę Andrzej, że Andrzej leży tuż obok nich, w tym samym domu, po drugiej stronie sieni. A jednak te skargi żałośne wyciskały jej łzy z oczu. Hrabina spojrzała na Sonię z srogim, choć niemym wyrzutem.
— Chodź, połóż się Nataszko — szepnęła dotykając się z lekka córki ramienia.
— Natychmiast mamo — odrzuciła, rozbierając się czemprędzej. Z pospiechu rozerwała tasiemki od spódnicy. Wziąwszy na siebie nocny, biały kaftanik, usiadła na brzegu łóżka, które dla nich zaimprowizowano. Odrzuciła w tył włosy, rozczesała i zaczęła splatać w dwa warkocze. Gdy tak jej cienkie paluszki migały szybko w splotach jej włosów, a głowa chwiała się i przechylała to w tę, to w ową stronę, idąc machinalnie za ruchem rąk, oczy jej rozszerzone i pałające ogniem gorączkowym, patrzyły bezmyślnie w jakąś dal nieokreśloną. Skończywszy w ten sposób swoją nocną toaletę, wyciągnęła się z lekka na prześcieradle, którem przykryto kobierzec.
— Nataszko! — szepnęła Sonia — połóż się na środku...
— Nie, nie chcę... kładź się tylko — odburknęła. — Zostanę, gdzie jestem... — I natychmiast głowę schowała w poduszkę.
Teraz wszystkie trzy kobiety, hrabina, Sonia i pani Schoss, rozebrały się z tą samą szybkością. Wkrótce izbę oświetlała li słabo i niepewnie lampka z oliwą, płonąca noc i dzień przed Ikonostasem. Na dworze było jasno jak w dzień. O dwie wiorsty wieś się paliła. Z karczmy pobliskiej dochodziły wrzaski i nawoływania pijaków. Ranny oficer mięszał do tego chóru piekielnego, swoje stękania i jęki żałośne. Nataszka łowiła pilnie uchem tę całą wrzawę, udając jednak że spi w najlepsze. Słyszała matkę modlącą się pół-głosem z ciężkiemi westchnieniami, później łóżko trzeszczące pod nią. Badała nieruchoma i głośne chrapanie pani Schoss i spokojny, miarowy oddech Sonii. Po chwili matka zawołała na nią z cicha.
— Zdaje mi się że zasnęła... proszę jej nie budzić — szepnęła Sonia.
Znowu matka wymówiła — „Nataszko!“ — po krótkiem milczeniu. Teraz nikt jej już nie odpowiedział, bo i Sonia zasnęła tymczasem twardym snem pierwszej młodości. Wkrótce domyśliła się Nataszka po równym matki oddechu, że i ta śpi w najlepsze. Jeszcze czekała nieruchoma, tylko jej bosa nóżka, wysunięta z pod kołdry dotykała się z lekka zimnej podłogi. W szparze między ścianami, odezwał się świerszcz głosem donośnym. Zdawał się dumny z tego, że on jeszcze czuwa, choć taki nikły i mały, gdy zresztą śpią wszyscy. Zapiał kogut gdzieś w dali. Drugi miał sobie za powinność odpowiedzieć mu natychmiast, w tym samym tonie. W karczmie ustała wrzawa nakoniec. Tylko ranny, nie mogąc usnąć, nie przestawał skarżyć się, mącąc jękami głuchą ciszę nocną.
Gdy tylko dowiedziała się Nataszka, że Andrzej jedzie razem z nimi, powiedziała sobie, że musi się z nim widzieć. Mimo że postanowiła to nieodwołalnie, przeczuwała instynktowo, jak go to wzruszy i jaką mu jej widok przykrość sprawi. Nadzieja zobaczenia go, podniecała ją przez dzień cały. W chwili jednak, gdy miała zamiar wykonać, zdjęła ją dziwna trwoga, pozbawiając prawie przytomności. Czy był zeszpecony do niepoznania? Czy wyglądał tak strasznie, jak ów ranny adjutant? Tego dojrzała była przelotnie, gdy go z woza brano, a jego krzyki przeraźliwe w tej chwili, zmięszały się w jej myśli, nie wiedzieć dla czego, z obrazem Andrzeja. Podniosła się cichuteńko.
— Sońciu spisz? Spi mama? — szepnęła.
