Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem jeden z policjantów, w nadmiarze gorliwości, osądził że trup nie powinien kalać dłużej dziedzińca jego ekscellencji. Kazał więc wyrzucić zwłoki na ulicę. Dwaj dragoni, bez wszelkich ceregielów, porwali trupa za nogi i wywlekli po za obręb dziedzińca. Głowa przez pół oderwana od tułowu, uderzała głucho o bruk zostawiając po za sobą krwawe ślady. Tłum cofał się przed trupem, zdjęty trwogą zabobonną.
Roztopczyn, idąc ślepo za wskazówką lokaja, zawrócił wstecz, doszedł krokiem chwiejnym do miejsca, gdzie stał powóz zaprzężony, wskoczył żywo do karety i kazał stangretowi jechać galopem do Sokolnik, do jego majątku. Dochodziły jeszcze z dala do jego uszu krzyki tłuszczy rozbestwionej. W miarę jednak jak one cichły, zaczynał i Roztopczyn odzyskiwać równowagę i przytomność.
Teraz dopiero mógł zdać sobie sprawę dokładną i z pierwotnego szału, który go był opanował i z późniejszego przestrachu mimowolnego. Był wściekły sam na siebie, że mógł okazać się tak słabym w oczach podwładnych.
— Straszny jest, ohydny ten motłoch! — powtarzał w duchu. — Stado wilków, których nie można inaczej uspokoić, tylko rzucając im na pastwę żywe ciało do rozszarpania. — „Hrabio jeden i ten sam Bóg, osądzi nas obu.“ — Zadźwięczały mu złowrogo w sercu słowa ostatnie jego ofiary. Zdawało mu się, że jakiś głos tajemny szepcze mu je do ucha i zdrętwiał cały. Trwało to jednak krótką chwilę. Uśmiechnął się litościwie z własnej trwogi, wstydząc się słabości, niegodnej takiego