Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc naprawdę nie boicie się niczego Baryń? — spytał jeden z żołnierzów, szeroki w plecach i z twarzą czerwoną jak piwonja, wyszczerzając do Piotra dwa rzędy zębów dużych i świecących białością, niby kość słoniowa.
— Ty się więc boisz? — Piotr zażartował.
— Ba! — żołnierz strzepnął palcami — jak się tu nie bać takiej dzikiej bestji!... Nikomu ona nie pardonuje... wydrze tak dobrze wnętrzności, lub urwie nogę, czy ramię jenerałowi, jak i prostemu mużykowi... Trudno nie mieć przed nią respektu! — zaśmiał się rubasznie.
Kilku innych żołnierzów zatrzymało się obok Piotra, z uśmiechem przyjacielskim. Byli widocznie zdziwieni i ucieszeni jednocześnie, że rozmawia z nimi tak serdecznie, jakby z równymi sobie.
— My co innego Baryń. To nasze rzemiosło... ale wy z innej gliny ulepieni... dla tego dziwi nas, że się chcecie tak narażać...
— Do armat! — krzyknął gromko na artylerzystów ów młodziutki poruczniczek. Pełnił widocznie raz pierwszy w życiu obowiązek dowódzcy i był wymagającym aż do przesady.
Huk dział i strzelanina z ręcznej broni, wzmagały się z każdą chwilą. Szczególniej na lewem skrzydle, tam gdzie dowodził Bagration, ogień był nieustannie podsycany. Kłęby dymu wznosiły się tak gęste, że Piotr nie mógł nic widzieć po za nimi. Zresztą cała jego uwaga była wytężona na miejsce, w którem się znajdywał. Pierwsze jego wrażenie, wewnętrznego zadowolenia, ustąpiło przed innem uczuciem, wywołanem owym bie-