Nie odebrała z nikąd odpowiedzi. Posunęła się o krok dalej, zaledwie dotykając stopkami małemi i giętkiemi, doskonałej i wyćwiczonej należycie uczennicy sławnego mistrza tańcu Joghel’a (zawsze przecież szczycił się Nataszką) podłogi brudnej i wilgotnej. Jednym susem iście kocim, znalazła się przy drzwiach. Pocisnęła klamkę. Skrzypnęły cokolwiek na zawiasach zardzewiałych. Na szczęście, nikogo to nie zbudziło. Zdawało się jej, że we wszystkie ściany izby ktoś bije młotem w równych odstępach, a to jej własne biedne serduszko tak silnie w łonie uderzało, z trwogi i miłości jednocześnie. Wysunęła się przez wązki otwór, drzwi nazad przymykając. Zadrżała gdy bosą stopą dotknęła się ziemi po prostu. W sieniach bowiem nie było całkiem podłogi. Otrzeźwiło ją cokolwiek świeże powietrze. Potrąciła bosą stopą jakiegoś człowieka śpiącego w sieniach i otworzyła drzwi do izby, w której leżał książę Andrzej. W izbie było prawie ciemno. W głowach łóżka ustawionego w samym rogu, płonęła w miednicy z wodą świeca. Łój spływający, utworzył na około lichtarza jakby okrągły kapelusz. Gdy ujrzała przed sobą na łóżku jakąś postać mglistą, nieokreśloną, której nogi cokolwiek podniesione, wydały jej się w pomroku ramionami, zdawało się jej że widzi coś tak potwornego, iż stanęła jak wryta, zdjęta strachem zabobonnym. Za chwilę jednakże popychana jakąś siłą niewidzialną, szła dalej. Postępując najostrożniej w świecie, stanęła w środku izby, zarzuconej najrozmaitszemi rupieciami. W kącie przeciwległym leżał rozciągnięty na ławce Tymotkin, ranny również w nogę pod Borodynem. Doktor i służący Andrzeja spali na ziemi, na sianie. Sługa podniósł się pierwszy, mrucząc coś z cicha. Tymotkin nie spał również, nie śmiał jednak odezwać się, nie śmiał się ruszyć, wlepiając wzrok przerażony w to dziwne nocne zjawisko, młodej dzieweczki, w spódniczce, boso i w białym kaftaniczku. Słów kilka wymówionych przez sługę: — „Kto tam? Czego panna sobie życzy?“ — skłoniły Nataszkę do przyspieszenia kroku. Stanęła nad łóżkiem Andrzeja. Jakkolwiek strasznem mogło być to ciało rannego, ona go widzieć musi. W tej chwili świeca błysnęła jaśniej i w krągu jej światła migocącego, zobaczyła Andrzeja najdokładniej, takim, jakim go znała od dawna. Ręce białe, prawie przeźroczyste, o kształtach prześlicznych, arystokratycznych, złożył na krzyż, na kołdrze pąsowej adamaszkowej. Wydał jej się tylko o wiele młodszym i stokroć piękniejszym. Twarz mu pałała rumieńcem gorączkowym, patrzał na nią wzrokiem dziwnie rozpromienionym i rozanielonym szczęściem nadziemskiem. Jego cienka i delikatna szyja jak u dziecka, odznaczała się, uderzając klasyczną pięknością linji, z pod odwiniętego kołnierzyka u koszuli. Wszystko nadawało mu wyraz słodyczy i szczerości, jakby nie przekroczył był jeszcze lat młodocianych. Takim go jeszcze nigdy dotąd nie widziała. Podeszła ku niemu i ruchem szybkim, z gracją wrodzoną u niej a niewymuszoną, usunęła się przed jego łóżkiem na kolana. Uśmiechnął się słodko, czarująco i rękę do niej wyciągnął.





XLIX.

Tydzień minął od dnia operacji dokonanej na księciu Andrzeju. Według zdania lekarzy, zapalenie i zgangrenowanie kiszek, poszarpanych odłamem bomby, powinny były sprzątnąć go ze świata do kilkunastu godzin. On żył tymczasem już cały tydzień, ku najwyższemu zdziwieniu lekarza, a nawet jadł z apetytem i trawił nie źle. Zapalenie zaś zmniejszało się z dniem każdym. Przytomność odzyskał był Andrzej najzupełniej. Noc po wyjeździe z Moskwy była okropnie nużącą. Zostawiono go nawet w podróżnej karecie. Na drugą noc atoli sam żądał, żeby go przeniesiono na łóżko składane, które wiózł z sobą i kazał sobie przyrządzić zaraz herbatę. Uczuł jednak ból tak gwałtowny, gdy go z karety wynoszono, że zemdlał. Leżał tak długo nieruchomy, z oczami przymkniętemi na łóżku, potem oczy otworzył i wypił filiżankę herbaty. Pamiętał wszystko, co także dziwiło lekarza. Wziął go za puls i znalazł go spokojniejszym, co go tylko bardziej zasmuciło. Wiedział z długoletniego doświadczenia, że książę Andrzej, jest skazany na śmierć nieodwołalnie. Przedłużanie dni jego, bądź jak bądź policzonych, musiało mu sprawiać straszliwe boleści, bez nadziei uratowania mu życia. Podano drugą filiżankę herbaty. Tej już pić nie chciał. Wzrok błyszczący ogniem gorączkowym wlepił w drzwi i starał się połapać jakieś niepewne i mgliste wspomnienia.
— Nie chcę więcej... Czy jest tu Tymotkin?
— Jestem na usługi ekscellencji — odezwał się Tymotkin z drugiego kąta.
— Co słychać z twoją nogą?
— Eh! u mnie to bagatela, przyschnie jak na psie. Ale jakże się czuje wasza ekscellencja?
Zamyślił się Andrzej, jakby szukał po głowie o czem chce mówić.
— Nie moglibyście wystarać się dla mnie o książkę? — spytał po chwili.
— O jaką książkę?
— Z Ewangelją... nie mam jej przy sobie.
