Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

okropność swojego położenia, jakaś siła niewidzialna, tajemnicza i niepojęta, popychała dalej ramię artylerzysty. Na trzy działa został się już jeden tylko, zlany potem, krwią obryzgany, i czarny od prochu. I jeszcze dźwigał mozolnie naboje, wsypywał do paszcz nienasyconych, mierzył i lont przykładał!... Bomby i granaty, krzyżowały się w powietrzu, siejąc śmierć i zniszczenie... Dzieło straszliwe szło dalej swoim trybem, nie z woli jednego człowieka, ale z woli najwyższej, wszechwładnej i wszechpotężnej Tego, który rządzi tak ludźmi jak i wszystkiemi światami. Ktokolwiek byłby spojrzał z daleka na obie armje idące w rozsypkę, byłby osądził na pewno, że potrzeba tylko nader słabego wysiłku, czy z jednej, czy z drugiej strony, aby rozbić w puch wojsko. A jednak żadna strona nie pokusiła się o ten wysiłek, i zarzewie bitwy zwolna dogasało. Rosjanie nie stawiali się zaczepnie, bowiem od początku bitwy, skupieni na drodze wiodącej do Moskwy, ograniczali się jedynie na bronieniu przystępu do niej. W tej pozycji wytrwali do ostatka. Gdyby nawet byli się zdecydowali zaatakować Francuzów, nie byłby do tego dopuścił nieład, który był się zakradł w ich szeregi. Zresztą, nie schodząc wcale ze stanowiska, stracili byli prawie połowę sił swoich. Tego mogliby byli jedynie dokonać Francuzi. Ich krzepiło wspomnienie piętnastu lat ciągłych zwycięstw Napoleona, pewność nowej wygranej, i względnie małe straty, które nie wynosiły nawet czwartej części rzeczywistej liczby ich sił wojennych. Wiedzieli zresztą, że po za nimi stoi w rezerwie dwadzieścia tysięcy wojska zupełnie świeżego, nie licząc starej gwardji.