Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie... to nie we wsi... tak wygląda, jakby się Moskwa paliła.
Dwóch lokajów Rostowa wydrapali się na pudło karety, aby z wysokości przypatrzeć się lepiej pożarowi.
— To więcej na lewo... widzisz jak płomienie wysoko strzelają?... Moskwa pali się moi kochani, na pewniaka.
Nikt się więcej nie odezwał, z oczami wlepionemi w łunę, rozlewającą się coraz szerzej po widnokręgu. Daniel, stary kamerdyner hrabiego, zbliżył się do stojących, krzyknąwszy gromko na jednego z lokajczuków.
— Czego się gapisz i na co?!... Ty, ty nicponiu!... Jaśnie pan gotów czego potrzebować, a nie będzie nikogo pod ręką... Ruszaj mi zaraz do domu, wyczyścić pańskie ubranie i obuwie.
— Ależ poszedłem tylko po wodę...
— Co myślicie Danielu Iwanowiczu? Patrzcie no! Czy to nie pali się Moskwa przypadkiem?
Daniel milczał przerażony. Wszyscy oniemieli tak samo pod grozą strasznego widoku. Płomienie buchały w górę, z coraz większą siłą; łuna rozszerzała się coraz bardziej, powlekając niebo krwistą barwą.
— Boże bądź nam miłościw... Wicher, taka straszna posucha... — ktoś odezwał się głosem drżącym.
— Rany Chrystusowe... jak się to powiększa z każdą minutą... Widać już nawet całe stada kruków odlatujących. Panie! Panie! ulituj się nad nami, biednymi grzesznikami — wtrącił inny.
— Eh, nie ma strachu! Ugaszą pożar... — bąknął trzeci.