Lekarz obiecał wystarać mu się o Nowy Testament, wypytując troskliwie jak się czuje? Odpowiadał niechętnie, ale najprzytomniej. Kazał wsunąć pod krzyże puchową poduszkę, aby ulżyć sobie w bólu na wskroś przenikającym. Lekarz z poczciwym starym sługą, odsłonili połę od szlafroka, w którym leżał, aby opatrzeń na świeżo ranę straszliwą. Wydawała ona woń iście trupią, od której obydwóm słabo się zrobiło. Ta woń ostra i cuchnąca nie podobała się wcale opatrującemu lekarzowi. Przemył ją, włożył świeżych szarpi, obandażował najstaranniej, przyczem pacjent zemdlał powtórnie. Zaczął nawet majaczyć. Nalegał usilnie żeby przyniesiono książkę żądaną i podłożono mu ją pod głowę.
— Cóż wam to szkodzi? Przecie to was nic nie kosztuje — powtarzał skarżąc się żałośnie. — Dajcie mi ją bodaj na chwilę.
Lekarz wyszedł do sieni aby sobie umyć ręce.
— Boże wielki! — zawołał, podczas gdy mu służący lał wodę. — Jak on też może wytrzymać takie straszne boleści?!
Po chwili odzyskał przytomność. Był to jednak stan wyjątkowy. Człowiek zdrów i silny, umie połączyć myśli z marzeniami; rozpoznaje, rozgatunkowuje, że się tak wyrazimy, to co jest rzeczywistością, a co li błędnym ognikiem wytworzonym przez jego własną fantazją. Andrzej był na to zbyt osłabiony. Chwilami umysł jego zagłębiał się w jakąś kwestją metafizyczną, z jasnością pojęcia, której nie doświadczył nigdy dawniej, a wnet zaczynał majaczyć, widząc naprzykład nad głową jakąś piramidę z cieniutkich szpileczek świecących i z wiórów delikatnych. Zastanawiał się, jakim cudem to wisi w powietrzu? Dla czego duża mucha, przelatująca mu po nad głową, (mucha była rzeczywistością) i paląca go niby żelazem rozpalonem, ile razy dotknęła się jego twarzy, lub czoła, dla czego ta mucha nie rozwali owego „czegoś“ wiszącego w powietrzu?... A cóż to tam białego stoi przy drzwiach?... Jakaś postać tajemnicza, jakiś sfinks niedocieczony?... I on zbliża się, aby go dusić i męczyć!... A może to po prostu koszula przez krzesło przewieszona?
— Dla czego wszystko rusza się i tańcuje w koło mnie?... Co znaczy ten głos brzmiący mi w uszach jakąś cichą, nieznaną melodją? — pytał się w duchu nieszczęśliwy, trapiony gorączką.
Aż naraz zaczynał myśleć porządnie i z dziwną jasnością pojęcia tego wszystkiego co go otaczało.
— Tak, tak, miłość — mówił sobie. — To najważniejsze z przykazań Bożych!... Nie miłość namiętna, samolubna, ale ta, którą uczułem po raz pierwszy w życiu, gdy zobaczyłem obok siebie, mego najcięższego wroga, z nogą odciętą, ginącego, a uczułem dla niego tylko litość, przebaczenie i... miłość braterską!... To jest wyższy stopień doskonałości zbliżający nas do Bóstwa; uczucie, które dziś doświadczam! Kochać bliźniego, jak siebie samego, kochać nawet nieprzyjaciół, to znaczy kochać Boga prawdziwie, we wszystkich jego objawieniach!... Kochać kogoś nam drogiego i miłego, to uczucie czysto ziemskie, ale kochać wroga, to prawie miłość Boska... To było powodem mojej radości, gdym się przekonał, że kocham na prawdę, tego tam człowieka... Gdzież on jest teraz? Czy żyje i cierpi tak jak ja?... Miłość ziemska zmienia się częstokroć w nienawiść, ale miłość Boska jest nieśmiertelną... Iluż ja ludzi nienawidziłem w życiu?... Czyż i „jej“ nie ukochałem był zrazu nad wszystko i wszystkich na świecie, a później znienawidziłem najstraszliwiej?...
Stanęła przed nim Nataszka. Nie tyle go jednak zajmywały w tej chwili jej wdzięki i czar od niej wiejący. On starał się przeniknąć jej duszę. Pojmował ile w niej było bólu, wstydu i żalu gorzkiego. Wyrzucał sobie srogość okrutną, nieubłaganą, że mógł z nią zerwać. — Gdybym ją raz jeszcze zobaczył, spojrzał w te jej cudne oczy i wyraził... Oh! mucha niegodziwa już znowu o mnie uderza!...
Fantazja gorączką podniecona otoczyła go w tejże chwili obrazami mglistemi i chorobliwemi majaczeniami.
Gdy umysł jego lawirował w ten sposób, między rzeczywistością a halucynacją, usłyszał lekki szelest, uczuł świeży prąd powietrza płynący z drzwi otwartych i nowa postać w bieli, drugi sfinks nieodgadniony, pojawił się na progu izby. Zjawisko było blade śmiertelnie, a oczy miało tak promieniste jak Nataszka...
