Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rych zostawił był na korytarzu i kazał im konie rozsiodłać i wprowadzić do stajni. Potem podkręcił wąsa junacko, a podnosząc z lekka rękę do daszka czapki wojskowej, wykrzyknął wesoło:
— Dzień dobry, całemu towarzystwu.
Nikt mu na to nie odpowiedział.
— Czyś ty tu gospodarzem? — zwrócił się do Gerassima, który mierzył Francuza wzrokiem ponurym i niespokojnym.
Quatir!... quatir!... logement! — powtórzył oficer uśmiechając się dobrodusznie i klepiąc Gierassima przyjacielsko po ramieniu.
— Francuzi, poczciwi z kościami... łagodni jak baranki, do stu djabłów. No, nie gniewajmy się mój staruszku... Ejże! czy tu w tej budzie nikt nie rozumie po francuzku? — dodał patrząc przenikliwie w oczy Piotrowi.
Ten cofnął się o krok. Oficer zwrócił się więc znowu do Gierassima, żądając żeby mu pokazał resztę ubikacji w domu.
— Pan mój umarł... ja nie rozumiem — Gierassim machał rękami, chcąc się rozmówić na migi.
Francuz uśmiechał się dalej, z giestem komicznej rozpaczy i znowu spojrzał na Piotra. Ten chciał wyjść z pokoju, gdy w tej samej chwili ujrzał na progu szaleńca biednego, z pistoletem wymierzonym wprost na oficera, z chytrością i przebiegłością, którą zachowują częstokroć warjaci.
— Do ataku! Huzia na niego... — wrzasnął pijak spuszczając kurek.