Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XIX.

Tłum ludzi, w mundurach najrozmaitszych, leżał pokotem na polach i łąkach, należących po części do wieśniaków z dóbr koronnych, gdzie od wieków chłopstwo okoliczne bydło swoje wypasało i zboże żęło. W ambulansach, na ogromnej stosunkowo przestrzeni, trawa i ziemia krwią przesiąkły. Mnóstwo innych żołnierzów, bądź rannych, bądź lecących z nóg ze znużenia, wlokło się mozolnie, z twarzami blademi, z wzrokiem prawie obłąkanym z przerażenia. Jedni ciągnęli ku Mozajskowi, drudzy gdzie indziej. Niektóre odziały, wygłodzone i mdlejące z trudów nad siły, dały się jeszcze ciągnąć w bój przez dowódzców. Inne znowu stały w miejscu uparcie i strzelały dalej machinalnie. Po nad owem polem, wesołem i rozkosznem, przed kilkoma godzinami, po nad którem błyszczał w słońcu las bagnetów, i wiał lekki, wonny wietrzyk ranny, rozciągała się obecnie gęsta, szara mgła. Powietrze przesiąkło ostrym i trującym zapachem siarki i krwi. Czarne chmury wisiały nisko, coraz niżej nad ziemią. Deszcz drobny, ale przenikający chłodem do szpiku i kości, moczył zarówno zabitych, rannych i na śmierć utrudzonych. Zdawał się do wszystkich przemawiać: — „Dość, dość tego nieszczęśni! Opamiętajcież się raz... Zastanówcie się nad tem co robicie!...“ — Budziła się wtedy w duszy tych biedaków pewna wątpliwość i pytali się, czy godzi się prowadzić dalej tę rzeź straszliwą? To przekonanie zresztą zaczynało zajmować umysły dopiero pod wieczór. Dotąd, choć bitwa była na schyłku, i mimo że ludzie odczuwali całą