— Oh! jak mnie męczą te halucynacje — pomyślał Andrzej, starając się nie widzieć tego widma drugiego. Widmo jednak nie znikało. Przeciwnie zbliżało się szybko ku niemu... możnaby było przysiądz, że to rzeczywiście postać żyjąca. Andrzej wysilał się, aby zebrać całą przytomność i zdać sobie sprawę dokładną, czem jest to zjawisko? Nadaremnie! Dzwoniło mu dalej w uszach, mąciło się w głowie, wszystko wirowało w koło niego... omdlał. Gdy po dłuższej chwili odzyskał zmysły, klęczała rzeczywiście przed jego łóżkiem Nataszka, Nataszka żywa, rzeczywista, nie żadne widmo wysnute z jego fantazji chorobliwej, ta właśnie, którą tak pragnął widzieć przed śmiercią i ukochać ową miłością czystą, Boską, objawioną mu w ambulansie, gdy leżał na stole operacyjnym, a obok niego jęczał żałośnie Anatol Kurakin. Poznał ją teraz tak dokładnie, że się nawet nie zdziwił jej widokiem, tylko doświadczył uczucia niesłychanej błogości. Nataszka spiorunowana, ubezwładniona, nie mogła i nie śmiała się ruszyć. Starała się stłumić łkanie gwałtowne, a twarz jej drgała kurczowo.
Andrzej westchnął, jak gdyby uczuł ulgę niespodziewaną, uśmiechnął się słodko i rękę do niej wyciągnął.
— Pani na prawdę?... Co za szczęście!
Nataszka wzięła go delikatnie za rękę i dotknęła się jej ustami rozpalonemi.
— Przebacz mi książę — szepnęła nie podnosząc głowy. — Przebacz!...
— Kocham cię! — zawołał.
— Przebacz!
— Cóż ci mam dziecię przebaczyć?
— To... com uczyniła, — Nataszka mówiła cicho, głosem urywanym i z największym wysiłkiem.
— Kocham cię więcej niż kiedykolwiek — odpowiedział Andrzej przytrzymując dłońmi jej głowę, aby wpatrzeć się lepiej w te oczy czarowne i promieniste, o których majaczył przed chwilą. Wlepiła i ona w niego wzrok łzami przyćmiony, w którym czytał najżywszą miłość i rzewne współczucie.
Nataszka w tej chwili wcale piękną nie była, oczy podpuchły i zaczerwieniły się od płaczu, usta obrzękły, twarz pożółkła, wyglądała mizernie, z wyrazem niesłychanego smutku i przygnębienia. Andrzej atoli widział tylko jej oczy w łzach skąpane.
Służący Andrzeja obudził się pierwszy, a spostrzegłszy Nataszkę przy łóżku swego pana, zaczął trząść doktorem. Tymotkin widział i słyszał wszystko od początku. Zdumiony, nie śmiał przerwać jednem słowem ich rozmowy, starając się ukryć ile możności pod kocami.
— Co to znaczy? — wybuchnął lekarz surowo, podnosząc się przez pół z swego legowiska. — Chciej się pani oddalić.
Zjawiła się teraz na progu izby pokojowa hrabiny, wysłana, aby sprowadzić natychmiast Nataszkę. Ta poszła za pokojową, automatycznie, niby lunatyczka nagle ze snu zbudzona. Gdy wróciła do izby matczynej, upadła na posłanie z łkaniem piersi rozdzierającem...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Od tej nocy, na każdym popasie, na każdym noclegu ich długiej i mozolnej podróży, Nataszka odwidzała Andrzeja, trawiąc przy nim długie godziny. Lekarz musiał w końcu przyznać, że nie zdarzyło mu się spotkać w młodej dziewczynce tyle energji, wytrwałości, sprytu i zręczności w pielęgnowaniu chorego. Jakkolwiek straszną była ta myśl dla hrabiny, że Andrzej mógłby skonać na ręku jej córki, nie miała odwagi zakazać jej tych odwidzin. To ich zbliżenie niespodziewane, nawiązanie na nowo stosunku najserdeczniejszego, byłoby ich doprowadziło niezawodnie do ślubnego kobierca. Kwestja życia czy śmierci, zawieszona niby miecz Damoklesa nie tylko nad głową Andrzeja, ale i nad całą Rosją, nie dozwalała myśleć i zajmywać się sprawami osobistemi.





L.

Trzeciego września Piotr obudził się późno z rana. Głowę miał ciężką. Spał nierozebrany, więc i w ubraniu zmiętem i brudnem, było mu bardzo niemiło. Czuł instynktowo, że popełnił wczoraj coś, czego się wstydzić powinien. Tym czynem niegodnym, była cała rozmowa z nieznajomym mu Francuzem. Zegar wskazywał godzinę jedenastą przed południem. Przetarł oczy zaspane i spostrzegł leżący na stole pistolet, który wydarto z rąk szaleńca. To mu żywo przypomniało zamiar powzięty.
— Czym się nie spóźnił? — pomyślał. Nie przeczuwał, że Napoleon wbrew programowi, jeszcze z wieczora całkiem po cichu zajechał do Kremlinu i wziął w posiadanie zamek carski. W tej chwili cesarz w wściekłym humorze, siedział w gabinecie cara, wydając rozkazy na prawo i lewo, żeby zapobiedz pożarowi, wstrzymać żołnierzów od rabunku i uspokoić wzburzone umysły mieszkańców.
