Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cała ją przez dzień cały. W chwili jednak, gdy miała zamiar wykonać, zdjęła ją dziwna trwoga, pozbawiając prawie przytomności. Czy był zeszpecony do niepoznania? Czy wyglądał tak strasznie, jak ów ranny adjutant? Tego dojrzała była przelotnie, gdy go z woza brano, a jego krzyki przeraźliwe w tej chwili, zmięszały się w jej myśli, nie wiedzieć dla czego, z obrazem Andrzeja. Podniosła się cichuteńko.
— Sońciu spisz? Spi mama? — szepnęła.
Nie odebrała z nikąd odpowiedzi. Posunęła się o krok dalej, zaledwie dotykając stopkami małemi i giętkiemi, doskonałej i wyćwiczonej należycie uczennicy sławnego mistrza tańcu Joghel’a (zawsze przecież szczycił się Nataszką) podłogi brudnej i wilgotnej. Jednym susem iście kocim, znalazła się przy drzwiach. Pocisnęła klamkę. Skrzypnęły cokolwiek na zawiasach zardzewiałych. Na szczęście, nikogo to nie zbudziło. Zdawało się jej, że we wszystkie ściany izby ktoś bije młotem w równych odstępach, a to jej własne biedne serduszko tak silnie w łonie uderzało, z trwogi i miłości jednocześnie. Wysunęła się przez wązki otwór, drzwi nazad przymykając. Zadrżała gdy bosą stopą dotknęła się ziemi po prostu. W sieniach bowiem nie było całkiem podłogi. Otrzeźwiło ją cokolwiek świeże powietrze. Potrąciła bosą stopą jakiegoś człowieka śpiącego w sieniach i otworzyła drzwi do izby, w której leżał książę Andrzej. W izbie było prawie ciemno. W głowach łóżka ustawionego w samym rogu, płonęła w miednicy z wodą świeca. Łój spływający, utworzył na około lichtarza jakby okrągły kapelusz. Gdy ujrzała przed sobą na łóżku jakąś postać