Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naiwnem, tego wielkoluda, w ubraniu ciemno-zielonem i w białym kapeluszu na głowie.
Stangret Bestużewa wrzeszczał rozzłoszczony na chłopów, żeby trzymali się po jednej stronie drogi. Pułk konnicy, maszerujący szóstkami środkiem gościńca, zepchnął teraz i wózki i powóz Piotra po nad sam rów. Sam Piotr nawet musiał przeskoczyć rów na drugą stronę i tam stanąć. Góra tworzyła w tem miejscu rodzaj wklęśnięcia, na skręcie drogi, tworząc cień. Tam było chłodno i wilgotno, chociaż ranek był ciepły i słoneczny, prawdziwie letni. Jeden z wozów, wiozący rannych, zatrzymał się o krok od Piotra. Woźnica w chodakach z łyczka plecionych, nadbiegł zadyszany, podsuwając żywo pod tylne koła duży kamień, aby konie mogły wytchnąć cokolwiek. Zaczął coś poprawiać koło uprzęży, gdy go schwycił i przytrzymał za ramię energicznie, jakiś stary wiarus z lewą ręką wiszącą na temblaku, zwrócił się teraz do Piotra z zapytaniem.
— Hej! powiedz no nam swojaku, czy mamy tu wszyscy jak psy wyzdychać, czy powloką nas aż do Moskwy?
Piotr zadumany nie słyszał zapytania. Ścigał wzrokiem to pułk konnicy, to cały sznur powózek z rannymi. Wlepił nareszcie oczy w wóz, Który zatrzymał się był tuż koło niego. Mieścił w sobie trzech rannych żołnierzów. Pierwszy miał twarz przeciętą. Głowa była również owinięta bandażem zakrwawionym. Jeden policzek był tak spuchnięty, że wyglądał niby cała główka dziecięca. Żołnierz patrzał w cerkiew, jak w tęczę, żegnając się raz po raz, ruchem zamaszystym. Drugi, nowozaciężny,