Piotr spostrzegł dopiero na wychodnem, że nie ma gdzie ukryć pistoletu. Zdecydował się zatem użyć sztyletu i ten wsunął nieznacznie za pas szeroki, którym kaftan przytrzymywał.
Szedł tak zadumany i roztargniony jak zwykle, że zrazu na nic nie zwracał uwagi. Im bardziej zbliżał się do śródmieścia, ścielił się dym coraz gęstszy, chwytając za gardło. Nagle usłyszał tuż obok siebie krzyk rozpaczliwy jakiejś kobiety, to go nakoniec obudziło z głębokiej zadumy.
— Oh! panie miłosierny! Chrześcjanie prawosławny! — wrzeszczała kobieta jak opętana. — Ratuj mnie! dopomóż nieszczęśliwej matce! — tu głos jej na chwilę łkania stłumiły. — Moje dziecko, moja najdroższa Katynka gdzieś się tam pali na węgiel!... Ratuj ojczulku mój, dobrodzieju mój!...
Teraz spostrzegł u stóp swoich graty przeróżne, z domu na prędce powynoszone. Kobieta była dość jeszcze młodą, ale brzydką bardzo, prawie wstrętną, z włosem rudawym i twardym, z twarzą pargaminową, z szczęką mocno na przód wydaną, jak u konia starego. Mąż starał się ją uspokoić. Był to sądząc po mundurze na prędce zarzuconym, rewizor.
— Dość tych lamentów Mawruszka! — huknął na żonę. — Siostra moja musiała zabrać z sobą naszą Katynkę. — Szło mu widocznie, żeby usprawiedliwić się niejako przed nieznajomym.
— Potworze bez serca, bez litości! — żona skoczyła mu do ócz jak tygrysica. — Nie dba o własne dziecko, o swoja krew, pies nie ojciec!... Słuchajcie panie mój najmilszy — zwróciła się do Piotra — ogień przeszedł do nas w nocy z domu sąsiedniego... Ot, ta tam dziewczyna — wskazała na sługę swoją, mogącą mieć najwyżej lat szesnaście, która rozczesywała drewnianym grzebieniem, na pół osmalone, gęste, czarne kędziory, dające się w niej domyślać, wraz z cerą smagłą i czarnemi, palącemi oczyma, pochodzenia cygańskiego. — Ten nicpoń, cyganicha... zawołała pierwsza: — „Pali się!“ — Wynosiliśmy co się dało na prędce... Ot, tych tam trochę gratów, które widzicie ojczulku kochany... Naraz oprzytomniawszy cokolwiek z pierwszego przerażenia, spostrzegam dopiero, że mojej Katynki nam brakuje... Oh, moje dziecię, moje biedne dziecię, pali się tam gdzieś jak duszyczki na wieki potępione!
— Wskażcież mi miejsce, gdzieby można odszukać dziewczynkę? — wtrącił Piotr.
Wyraz dobroduszny jego fizjognomji wlał otuchę w matkę strapioną. Zrozumiała, że ten gotów jest iść na ratunek jej dziecka.
— Boże! Boże!... Aniska — skinęła na młodą cygankę — ruszaj z tym dobrym szlachetnym panem, ty nicponiu, coś tak pięknie dopilnowała powierzonego ci dziecka. Wskaż mu drogę... Ja tu muszę pilnować tych gratów...
— Chodźmy! zrobię co będzie możliwem — zawołał Piotr spiesząc za dziewczyną. Zdawało mu się, że wstał i otrzeźwiał po długim letargu, ubezwładniającym wszystkie jego zmysły. Dziewczyna szła szybko, w podskokach, jak dzika koza. Gdy dotarli do miejsca pożaru, zastali tam tłum ogromny. Jakiś jenerał francuzki zagrzewał do ratowania garstkę żołnierzów. Ci natomiast rozpędzali tylko tłum, bojąc się widocznie, żeby tubylcy im z przed nosa łupów nie zabrali. Gdy Piotr zbliżył się prowadzony przez dziewczynę, żołnierze zatrzymali go brutalnie: — Nie wolno — huknęli gromko.
— Tędy, tędy ojczulku — dziewczyna obeszła drugą stroną przez wązką uliczkę, wskazując na domek parterowy stojący obecnie w płomieniach. Jedna ściana już się była zawaliła, druga jeszcze stała. Płomienie buchały z wnętrza wszystkiemi otworami. Piotr zatrzymał się, przez dym i gorąco na pół uduszony.
— Któryż z tych domów należał do twoich państwa? — spytał.
— Ten tu, ten tu — ryknęła płaczem dziewczyna. — Już pewno nie żyjesz, gołąbko moja, panienko moja najmilsza — krzyczała Aniska tarzając się po ziemi, nibyto z wielkiego żalu za dzieckiem tak dobrze przez nią dopilnowanem.
