Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

działa nabijali, cofali lub na przód wysuwali i nie zastępować tym drogi, którzy przynosili świeże naboje. Jakby dla kontrastu z piechotą, która doznawała pewnej ckliwości, stojąc w asekuracji armat, artylerzyści byli pełni animuszu, związani między sobą uczuciem braterskiej solidarności. Obecność cywila pomiędzy nimi dotknęła ich jednak nieprzyjemnie. Patrzyli koso na niego, prawie z przestrachem zabobonnym. Podszedł ku niemu oficer od artylerji, postawy imponującej, wzrostu słusznego, przypatrując mu się ciekawie. Drugi znowu, młodziutki poruczniczek, prawie dziecko, z policzkami pełnemi, odstającemi i rumianemi, który pilnował dwóch armat, powiedział nawet tonem surowym:
— Chciej się pan usunąć. Tu nie możesz zostać.
Artylerzyści potrząsali dalej głową z miną kwaśną. Przekonawszy się jednak, że ten poczciwiec w białym kapeluszu w niczem im nie przeszkadza, że siedzi sobie spokojnie, lub przechadza się po wzgórku, narażając się na ogień z taką krwią zimną, jakby znajdywał się na bulewarze i usuwa się przed każdym najgrzeczniej, z nieśmiałym, dobrodusznym uśmiechem, ich pierwotne niezadowolenie, zmieniło się w sympatję szczerą i serdeczną. Uczuwali dla Piotra coś w tym rodzaju, jakby dla psów, kogutów i innych podobnych stworzeń, z któremi żołnierze żyją zwykle w najlepszej zgodzie. Uznali go w myśli za należącego do pułku, dając mu nawet żartobliwe przezwisko nasz Baryń! (nasz pan). Kartacz padł był tuż obok Piotra, osypując mu głowę piaskiem. Strząsnął z włosów ten puder niezwykły i spojrzał w koło z dobrodusznym uśmiechem.