Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żadnego dozoru. Jeden szczególnie zwracał na siebie ich uwagę. Chwiał się na nogach cieńkich jak piszczele, puszczając z wiatrem długie poły swego całego szlafroka. Wlepił w Roztopczyna wzrok straszny i ryczał głosem nieludzkim, jakieś słowa niezrozumiałe, dając przytem znaki stangretowi, żeby stanął. Twarz jego okropnie chuda, z ostremi rysami, z wyrazem dziwnie ponurym, porastała gdzieniegdzie włosem twardym i rudym. Oczy czarne, błyszczące ogniem gorączkowym latały niespokojnie i trwożliwie zarazem.
— Stój! stój! — wołał głosem ochrypłym i zdyszanym. Próbował zacząć na nowo krzykliwą przemowę, którą dopełniał giestami najdziwaczniejszemi.
Zrównał się nakoniec z karetą i zaczął biegnąć co tchu obok niej, schwyciwszy się drzwiczek.
— Trzy razy mnie zabito i trzy razy zmartwychwstałem!... — wrzeszczał opętaniec. — Kamienowano mnie... ukrzyżowano... Zmartwychwstałem... i zawsze zmartwychwstanę!.. zmartwychwstanę z pomiędzy umarłych!... Rozdarli na strzępy moje ciało!... Trzy razy zapadnie się Królestwo Boże!... a ja go trzy razy na nowo odbuduję...
Głos szaleńca brzmiał coraz donośniej i coraz przeraźliwiej.
Roztopczyn pobladł tak samo, jak wtedy, gdy dziki motłoch, rzucił się rozjuszony na Wereszczagina.
Stupaj! — huknął gromko na stangreta, trzęsąc się z trwogi.
Konie puściły się cwałem, krzyk atoli szaleńca, mimo że oddalano się od niego coraz bardziej, dzwonił dotąd