Piotr próbował zbliżyć się do wnętrza domu stojącego w płomieniach, ale cofnął się natychmiast z zapartym oddechem przez żar piekielny. Znalazł się o kilka kroków dalej, naprzeciw domu innego, którego dach palił się dopiero i to tylko z jednej strony. Krzątało się po nim kilku Francuzów. Nie mógł z razu domyśleć się, czem się tam zajmują. Naraz zobaczył jednego z żołnierzów, płazującego pałaszem bez miłosierdzia jakiegoś chłopa rosyjskiego, któremu starał się wydrzeć z rąk pyszną szubę aksamitną podbitą i obłożoną niebieskiemi lisami. Teraz zrozumiał, że Francuzi rabują po prostu. Ta myśl jednak mignęła się tylko w jego umyśle jak błyskawica. Trzask zapadających się dachów i ścian, świst złowrogi płomieni w niebo strzelających, czarne kłęby dymu, przetykane miljonem iskier i językami ognistemi, które zdawały się lizać mury, uczucie duszenia i brak tchu spowodowany gorącem nie do zniesienia, wszystko to wywołało w Piotrze niezwykłe rozdrażnienie gorączkowe, jakiego się doświadcza wśród takich straszliwych katastrof i pogromów. A tak to na niego silnie oddziałało, że pozbył się od razu myśli o zamiarze skrytobójczym, które go dotąd męczyły niby ciężka zmora. Młody, odważny i rzeźki, obszedł dom w około. W chwili gdy miał wejść do niego, zatrzymały go krzyki i nawoływania. U jego stóp upadło z góry coś ciężkiego z brzękiem i szczękiem metalicznym. Spojrzał ku oknom i zobaczył Francuzów, wyrzucających sprzęty rozmaite z domu na ulicę, między innemi, ową szafę kredensową, pełną naczyń srebrnych. Szafę otoczyli natychmiast ich kamraci, czekający na dole.
— A ten czego tu chce? — jeden z nich spojrzał z gniewem na Piotra.
— W domu było dziecię... mała dziewczynka... nie widział jej który z was? — spytał Piotr.
— Co on tam bredzi?... Ruszaj stąd pókiś cały bratku — huknęło gromko kilka głosów. Jeden nawet z żołnierzów podniósł pałasz grożąc mu nim, w obawie, żeby nie chciał się z nimi podzielić srebrem zawartem w owej szafie.
— Dziecko? — wykrzyknął Francuz stojący w oknie pierwszego piętra i wskazując ręką na ogród, w tyle domu. — Słyszałem tam jakieś wrzaski i darcie się w niebogłosy. Może to dzieciak tego poczciwca darł się tak niemiłosiernie?... Trzeba przecie być ludzkim... Sacrénom!...
— Gdzież to było? gdzie? — badał Piotr z niepokojem.
— Tędy, tędy — Francuz pokazywał mu drogę. — Zaczekajcie, pójdę z wami.
Wyskoczył żwawo przez okno, tylko w koszuli z zawiniętemi rękawami, uderzył przyjacielsko Piotra po ramieniu i pobiegł z nim razem do ogrodu.
— A wy tu nie marudźcie gamonie! — krzyknął na towarzyszów. — Zabierać co lepsze i w nogi!... Zaczyna djabelnie przypiekać!...
Skoczył w boczną uliczkę, ciągnąc Piotra za sobą. Pokazał mu z daleka dziewczynkę trzechletnią w sukience różowej perkalikowej, leżącą na ławce i zachodzącą się od płaczu.
— Macie waszego bębna... dziewczynka?... tem lepiej, że się biedactwo nie spali!... Do zobaczenia mój tłuściochu!... Trza być ludzkim Sacrematin!... każdy z nas śmiertelny, i nikt nie wie co go jeszcze czeka w życiu!...
Piotr dysząc od gorąca, miał chwycić dziecko na ręce, gdy dziewczynka tak samo blada, żółta i brzydka, jak jej matka, wrzasnęła przeraźliwie na jego widok, i zaczęła uciekać bezmyślnie, prosto w ogień. Piotr dopędził ją i porwał w ramiona, ryczącą nieludzkiemi głosami, w złości bezsilnej. Szamotała się gwałtownie, starając się uwolnić z opasujących ją ramion, i gryzła go po rękach, jak dzikie, drapieżne zwierzątko. Taki wstręt w nim wzbudziła, że potrzebywał użyć całej siły moralnej, żeby nie odrzucić od siebie małej złośnicy. Biegł dalej z swoim nieznośnym ciężarem; wkrótce jednak zmylił kierunek nie mogąc odszukać dawnej drogi. Aniska zniknęła bez śladu. Był więc zmuszony, czując z jednej strony obrzydzenie, a z drugiej litość nad dzieckiem opuszczonem, nieść dalej tego istotnego djabełka, który z całych sił z rąk mu się wyrywał.





LI.

