Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

deaux moskiewskiego, co?... Morel nam zagrzeje ją natychmiast.
Luzak dostawił wino i wniósł dwie świece płonące. W ich świetle rotmistrz spostrzegł zmianę w twarzy swego towarzysza. Zbliżył się do Piotra z szczerem współczuciem:
— Cóż to się znaczy? Jesteśmy jacyś smutni, przygnębieni? — ujął go za rękę. — Czy niechcący dotknąłem czem pana? Czy masz o co żal do mnie? Proszę, mów pan!
Piotr odpowiedział spojrzeniem czułem, i nawzajem dłoń mu serdecznie uścisnął, na podziękowanie za okazanie mu tak wiele sympatji i troskliwości.
— Słowo honoru, pominąwszy to, co panu zawdzięczam, taką mam przyjaźń dla pana, jakbyśmy się znali od stu lat! W czem mógłbym panu dopomódz? Jestem cały na twoje usługi... Do śmierci! — uderzył się w piersi ruchem patetycznym.
— Dziękuję, dziękuję serdecznie! — Piotr odpowiedział.
— Skoro tak, piję na trwałość naszej przyjaźni! — rotmistrz wykrzyknął nalewając dwie szklanki.
Piotr swoją wypił duszkiem. Ramballe poszedł również za jego dobrym przykładem. Raz jeszcze dłoń mu uścisnął i podparł głowę giestem pełnym melancholji.
— Tak, tak, mój drogi przyjacielu, dziwne są kaprysy tej najzmienniejszej ze wszystkich kokietek: Damy Fortuny! Któżby był pomyślał, że będę kiedyś służył w dragonach, pod rozkazami uzurpatora! Buonapartego! (jakeśmy go jeszcze wówczas nazywali), i oto jestem w Moskwie, przy jego boku!... Trzeba ci wiedzieć mój