Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnym młodziutkim rekrutem, który leżał zabity, tam na łące. Była zaledwie dziesiąta z rana. Z baterji wyniesiono ze dwudziestu ludzi rannych. Dwa działa pękły! pociski baterji nieprzyjacielskiej padały coraz częściej, siejąc postrach i zniszczenie. Artylerzyści nie zdawali się widzieć tego. Słychać było w koło żarciki i wesołą rozmowę.
— Hej, hej!... moja piękna! — wołał jeden z artylerzystów do bomby, która leciała pędem strzały w powietrzu. — Nie tu jeżeli łaska! Zwróć się z twojemi całuskami do piechoty!
— Słuchaj no, to pewnie jakaś swojaczka, że tak jej się pięknie kłaniasz? — zażartował inny stary wiarus, do młodego rekruta, który mimowolnie głowę schylał, ile razy kula świsnęła mu koło ucha.
Kilku żołnierzów skupiło się nad wałem, patrząc na coś z wytężeniem:
— Widzisz?... usunięto forpoczty... Francuzi cofają się widocznie...
— Pilnuj swego nosa! — odburknął szorstko podoficer. — Jeżeli zwijają forpoczty, to zapewne potrzebują ich gdzie indziej. To ich rzecz, a nie twoja, durak! — Porwał żołnierza za ramiona, i pchnął silnie kolanem ku armacie.
Reszta wybuchła śmiechem.
— Działo piąte! Na przód, i strzelać celnie! — zagrzmiała komenda.
— Oho! Niegrzeczna kula zerwała kapelusz z głowy naszemu „panu“ — zaśmiał się jeden z dowcipnisiów,