Gdy Piotr powrócił ze swoim ciężarem na róg Powerskaji, nie był w stanie zorjentować się na razie, tyle tam przez ten czas krótki przybyło rodzin całych unoszących z sobą co się dało wydrzeć niszczącemu żywiołowi. Pomiędzy Rosjanami kręciło się mnóstwo żołnierzów francuzkich. Daremnie szukał wodząc wzrokiem w około, owej matki zrozpaczonej, której dziecko odnosił cudownie ocalone. I oni tak samo jak mała cyganka, ulotnili się bez śladu. Radby był oddać im dziewczynkę jak najprędzej, aby pójść jeszcze kogo ratować. Teraz mała dziczka onieśmielona tłumem otaczającym ją w koło, przestała wrzeszczeć i skręciła się jak kotka w kłębuszek w ramionach Piotra, schwyciwszy go kurczowo za kaftan. Uśmiechał się do niej mimowoli z dobrodusznością iście ojcowską. Zaczynała w nim budzić pewien interes. W tej chwili zwróciła na siebie jego uwagę cała rodzina z Gieorgji, czy też pochodzenia ormiańskiego. Starzec, pyszny typ rembrandowski, z długą siwą brodą, był widocznie głową tej rodziny. Strój jego był bogaty, krojem wschodnim. Obok niego siedziały na rozmaitych kufrach i węzełkach dwie kobiety. Jedna, poważna matrona, z głową siwiejącą; druga uderzająco podobna do matki, ale promieniejąca blaskiem krasy młodocianej. Oczy miała duże, królewskie, czarne i palące, z łukiem brwi i puklami włosów, jak skrzydła krucze. Twarz przejrzystej białości, zwykle matowa, czasem tylko, przelotnie płonęła nagle rumieńcem, niby odblaskiem łuny pożaru. Usiadła była po za plecami matki. Miała na sobie kosztowny płaszcz atłasowy, na głowie chustkę perską, całą złotem przetykaną, a mieniącą się barwami tęczowemi. Ta chustka związana niby rodzaj turbanu, podnosiła jeszcze cudowną piękność młodziutkiej kobiety. Wyglądała na delikatną roślinę z cieplarni wielko-pańskiej, wyrzuconą nagle, na śmiecisko, narażoną na mróz i śnieżnicę. Przysłaniała długiemi, ciemnemi rzęsami oczy palące... Czuła się piękną i lękała się jednocześnie, żeby ta piękność nie przyczyniła się do jej zguby. Piotr spojrzał na nią kilka razy. Zbliżył się nareszcie do parkanu jakiegoś ogrodu, a oparłszy się o niego plecami, objął plac cały jednym rzutem oka. Zwrócił wkrótce na siebie uwagę otaczających, tak dziwnym wydał im się ten kolos, z malutką dziewczynką na ręku. Ktoś go spytał.
— Czyś pan zgubił kogo?... Czyś szlachcic?... Czyje to dziecko?...
Piotr opowiedziawszy wszystko szczegółowo, badał czyby mu kto nie mógł wskazać owej rodziny, której uratował dziecię najmłodsze?
— To może byli Anferowy? — bąknął jakiś stary djak cerkiewny, trącając łokciem swoją sąsiadkę. — Panie! Panie! bądź nam miłościwi — dodał starzec bijąc się w piersi, z skruchą i trwogą piekielną.
— A gdzież oni?...
— Odjechali jeszcze z rana... A może to była Marja Mikołajówna?... może Iwanowy?...
Baryń powiada, że to byli mieszczanie — wtrąciła djaka sąsiadka — Marja Mikołajówna zaś, to przecież wielka dama.
— Musicie ją znać — rzekł Piotr. — Słuszna, chuda, żółta na twarzy i z wielkiemi wystającemi zębami...
— To najniezawodniej Marja Mikołajówna. Uciekli czemprędzej, zobaczywszy tę zgraję rabusiów, tych francuzkich wilków drapieżnych.
— Panie! Panie! bądź nam miłościw — powtórzył głucho stary djak.
— Idźcie Baryń prosto przed siebie... ot! tędy... Znajdziecie ich gdzieś niedaleko. To ona na pewno!... Okropnie płakała odchodząc z tego miejsca — dodała kobieta w rodzaju komentarza.
Piotr nie słyszał jednak ostatnich wskazówek wieśniaczki. Całą jego uwagę zwróciła na siebie scena, rozgrywająca się między rodziną ormiańską a dwoma żołnierzami francuzkimi. Jeden z nich, silny brunet, wzrostu małego, ale krępy i zwinny, w bluzie szafirowej, z szerokim pasem skórzannym, w czapce policjanta, ściągał starcowi z nóg obuwie. Drugi z gęstą, konopiastą czupryną, z oczami wyłupionemi, zielonkowatemi, z wyrazem idjotycznym w twarzy brzydkiej niesłychanie, tylko w koszuli i spodniach granatowych, stał przed młodą Ormianką, z nogami rozkraczonemi, z rękami w kieszeniach od spodni i pośmieszkiwał się głupkowato.
— Bierzcie to dziecko i odnieście rodzicom!... rozumiecie?... — Piotr wsunął złotą monetę w dłoń wieśniaczki i oddał jej dziewczynkę. Sam podążył ku rodzinie ormiańskiej.
Starzec siedział teraz z bosemi nogami, mrucząc coś pod nosem, tonem skargi żałosnej. Mały i czupurny Francuzik, który mu buty ściągnął, wywijał niemi w powietrzu tryumfująco. Piotr go pominął; zwróciwszy całą uwagę na tego drugiego, fiksującego swojemi rybiemi ślepiami piękną Ormiankę. Przyskoczył nagle do niej i objął ramieniem za szyję. Ani drgnęła, jakby skamieniała z przerażenia. Zanim Piotr zdołał zdążyć jej na ratunek, rabuś rozerwał już kosztowny naszyjnik brylantowy. Teraz dopiero, jakby ze snu zbudzona, młoda kobieta krzyknęła przeraźliwie.
