Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dział od dawna majestatycznie na wysokim koźle, nie racząc nawet oglądnąć się w koło, co się dzieje tam w dole? Miał on w tym względzie nie od dziś nabyte doświadczenie. Wiedział doskonale, że jeszcze nie zaraz doczeka się frazesu sakramentalnego.
— „Jefimciu! Jedźmy w imię Boga! ale tylko uważaj, proszę cię!“ — po której to instrukcji, hrabina zatrzyma go przynajmniej ze trzy razy, przypominając sobie to i owo w chwili ostatniej. Wychyli się nareszcie z okna karety, zaklinając go na miłość Boską! na rany Chrystusowe i tym podobnie... aby jechał wolno z każdej góry, hamując powóz starannie. Umiał to już wszystko na pamięć. Czekał też z krwią najzimniejszą, z flegmą niewzruszoną, w spokoju i cierpliwiej niż jego rumaki. Te bowiem, szczególniej koń dyszlowy z lewej strony, gryzły wędzidło, grzebiąc ziemię przedniemi nogami a wierzgając tylnemi. Nakoniec usadowili się wszyscy w karecie poszóstnej, zamknięto drzwiczki, złożono wysoki, potrójny stopień; przyniesiono szkatułkę z precyozami, na samem wsiadanem, a hrabina wychyliwszy się przez okno, wyrecytowała stangretowi zwykłe zaklęcia i polecenia.
— W imię Boże! — Jefime zdjął czapkę, przeżegnał najprzód siebie, potem konie biczyskiem, nazad czapkę zasadził na głowę i dał znak chłopakowi siedzącemu na trzeciej parze koni. Zatrzeszczały resory i ciężka karoca wytoczyła się szczęśliwie za bramę. Hajducy wskoczyli z tyłu za karetę, chwytając się targańców, wiszących z stron obu i reszta powozów ruszyła w tropy za karetą. Wszyscy podróżni przeżegnali się nabożnie,