Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najmniejszej uwagi na padających obok towarzyszów i na niosących nosze, mimo, że ci prawie się o nich ocierali. Tak samo nie byli ciekawi spojrzeć na baterję nieprzyjacielską, jeżeli na chwilę dym się przerzedził i błysnęły w słońcu lawety. Jeżeli natomiast zobaczyli zdaleka, zbliżający się oddział rosyjskiej piechoty, lub konnicy, wyrywał się ze wszystkich piersi okrzyk radosny i natychmiast skupiała się uwaga ogólna, na ruchy zbliżających się oddziałów. Zdawać się mogło, że widok swoich szeregów sił im dodaje i wlewa nową otuchę w serca zwątpiałe. Tu interesował ich szczegół najdrobniejszy. Przejechał przez pole oddział artylerji rosyjskiej. Koń dyszlowy przy jaszczyku z amunicją, zaplątał się był w uprząż jakimś wypadkiem.
— Hej! uważajcie przecie! — zaczęli wołać na woźnicę. — Dyszlowy gotów upaść i nogę złamać lub wywichnąć...
Innym razem cały pułk wybuchnął śmiechem na widok małego pieska o sierści płowej, który wyrwał się nie wiedzieć skąd i pędził polem przerażony hukiem bomb i trzaskiem pękających granatów, chowając ogonek pomiędzy tylne łapki. Podobne rozrywki trwały jednak nader krótko. Ci zaś ludzie, których twarze zapadłe i ogorzałe mieniły się i bladły trupio na widok padających towarzyszów, stali tam od ośmiu godzin bez pożywienia, bez napitku, wystawieni na całą okropność śmierci, czyhającej na każdego z osobna.
Książę Andrzej, tak samo blady i zdenerwowany, chodził po łące tam i nazad. Ręce założył na plecy, głowę opuścił, nie miał nic a nic do czynienia, nie po-