— Puść łotrze tę kobietę! — huknął Piotr na Francuza, uniesiony do najwyższego stopnia. Lewą ręką wydarł naszyjnik łupieżcy i rzucił kobiecie na kolana, drugą prawą chwycił go za gardło dusząc z całej siły. Jego towarzysz wypuścił z rąk buty skradzione, a dobywszy z pochwy pałasz, szedł z nim prosto na Piotra, spiesząc na pomoc kamratowi.
— No! no! tylko nie róbmy głupstw! — zamruczał gniewnie.
Piotr wpadł był w szał dziki, który pomnażał w nieskończoność jego siłę i tak niezwykłą, pozbawiając go jednocześnie świadomości wszelkiej, gdzie się znajduje, i co czynić zamyśla. Wywinął w powietrzu żołnierzem, którego trzymał za gardło, i jego nogami okładał tamtego drugiego, leżącego na ziemi. Tłum zaczął go oklaskiwać za ten czyn bohaterski, gdy z przeciwnej strony, nadjechał oddział ułanów. W oka mgnieniu otoczyli zwycięzcę i zwyciężonych. Piotr to jedno tylko zrozumiał i zapamiętał, że bił, co miał siły, a i jego nawzajem okładano pięściami. Powalono go w końcu na ziemię, związano w tył ręce i żołnierze zaczęli mu przeszukiwać kieszenie.
— Ma sztylet przy sobie panie poruczniku! — wykrzyknął jeden z żołnierzów.
Były to pierwsze słowa, które usłyszał wyraźnie, ochłonąwszy cokolwiek z furji.
— Ah! uzbrojony? — bąknął oficer. — Dobrze... zeznacie to przed sądem wojennym... Mówisz pan po francuzku?
Piotr z oczami strasznemi, krwią nabiegłemi, nic na razie nie odpowiedział. Jego mina nie musiała wydać się zbyt bezpieczną porucznikowi, skoro szepnął jakiś rozkaz podkomendnym i natychmiast czterech ułanów otoczyło Piotra, z dobytemi pałaszami.
— Mówisz, czy nie po francuzku? — powtórzył porucznik niecierpliwie, trzymając się w przyzwoitej odległości od kolosalnego delikwenta. — Zawołać tłumacza!...
Z po za szeregów ułańskich wysunął się człeczyna chuderlawy i niepozorny. Piotr poznał w nim na pierwszy rzut oka Francuza, posługacza w jednym z magazynów galanteryjnych w Moskwie.
— Nie wygląda na człowieka z ludu — zauważył tłumacz, przypatrując się badawczo Piotrowi.
— Prawdopodobnie jeden z podpalaczów — porucznik rzekł od niechcenia. — Spytaj go jak się nazywa?
— Kim jesteś? — tłumacz przemówił. — Powinieneś odpowiadać, skoro cię władza pyta.
— Nie powiem mego nazwiska... Jestem waszym więźniem, prowadźcie mnie! — Piotr wyprostował się dumnie, przemawiając najdoskonalszą francuzczyzną.
— Ho, ho! — Oficer zmarszczył brwi groźnie. — Na przód, marsz!
Garstka ciekawych podeszła bliżej ku ułanom. Między innymi była i ta wieśniaczka, której oddał był małą dziewczynkę, spiesząc na ratunek ormiańskiej rodzinie.
— Gdzież was prowadzą Baryń? mój biedny gołąbeczku — wykrzyknęła chłopka. — I co mam zrobić z tem dzieciakiem, jeżeli nie odszukam Marji Mikołajówny?
— Czego chce ta kobieta? — spytał oficer.
— Czego chce?... Przynosi mi moją córkę, którą przed chwilą wyniosłem z domu płonącego. — Piotr odrzucił, rozgorączkowany w najwyższym stopniu, widokiem dziewczynki, która narobiła mu takiej biedy.
Sam nie wiedział, po co i na co popełnił to kłamstwo? Wszak nie mogło mu się na nic przydać. Z głową dumnie podniesioną, pomaszerował krokiem zamaszystym, pomiędzy czterema, pilnującemi go ułanami.
Wysłano ów patrol, jak i wiele innych, na rozkaz Durosnel’a dla powstrzymania żołnierzów od rabunku, i aby połapać podpalaczy, którzy (jak utrzymywali Francuzi) z nienawiści ku nim, chcą całą Moskwę obrócić w perzynę. Z ludzi podejrzanych, przytrzymano kilku zaledwie. Jakiegoś kupca, dwóch młodych kleryków, chłopa, czyjegoś lokaja i garstkę rosyjskich maroderów. Piotr wydał im się najniebezpieczniejszym. Skoro też przyprowadzili go przed główny odwach, zamknęli w osobnej izdebce, strzegąc pilnie, żeby im nie umknął przypadkiem.


KONIEC TOMU OSMEGO.






  1. Je suis par naissance Tartare
    Je voulus devenir Romain
    Les Français m’appellent barbare
    Et les Russe, George Dandin!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.